Rozdział XVII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Od czasu całego zamieszania ze strzelaniem w lesie minęło kilka dni i nastała słoneczna sobota. Chodzenie nad jezioro stało się pewną rutyną w obozie, był to jeden z ulubionych sposób dzieciaków na spędzanie wolnego czasu, także i dzisiejszy dzień zamierzali przesiedzieć na plaży. Wszyscy zdawali się powoli zapominać o tym, co stało się w czwartek, a wejście do lasu nie budziło już w podopiecznych takiego lęku.

Keith brał akurat szybki prysznic z rana. W każdym domku opiekunów znajdowała się jedna łazienka, niesamowicie mała, ale spełniająca swoje zadanie i zaskakująco zadbana jak na obozowe warunki. Były to zapewne zasługi nie tak dawnej renowacji; prysznic wciąż był jasny, a na umywalce nie było żadnej rdzy, tak, że kąpiąc się, można było na chwilę zapomnieć, że jest się w środku lasu.

Czarnowłosy stał pod prysznicem z lekko opuszczoną głową, pozwalając aby ciepłe krople spadały na jego kark i plecy. Czuł się lekko senny.

Ostatnie trzy dni nie były dla niego najlepsze, ponieważ zbytnio się nie wysypiał. Potrafił leżeć na łóżku i wpatrywać się w ciemność przez dobre dwie godziny. To nie tak, że nie był zmęczony, w jego głowie panował po prostu zbyt duży chaos, aby mógł zasnąć. A kiedy już zasypiał, śniły mu się sny, przez które i tak się budził i później zazwyczaj leżał już tylko w spokoju, czekając na wschód słońca.

Nigdy nie podejrzewał, że Lance byłby w stanie spowodować takie zamieszanie w jego głowie.

A tymczasem wychodziło mu to naprawdę świetnie.

Dziwił się także, jak nagle to przyszło. Chociaż już na początku obozu zwracał na szatyna szczególną uwagę i zatrzymywał na nim wzrok dłużej niż powinien, uważał, że ma wszystko pod kontrolą. Że Lance wydaje mu się zwyczajnie interesujący i to normalna rzecz, nic o co należy się martwić. Sądził tak nawet w momentach, kiedy przyłapywał się na dziwnych myślach, jeszcze nawet zanim się pogodzili. Chociażby kiedy zamortyzował upadek chłopaka z drzewa, a ten zapytał się, w jaki sposób ma mu podziękować.

Keith tylko zaśmiał się wtedy pod nosem, nie mogąc nic poradzić na to, że w jego głowie pojawiły się specyficzne myśli, ale jak sam sobie powtarzał, to nie było nic wielkiego.

Na tyle, że kilka dni potem sam przed sobą postanowił pomóc trochę Evelyn w zdobyciu Lance'a, co teraz, po trzech tygodniach, wydawało mu się straszną głupotą, szczególnie, że dziewczyna miała świadomość, iż Keith chce jej z tym trochę pomóc i że jak najbardziej jej kibicuje.

Cóż, to już było zdecydowanie nieaktualne.

Nie mógł uwierzyć, że kilka dni temu zwyczajnie się nachylił i musnął wargami dłoń Lance'a. Później doszedł do wniosku, że w tamtym momencie jego mózg zwyczajnie przestał pracować, bo na litość boską, wciąż nie potrafił racjonalnie przed sobą wyjaśnić, dlaczego to zrobił. Tak samo było z zasłonięciem Lance'a własnym ciałem przed uderzeniem. W tamtym momencie, gdy zobaczył, że szatyn jest w niebezpieczeństwie, po prostu zerwał się z miejsca, jeszcze zanim zdążył o tym dobrze pomyśleć.

Tak czy inaczej, cieszył się, że w kwestii tego dziwnego „pocałunku", Lance, jak to on, potraktował to raczej trywialnie i szybko przeszedł do innego tematu, sprawiając tym samym, że niezręczna atmosfera między nimi nie trwała zbyt długo.

Przez całe te rozmyślanie o szatynie, zrobiło mu się dziwnie gorąco. Przed oczami miał uśmiechniętą twarz Latynosa, jego niebieskie oczy, szerokie ramiona, smukłe dłonie. Każda jego część była idealna. Nagle Keith nie był już zmęczony; przeciwnie samo wspomnienie tego jak musnął wargami jego skórę i fakt, że chciałby całować go także w innych miejscach, sprawiły, że poczuł przypływ podniecenia.

Powędrował niepewnie ręką wzdłuż podbrzusza i wtedy usłyszał gwałtownie pukanie do drzwi łazienki.

Podskoczył w miejscu, niemalże tracąc równowagę i prawie uderzając głową w ścianę prysznica.

- Co jest?! - krzyknął, czując raptownie bicie serca. Ktoś musiał zapukać akurat teraz.

- Keith? - Zza drzwi rozległ się głos Lance'a. Czarnowłosy zmarszczył brwi. Dlaczego szatyn był tak wcześnie w ich domku? - Co ty tam tyle robisz?

Och, nic takiego, pomyślał Keith, właśnie zamierzałem zrobić sobie dobrze, myśląc o tobie, ale mi przerwałeś.

- Myję się! A co mam robić? - odparł zamiast tego. - Czego chcesz?

- Macie ciepłą wodę? U nas w domku przestała działać, a tylko ja nie zdążyłem jeszcze wziąć prysznica.

Keith zacisnął z irytacją pięść.

- To umyj się w zimnej, do cholery! Umrzesz od tego?

- Co się tak wściekasz? - zapytał. - Och, czyżbym cię na czymś przyłapał? - zaśmiał się.

Chłopak poczuł jak zaczynają go piec policzki.

- Lance, masz dziesięć sekund, aby wynieść się z pod drzwi, albo nie dożyjesz następnej godziny - warknął.

- Dobra, Boże, po co te nerwy? - fuknął szatyn. - Tylko żartowałem... - dodał, po czym dało się słyszeć oddalające się od łazienki kroki.

Keith westchnął głośno i oparł głowę o ścianę prysznica.

Ten dzień zaczynał się świetnie.

***

Siedzieli nad jeziorem prawie do wieczora i zaczęli się zbierać do obozu dopiero po szóstej. Wracając leśną ścieżką, Keith zdążył potknąć się o wystające z ziemi korzenie już trzy razy. Wciąż błądził myślami w obłokach. Przez cały dzień nie mógł się skupić i przestać myśleć o Lancie i ten fakt zaczął go powoli irytować.

Z każdą kolejną chwilą, z każdym kolejnym uśmiechem Latynosa posłanym w jego stronę, zakochiwał się bardziej i bardziej i nie miał bladego pojęcia, co z tym zrobić. Shiro kazał mu być szczerym, ale przecież nie mógł taki być przed Lancem, szczególnie po tym, jak tej felernej nocy po grze w butelkę, głośno i wyraźnie oświadczył mu, że widzi w nim wyłącznie przyjaciela. Boże, dlaczego namieszał już na samym starcie?

W dodatku był strasznie rozdarty. Od kilku nocy śnił mu się Lance i za każdym razem te sny były słodko-gorzkie. Zaczynały się dobrze, pełne dotyku i czułych pocałunków, a kończyły się na śmiechu szatyna, który patrzył na niego z politowaniem i wyjaśniał, że to wszystko było jednym, wielkim żartem, głupim zakładem. Keith doskonale wiedział, że w ten sposób odbija się na nim jeszcze odtrącenie, jakiego doświadczył ze strony Owena ale miał świadomość, że Lance nie mógłby tak podle postąpić.

Nie mógłby z nim być dla zakładu... jednak mógłby się nim przecież zwyczajnie znudzić. Jego wcześniejsze związki kończyły się bardzo szybko, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej?

Keith kopnął kij leżący na drodze.

Po co on w ogóle zastanawiał się nad takimi rzeczami?

- Ziemia do Keitha. - Nagle przed oczami czarnowłosego pojawiła się dłoń. Ocknął się z amoku i zobaczył, że Latynos idzie tuż obok i spogląda na niego pytająco. - Ostatnio ciągle odpływasz. O czym tak myślisz?

Keith zerknął najpierw w niebieskie oczy chłopaka, potem przeniósł wzrok na jego usta, aż w końcu pokręcił głową i zacisnął mocno powieki.

O rzeczach, które i tak nie mają przyszłości, pomyślał.

- O niczym istotnym - odparł zamiast tego. - Jestem po prostu trochę niewyspany.

Szatyn pokiwał tylko w zrozumieniu głową, kontynuując marsz obok niego.

- Ja w sumie też trochę przymulam, zjadłbym coś słodkiego - rzucił nagle. - Jakieś ciasto. Albo tort! Taki jak ten, który dostałem od ciebie na urodziny. Był taki pyszny...

Keith uśmiechnął się pod nosem na to wspomnienie.

- Wciąż nie mogę wyjść z szoku, jak niesamowicie wyglądał - kontynuował Lance. - Te wszystkie ozdoby... Skąd je w ogóle mieliście?

- Przywiozłem je ze so- Keith urwał w połowie zdania, zasłaniając odruchowo buzię.

Przyjaciel spojrzał na niego pytająco.

- Przywiozłeś je ze sobą? - dopytał, unosząc brew. - Po co brałeś takie rzeczy na obóz?

Czarnowłosy odsunął rękę od ust, mając jednocześnie ochotę odgryźć sobie język. Naprawdę był dzisiaj myślami daleko, skoro to powiedział.

- Czekaj... - Na twarzy Latynosa pojawiło się zrozumienie, a następnie wyraźny szok. - Przywiozłeś je specjalnie po to, aby upiec mi ten tort?

- Nie, przecież-

- Planowałeś to już wcześniej? - nie dawał mu odpowiedzieć Lance. - Ale... ale to znaczy, że... Wiedziałeś, że będę na tym obozie! Wiedziałeś, że jadę. Wcale nie byłeś zaskoczony, gdy zobaczyłeś mnie na dworcu!

- Nie drzyj się tak! - fuknął Keith.

Szli na samym tyle grupki i reszta z przodu wydawała się być zajęta własnymi rozmowami, ale czarnowłosy wolał, aby szatyn był ciszej.

- No nie wierzę! - Lance szedł teraz z szerokim uśmiechem na twarzy. - Wiedziałeś, że jadę na obóz... Od jak dawna chciałeś się ze mną pogodzić?

- A jakie to ma znaczenie? - westchnął w odpowiedzi, wznosząc oczy do nieba.

- Duże? - Chłopak wciąż szczerzył się jak głupi. - To znaczy, że musisz mnie uwielbiać - dodał, oplatając go ramieniem. - No dalej, przyznaj się, że nie możesz beze mnie żyć.

- Daj spokój. - Keith próbował go od siebie odsunąć, starając się jednocześnie ukryć zażenowanie i fakt, że Lance miał rację. Zdecydowanie go uwielbiał. Nawet jeśli miał mu ochotę teraz przywalić. - Przestań się na mnie wieszać i skończmy już ten temat.

- Nie ma mowy - prychnął Latynos. - Nie odpuszczę, dopóki nie przyznasz, że nie możesz beze mnie żyć.

Czarnowłosy był już bliski wepchnięcia go w pobliskie krzaki, kiedy nagle dostrzegł, że kilka dziewczynek z grupy Allury zatrzymało się na ścieżce i wybuchło jakieś małe zamieszanie. Mason stał przy nich i starał się załagodzić sytuację.

- Co jest? - zapytał Lance, tymczasowo rezygnując z dokuczania Keithowi.

Blondyn stał przy swojej siostrzenicy, która szlochała cicho pod nosem, podczas gdy zebrane dookoła koleżanki starały się ją pocieszyć.

- Nic takiego - westchnął Mason.

- To nie jest nic takiego! - zawyła Aby.

- Zgubiła bransoletkę - wyjaśniła jej koleżanka.

- Musiała jej gdzieś spaść w jeziorze - dodał blondyn. Położył Aby rękę na ramieniu. - Nie znajdziemy już jej, ale spokojnie. Kupię ci nową.

- Nie kupisz takiej samej! - lamentowała dalej. - Była z mojej ulubionej bajki!

- Dobra, nie ma tragedii, postaram się ją znaleźć - zaoferował szybko Keith.

- Serio? - Mason spojrzał na niego zaskoczony.

- Jasne.

Prawda była taka, że w innej sytuacji raczej nie zaoferowałby swojej pomocy. Jeśli bransoletka rzeczywiście spadła jej gdzieś w jeziorze, Mason miał rację - prawdopodobnie przepadła na dobre. Keith jednak uznał, że może tam wrócić i spędzić najbliższe dwie godziny na szukaniu, byleby tylko uwolnić się na jakiś czas od Lance'a.

- Dziękuję. - Aby pociągnęła nosem, przytuliła szybko czarnowłosego, wyjaśniła mu pokrótce jak wygląda bransoletka i wróciła do koleżanek.

- Nie ma sprawy, zrobię co się da - oznajmił, po czym zawrócił w stronę jeziora.

- Uciekasz? - zapytał z rozbawieniem szatyn.

Keith spojrzał na niego i pokazał mu z uśmiechem środkowy palec.

- Nie idź za mną - rzucił i ruszył przed siebie.

***

Lance oczywiście bez wahanie ruszył za Keithem.

Nie zamierzał w tym momencie odpuścić i przestać mu dokuczać. O nie. Nie, kiedy dowiedział się czegoś tak interesującego.

- Mówiłem, żebyś za mną nie lazł! - rzucił czarnowłosy, kiedy oboje dotarli na plażę.

- Spokojnie, chcę ci tylko pomóc znaleźć bransoletkę - odparł z uśmieszkiem. Stanął na brzegu jeziora i spojrzał na lśniącą tafle. - Dobra, zróbmy tak. Jeśli pierwszy ją znajdziesz, dam ci spokój. Ale jeśli ja ją znajdę, przyznasz głośno i wyraźnie, jak bardzo mnie uwielbiasz.

Keith spojrzał na przyjaciela z wyraźną irytacją, ale nie zaprotestował. Ściągnął tylko koszulkę, cisnął ją na trawę i po zdjęciu butów, ruszył w stronę jeziora.

- Czyli przyjmujesz wyzwanie - skwitował z zadowoleniem Lance, także zdejmując koszulkę, trampki i zostając w samych kąpielówkach.

Wierzył, że jeśli chodzi o pływanie i nurkowanie, czarnowłosy nie będzie miał z nim szans. Lance czuł się w wodzie bardzo pewnie, od dziecka wygrywał zawsze ze starszym rodzeństwem wyścigi na basenie, bądź zawody we wstrzymywaniu oddechu. Uważał więc, że uda mu się znaleźć bransoletkę przed chłopakiem.

I tak rozpoczęły się poszukiwania. Obydwoje zaczęli przeczesywać wodę, metr po metrze, schodząc coraz głębiej. Fakt, że jezioro było bardzo czyste ułatwiał sprawę, problem zaczynał się za pomostem, gdzie przy dnie było już szarawo, ale Aby na szczęście by się tam nie zapuściła.

Lance nurkował, brodził dłońmi po piaszczystym dnie, wypływał, łapał haust powietrza i nurkował ponownie. Początkowo miał bardzo duży zapał, ale kolejne minuty szybko mijały, a jemu nie udało się natrafić dłońmi na nic innego oprócz kamieni i małż, od których pokaleczył sobie palce. Wynurzył się z powrotem, oczy zaczęły go już lekko piec od otwierania ich pod wodą. Zerknął na Keitha, który szukał kilka metrów od niego, mokre, czarne włosy miał odgarnięte do tyłu.

- Nigdy tego nie znajdziemy - mruknął.

- Och, poddajesz się? - prychnął Lance.

Czarnowłosy pokazał mu tylko ponownie środkowy palec i wrócił dalej do szukania.

Czas płynął dalej. Szatyn nie miał pojęcia, która jest godzina, ale musieli spędzić już tutaj z dobre czterdzieści minut.

Słońce wisiało już nisko na horyzoncie, zabarwiając niebo i taflę jeziora na piękny, pomarańczowy odcień. Coraz ciężej było zobaczyć cokolwiek pod wodą.

W pewnym momencie Keith westchnął głośno i zaczął kierować się w stronę brzegu.

- Poddajesz się? - zapytał go ponownie Latynos.

- Tak - odparł. - Ale to nie znaczy, że wygrałeś. Nic ci nie powiem, dopóki nie znajdziesz tej cholernej bransoletki, a to ci się nie uda - dodał, przysiadając na trawie.

- Jeszcze zobaczymy.

Lance nurkował jeszcze na tyle długo, że zdążyły go w końcu rozboleć płuca i w tym właśnie momencie uznał porażkę. Cokolwiek stało się z bransoletką Aby, przepadła.

Chłopak wynurzył się z wody i ruszył na brzeg. Keith w dalszym ciągu siedział na trawie z założoną już koszulką. Zdążył wyschnąć i był gotowy do drogi.

- W końcu, słońce niedługo zupełnie zajdzie - powiedział, podnosząc się. - Czyli możemy już wracać? I obiecujesz, że nie będziesz drążył już tego durnego tematu?

- To już nie moja wina, że nie zdążyłeś ugryźć się na czas w-

Urwał, kiedy jego wzrok przykuła różowa rzecz na piasku. Kilka metrów od niego, zagrzebana obok zamków, które budowały dzieciaki, leżała różowa, plastikowa bransoletka.

Lance nie był już nawet zły na to, że spędził dobrą godzinę, pływając i nurkując, podczas gdy ta durna bransoletka wcale nie była w jeziorze. Liczyło się tylko to, że ją zauważył.

Niestety Keith powiódł za jego spojrzeniem. Zerknął następnie na Lance'a, Lance na niego i chwilę później obydwaj raptownie wystartowali w stronę szukanej zguby.

Czarnowłosy okazał się ćwierć sekundy szybszy i pochwycił bransoletkę, kiedy szatyn miał się już po nią schylać. Błyskawicznie się po tym odsunął, ratując ich oboje przed bolesnym zdarzeniem się ze sobą.

Latynos wyprostował się, patrząc z frustracją na przyjaciela.

- To nie fair! - oznajmił. - Zobaczyłem ją pierwszy, nawet byś jej nie zauważył, gdybym ci jej nie wskazał spojrzeniem!

- Tak się składa, że akurat miałem w tamtej chwili ochotę spojrzeć w lewo. - Keith szeroko się uśmiechnął. - Wygrałem.

- Akurat - prychnął Lance, zbliżając się do przyjaciela.

Chłopak zaczął się powoli cofać, wciąż głupkowato się uśmiechając. Szedł tak tyłem, najpierw po piasku, później wchodząc na trawę, aż w końcu, ku uciesze Latynosa, natrafił plecami na drzewo. Zmierzał je obejść, ale szatyn go zatrzymał.

- Nie oddam ci jej. - Keith zacisnął bransoletkę w prawej dłoni i oparł się o pień. - Po prostu pogódź się z porażką.

Lance przez chwilę piorunował go jeszcze wzrokiem, aż w końcu westchnął z rezygnacją. To po części była też jego wina, zamiast gapić się ze zdziwieniem na bransoletkę, mógł po prostu od razu po nią ruszyć, nie budząc przy tym podejrzeń Keitha. Teraz nic już nie dało się zrobić.

Mógł jedynie spoglądać na rozweseloną twarz czarnowłosego, który wciąż szczerzył się, zadowolony z wygranej. Boże, dlaczego on nie uśmiechał się tak częściej? W jego policzkach ukazywały się wtedy delikatne dołeczki, a szarawe oczy jaśniały. Teraz, kiedy zachodzące słońce kładło się na jego twarz ciemno złotymi promieniami, jego tęczówki błyszczały, a rysy twarzy uwydatniały się. Był taki piękny...

Lance odpłynął na tyle, że nie zauważył nawet, kiedy zbliżył się delikatnie, tak, że dystans między nimi skrócił się do kilku centymetrów. Kręciło mu się jeszcze lekko w głowie od nurkowania, w uszach słyszał taflę jeziora uderzającą delikatnie o belki pomostu, gdzieś w lesie rozległ się śpiew cykad.

Szatyn widział, że przyjaciel patrzy na niego teraz z lekką konsternacją, ale nie przejął się tym za bardzo. Przyglądał się jego rzęsom, które rzucały wyraźny cień na jego policzki, a następnie przeniósł wzrok na usta. Idealne, pełne usta.

W końcu, pchnięty własną bezmyślnością, przysunął się do Keitha jeszcze bardziej, skracając dzielący ich dystans i musnął lekko jego wargi. Wydawały się być jeszcze delikatniejsze niż wtedy, kiedy poczuł ich strukturę na skórze dłoni.

Dopiero kiedy odsunął się po chwili i spojrzał w pełne niedowierzania oczy czarnowłosego, uświadomił sobie, co zrobił.

Raptownie zrobiło mu się gorąco i zaczęło mu bić gwałtownie serce i były to wyłącznie oznaki czystej paniki.

Miał wrażenie, że jego umysł się przed chwilą wyłączył, a kontrolę przejęła nad nim jakaś obca siła, siła, która właśnie w tej sekundzie narobiła mu poważnych kłopotów.

- Ja... - zaczął. Chciał coś powiedzieć, jakoś się wytłumaczyć, może nawet rzucić jakimś żartem, ale zwyczajnie nie był w stanie.

Keith wciąż był w szoku, ale ten o dziwo dosyć szybko ustępował. Chłopak ściągnął brwi i spoglądał teraz na Lance'a z wyraźnym powątpiewaniem, które przekształciło się następnie w wahanie. Uciekł na chwilę wzrokiem w bok, a kiedy jego spojrzenie na powrót spotkało się z tym Lance'a, szatyn zauważył w nim coś, czego raczej nie spodziewał się zobaczyć.

Nadzieję.

Keith postąpił krok do przodu, musnął wargi Lance'a tak samo delikatnie jak on zrobił to wcześniej, po czym odsunął się, sprawdzając jego reakcje.

Jeśli Latynos miał przed chwilą w głowię mętlik, teraz szalała tam istna wichura myśli, a każda z nich wydawała się bardziej niemożliwa. Miał tak wiele pytań.

Jak on sam mógł stracić czujność i dać się ponieść chwili? Dlaczego Keith się nie wściekł? Dlaczego go pocałował? Na co teraz czekał?

Lance wypuścił wstrzymywane w stresie powietrze.

- Nieważne - rzucił sam do siebie, po czym ujął twarz przyjaciela w dłonie i złączył ich usta w kolejnym pocałunku.

Ten był już dużo pewniejszy, stanowczy. Keith cofnął się trochę do tyłu, oparł się o pień drzewa i ułożył niepewnie ręce na biodrach Lance'a, podczas gdy ten muskał jego wargi coraz bardziej zacięcie, coraz bardziej namiętnie. Czuł jak dreszcze przyjemności rozchodzą się po jego ciele, razem z przejmującym uczuciem ciepła, niesamowicie miłym, ale jednocześnie sprawiającym, że nogi miał jak z waty.

Zapach Keitha całkowicie mieszał mu w głowie, a fakt, że chłopak dotykał dłońmi jego nagiej skóry nie pomagał. Lance przeniósł swoją prawą dłoń na jego włosy. Wciąż były jeszcze lekko wilgotne po pływaniu, ale to nie zmniejszało przyjemności z ich dotykania.

Czarnowłosy poruszał wargami, idealnie dostosowując się do tempa Lance'a, a ten pomyślał, że nigdy w życiu całowanie kogokolwiek nie było tak przyjemne jak teraz. Nigdy nie czuł takich ciarek przebiegających wzdłuż kręgosłupa, jego skóra nigdy nie wydawała się tak piekielnie gorącą od dotyku innej osoby.

Aż do teraz.

Lance odsunął się na chwilę, czując, że zaczyna mu brakować powietrza. Z tego wszystkiego zapomniał, że istnieje coś takiego jak oddychanie. Keith najwyraźniej także, ponieważ jego klatka piersiowa unosiła się teraz ciężko i spazmatycznie. Twarz miał pokrytą mocnym rumieńcem. Latynos przyglądał mu się tak przez chwilę, czując po raz kolejny jak odpływa i kiedy złapał już oddech, przysunął się do niego ponownie.

Tym razem Keith go jednak zatrzymał. Położył rękę przy jego obojczyku i delikatnie go od siebie odsunął. Dopiero w tym momencie szatyn uświadomił sobie, że przyjaciel uparcie stara się na niego nie patrzeć i wbija wzrok w ziemię.

- Powinniśmy przestać... - oznajmił po chwili. Głoś miał lekko zachrypnięty. - Ja nie... - Uciekł wzrokiem w bok. - Wracajmy już do obozu.

Lance patrzył w skołowaniu jak czarnowłosy go wymija i rusza w kierunku leśnej ścieżki. Wciąż ciężko oddychał, a serce obijało mu się o żebra, ale pod wpływem zmieszania zaczął się powoli uspokajać.

W głowie miał zupełną pustkę, nie potrafił skupić myśli na żadnej konkretnej rzeczy, nie był chyba jeszcze do końca świadomy tego, co tu się właśnie wydarzyło.

Stał tak chwilę w zupełnym osłupieniu, aż w końcu pochwycił z trawy swoją koszulkę, nałożył trampki i ruszył w stronę obozu.

***

Do końca dnia już ze sobą nie rozmawiali. Keith oddał Aby bransoletkę, a później bez słowa udał się do domku, więc Lance zrobił to samo.

Wszedł na piętro i rzucił się na łóżko, chowając twarz w poduszce.

W głowie cały czas odtwarzał dzisiejsze wydarzenia. Pocałował go... Naprawdę go pocałował. A Keith to odwzajemnił, przynajmniej na początku.

Kiedy Lance musnął jego wargi po raz pierwszy i uświadomił sobie już wyraźnie co zrobił, zaczął w trybie natychmiastowym tego żałować. Przed oczami w ułamku sekundy pojawiły się wszelkie konsekwencje, do których tak usilnie próbował nie dopuścić. Jakby w tym momencie własnoręcznie zerwał nić ich przyjaźni, zostawiając jedynie niepewność i całą tę niezręczność. Ale później Keith sam go pocałował i wszystkie te myśli zniknęły, a zaraz za nimi przyszła nadzieja i obezwładniające uczucie szczęścia.

A następnie to zupełnie wyparowało, gdy czarnowłosy odsunął go od siebie z wyrazem twarzy, który mógł oznaczać jedynie tyle, że zwyczajnie poniosła go chwila i już zaczynał tego żałować. Lance chciał wierzyć, że tak wcale nie było, ale w tym momencie niewiele innych rzeczy przychodziło mu do głowy. Nie, kiedy jeszcze miał świeże wspomnienia z tego, gdy Keith mówił mu, że postrzega go wyłącznie jako przyjaciela i szatyn nie jest w jego typie.

Lance przewrócił się z jękiem rozpaczy na łóżku, by po chwili usłyszeć jak ktoś wchodzi po schodach. Odwrócił się, widząc zaglądających na górę Hunka i Pidge.

- Nie przeszkadzamy? - zapytał Hunk, na co szatyn machnął ręką. Przyjaciele podeszli bliżej i obydwoje usiedli na sąsiednim łóżku. - Wszystko okej? Nie było cię na kolacji.

- Kolacji? - powtórzył głucho Lance. Jak długo tu siedział?

Zerknął za okno, niebo było już stalowoszare.

- Przyniosłem ci kanapki - oznajmił Hunk. Latynos dopiero teraz dostrzegł, że jego przyjaciel trzyma w dłoni talerzyk z jedzeniem. - Wszystko gra? Pokłóciłeś się z Keithem?

- Nie, w sensie nie do końca... Chyba?

- Okej? - Pidge zmrużyła oczy. - Pytamy, bo Keith też jest jakiś nie w sosie. Siedzi w pokoju ze słuchawkami na uszach i nie chce z nikim gadać, więc uznaliśmy, że się pokłóciliście - wyjaśniła. - Wróciliście się po głupią bransoletkę, jak to mogło skończyć się wojną? Co tam się stało?

- Nic takiego - prychnął Lance.

Przyjaciele spojrzeli na niego z powątpiewaniem, ale nic nie dodali. Szatyn lustrował ich wzrokiem dłuższą chwilę, aż w końcu ciężko westchnął. Miał w głowie taki mentlik i prawda była taka, że średnio dawał sobie już z nim sam radę. Nie potrafił trzymać się z dala od Keitha ani trwać w bezpiecznej, przyjacielskiej relacji. A dzisiaj chyba zupełnie wszystko już schrzanił. I najwyraźniej przyszedł czas, aby z kimś o tym porozmawiać.

Uznał, że czułby się pewniej, gdyby w pomieszczeniu był tylko Hunk. To nie tak, że czuł się przy Pidge nieswojo, ale fakt, że miała bardzo dobry kontakt z Keithem, czynił tę sytuację jedynie bardziej niezręczną. Jednakże dziewczyna była jego przyjaciółką, a teraz na dodatek patrzyła na niego z zaskakującą troską i zrozumieniem, co było do niej raczej niepodobne. Niemniej jednak była to miła odmiana.

Lance wyprostował się na łóżku, wziął głęboki wdech i spojrzał niepewnie na przyjaciół.

- Muszę wam coś powiedzieć.

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _

W końcu! Siedemnaście rozdziałów im to zajęło... :')

Keith oczywiście spanikował, a jakże by inaczej, ale spokojnie, wystarczy tego przeciągania. Lance mu już teraz tak łatwo nie odpuści ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro