Jak Zostałem Korepetytorem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dni mijały. To chyba było jedyne czego byłem świadomy. To zabawne jak bardzo fakt, że ktoś zna mój sekret, potrafił mnie wycofać z codziennego rytmu. W szkole prawie z nikim nie rozmawiałem. Wyjątkiem był Rick, którego nawet jakbym chciał, to nie potrafiłem się pozbyć.

Właśnie, Rick to była ciekawa postać. Wygląd i charakter typowego mięśniaka, ale były takie momenty, w których widziałem, jak patrzy się (głównie na historii) za okno i wygląda, jakby obmyślał nowe teorie fizyki kwantowej. Bardzo możliwe, że wtedy próbował obliczyć, ile białka przyjął danego dnia i mu to nie wychodziło, ale ja wolałem oceniać go jak najbardziej pozytywnie.

I tak właśnie było czwartego dnia po wizycie Isaaca u mnie w domu. Właśnie skończyliśmy lekcje i prawie każdy w pośpiechu kierował się do domu. Właśnie, słowem kluczem było "prawie". Moją uwagę przykuł Rick, który był bez grupy swoich przyjaciół z drużyny. Stał przy szafce z wyraźnie strapioną miną. Obiło mi się o uszy, że mają mecz, więc tym bardziej widok chłopaka mnie zadziwił. Chcąc, nie chcąc, moje współczujące serce wzięło górę i podszedłem do chłopaka, zarzucając torbę na ramię. Gdy stanąłem obok niego, ten prawie podskoczył, jakby po jego prawej stronie objawiła się Maryja z dzieciątkiem. Cóż, przepraszam, że zawiodłem oczekiwania.

- Coś się stało? - zapytałem go cicho, bo przecież ślepy aż tak nie byłem.

- C-co? - wydukał najwyraźniej wybity z toku myślenia.

- Nie wyglądasz najlepiej. I powinieneś być na meczu - powiedziałem już pewniej, opierając się o szafki.

- Zawiesili mnie - odpowiedział zaskakująco smutno. Co tu się dzieje, przepraszam bardzo. Czy teraz każdy będzie przechodził konflikty wewnętrzne? I co najważniejsze, czyli za co go zawiesili.

- Jak to? - no przepraszam, ale na żadne inne pytanie nie było mnie stać, jeśli on mi wyjechał taką nowiną prosto z mostu.

- Bo jestem w czarnej dupie z matematyką. I trener stwierdził, że dopóki nie poprawię ocen, to żegnam się z posadą wicekapitana i grą w drużynie - warknął głosem, przez który bym się popłakał, gdybym usłyszał w ciemnej uliczce.

Kolejnym dźwiękiem, który wpłynąłby na mój zawał było trzaśnięcie szafką, na co automatycznie się od nich odsunąłem. Zejdę w tej szkole. Jak nie ma zawał, to skoczę z dachu.

- P-pomóc Ci? - zaproponowałem, starając się zebrać resztki odwagi. Przecież to była świetna wymiana. On się nauczy, wróci do drużyny, a ja zgarnę szacuneczek. I prawdopodobieństwo pobicia spadnie!

Odpowiedzi nie uzyskałem od razu. Przez dobre kilkadziesiąt sekund wpatrywał się we mnie, mrugajac, a potem jeszcze mrużąc oczy, jakby nagle wzrok mu się popsuł.

- Mówisz poważnie?! - zapytał w końcu, a wyraz jego twarzy się błyskawicznie zmienił. Teraz wyglądał jak szczęśliwy szczeniak. Co prawda szczeniak buldoga, ale nadal szczęśliwy!

- Chyba tak, to nie będzie aż takim problemem - mruknąłem lekko zakłopotany, bo w końcu nie miałem doświadczenia w udzielaniu korepetycji. Ale raz się żyje! Może odkryję swoje powołanie.

- To idziemy! - zawołał i zamknął szafkę, po czym złapał mnie za ramię i pociągnął w stronę wyjścia z budynku.

Tak, Ben szmaciana lalką powraca do akcji, kochani.

- Ale że tak teraz już? - wydukałem, prawie dławiąc się powietrzem. Ja nie miałem pojęcia co on ma w planach, ale co mogłem zrobić, jeśli jakiekolwiek próby protestu zostałyby zagłuszone?

- Nie mamy czasu do stracenia, Ben. Na kolejnym meczu beze mnie ich rozniosą! - oznajmił, jakby co najmniej to oznaczało kolejną wojnę światową, a nie grę tabunu napakowanych facetów po zielonym prostokącie.

Plusem jednak było to, że Rick był właścicielem lekko przestrzałego modelu Toyoty, którym to zawiózł mnie pod mój dom, bo o wiele łatwiej będzie mu wrócić samochodem, niż mi tłuc się przez pół miasta. Jakby nie patrzeć to było wspaniałe, że ten koleś, mimo że wyglądał jak typowy kibol, tak naprawdę miał miękkie serce. O tym też przekonałem się, gdy tylko zobaczył Salema i do niego podszedł, nie zdejmując nawet butów. Ale oczywistym jest, że nie zwróciłem mu uwagi. Najwyżej posprzątam.

Więc przez kilka minut patrzyłem się, jak trzyma kota, który widocznie nie był zadowolony z tego faktu i go głaskał tymi swoimi wielkimi dłońmi. Cóż, futrzasty zdrajca ma za swoje.

Tortury Salema przerwał dźwięk otwierania drzwi do łazienki. Czyżby Lara miała dzisiaj wolne? Przecież nic nie mówiła. Mój wzrok pobiegł do otwieranych drzwi, w których ukazała się moja siostra w zdecydowanie niecodziennym wydaniu. Szpilki i sukienka, połączone z ułożonymi włosami i pełnym makijażem to jak zestawienie reklam i rzeczywistości. Z zamyślenia wyrwało mnie protestujące miauczenie Salema, który próbował się wyrwać z żelaznego uścisku Ricka. O właśnie, bohater tego dnia stał z otwartymi ustami i wpatrywał się w moją siostrę jak w najpiękniejsze dzieło. Co tu się odwala, do ciężkiej cholery? Stary, gdybyś ty ją zobaczył w niedzielę wieczorem, to byś wzywał egzorcystę. Ale nieważne. Im mniej myślę, tym lepiej będę spał.

- Nie mówiłeś mi, że ktoś dzisiaj przyjdzie - powiedziała z radosnym uśmiechem, zakładając kolczyki. Czy ona umiera? Kiedy ostatnio była w takim humorze?

- Bo się nie spodziewałem - odpowiedziałem dość niezręcznie, bo nie wiedziałem jak ubrać w słowa, że mój kolega, bo chyba mogę go tak nazwać, lekko mówiąc się wprosił.

- Dobrze, bawcie się dobrze, ja muszę lecieć - oznajmiła, prawie świergocząc jak jakiś wróbel i dla dodania efektu podeszła do mnie i złożyła na moim policzku krótki pocałunek. A może ona naprawdę umiera? Co jeśli nic nie zapisała mi w spadku?!

Więc wmurowany stałem w salonie, gdy ona opuściła mieszkanie i starałem się ogarnąć, czego właśnie zostałem świadkiem. Chyba to nie był mój najlepszy dzień, tak samo jak tydzień, miesiąc, rok i życie, ale trzeba iść na przód. Jednak na całe szczęście w końcu się ogarnąłem i klepnąłem Ricka w ramię, żeby przestał się ślinić, bo zaczęło się robić dość mocno niezręcznie. Nie to jak zareagował, ale fakt, że to była moja siostra. Po prostu za dobrze ją znałem.

- To twoja laska? - zapytał po chwili, gdy potrząsnął szybko głową, żeby się skupić.

- No chyba cię za długo słońce w ten solar nagrzewało - wyrwało mi się, zanim zdążyłem ugryźć się w język. Na szczęście on znowu zaczął znowu lampić się w drzwi, więc kontynuowałem. - To moja starsza siostra.

Rick już tego nie skomentował, tylko patrzył się to na mnie, to na drzwi i wyglądał jakby co najmniej z łazienki wyszedł kosmita. W sumie, Lara nie była normalnym człowiekiem.

- Dobra, chodź, bo ci zaraz oczy wypadną - westchnąłem głośno i poszedłem do mojego pokoju. To zabawne, bo mi samemu było dziwnie spędzać tam czas od wizyty Isaaca.

Ale nie miałem czasu na to, żeby nad tym rozmyślać, bo mój biedny fotel przy biurku żałośnie zapiszczał, gdy nie do końca delikatnie ta sterta mięśni na nim usiadła. Ten dzień nie miał prawa w ogóle jakkolwiek dobrze się skończyć.

Jednak praca z Rickiem mogła być porównywana do tłumaczenia procesów zachodzących na Saturnie. Naprawdę nie miałem pojęcia, jak dotarł w ogóle do tego etapu edukacji, gdy zwykle działania były dla niego jedna wielką niewiadomą. Ale nic więcej nie mówię, ja na przykład nie umiem biegać.

Więc nie zdziwiłem, gdy na moje pytanie o rozwiązanie zadania usłyszałem największą rozkminę, na jaką chyba było go stać.

- Czy ona ma kogoś?

Chyba zadławiłem się powietrzem, bo jedynie tym mogłem wytłumaczyć mój atak kaszlu. Łapałem powietrze jak ryba na lądzie, a łzy stanęły mi w oczach. Ja rozumiem, to Lara odziedziczyła te lepsze z możliwych genów, ale na litość boską, czemu akurat Rick musiał stwierdzić, że jest w jego typie? Niby mniejsze zło, niż gdyby to był Isaac, ale nadal nie byłem w stanie pojąć, co się wyprawiało.

- Nie. Z tego co wiem, to nie ma - wydukałem, gdy tlen w końcu dostał się do moich szarych komórek.

- Ben, bo wiesz, że jesteś jednym z moich najlepszych przyjaciół... - zaczął, podnosząc na mnie swój zabawnie spłoszony wzrok. No nieźle, koleś. Znamy się ponad miesiąc, a ty już takie wnioski. Umie się targować, skubany i nie umiem temu zaprzeczyć. - Dasz mi jej numer? I wspomnisz o mnie coś dobrego? Ale tak wiesz, szczerze i od serca i w ogóle...

Pozwolę sobie powtórzyć. Co tu się wyprawia?

- Po co ci jej numer? - zadałem najbardziej sensowne pytanie, na jakie mój mózg mi pozwolił. No przepraszam, jeśli ktokolwiek miał wyższe wymagania co do tego, ale nie oszukujmy się, ktokolwiek spodziewał się czegoś więcej? Nie? No cóż, ja też nie. Lincz publiczny w weekendy, więc trochę trzeba sobie poczekać.

- Żeby, no wiesz, zaprosić ją na kawę, może nawet jakieś ciastko jak dostanę wypłatę. Albo, piwo i kręgle? No wiesz, taka mini randka? - zaczął dość cicho, co było dla mnie jeszcze większym zaskoczeniem, niż nagła zmiana podejścia Isaaca do mojej osoby.

No dobra. Rozumiem, wszystko w porządeczku. Tylko dlaczego z tego wielkoluda zrobił się niepewny siebie nastolatek, który zachowuje się jakby chciał podrzucić koleżance z ławki liścik miłosny?

Świat schodzi na psy, moi drodzy.

- Zawsze możesz się jej zapytać w cztery oczy, bo nie lubi załatwiania takich rzeczy wiadomościami - odpowiedziałem pozornie spokojnie, lecz nie mogłem do końca powstrzymać uśmiechu, który cisnął mi się na usta.

- I nie wyśmieje mnie? - spojrzał na mnie spłoszony, a mi wyrwało się ciche parsknięcie.

- Chyba nie - pokręciłem rozbawiony głową i podsunąłem mu kartkę z zadaniem, bo czułem, że nie ma szans, żebyśmy się wyrobili przed północą.

...

I tak też było. Gdy o pierwszej w nocy już przysypiałem, Ricka naszła jakaś wena i bez żadnych pytań podsuwał mi odpowiedzi do zadań, na które tylko kiwałem głową, bo noc to nie pora na obliczenia. Jednak nie umiałem powiedzieć mu, że ma już iść do siebie, bo był z siebie taki dumny, że po prostu szkoda mi było podcinać mu skrzydła.

Nic dziwnego też, że wyszedł o trzeciej, mocno mnie ściskając i szczerząc się, jakby wynalazł nowy pierwiastek. Zamknąłem za nim drzwi, opierając się o nie czołem, już całkowicie wycieńczony.

Co ciekawsze, Lara nadal była poza domem, ale co mogłem zrobić? Nie miałem zamiaru wydzwaniać, bo przecież była starsza, odpowiedzialniejsza i tak dalej. Znajdzie się, a jeśli ktoś ją porwał, to szybko odda. Wystarczy, że zobaczy ją bez makijażu i po sprawie.

Jak się spodziewałem, rano, gdy zwlekłem się z nagle wygodnego łóżka, Lara stała w kuchni, pijąc szklankę za szklanką wody. Już nawet nie rzuciłem żadnym komentarzem, bo po prostu zaczęło mi się robić jej szkoda, a sam mimo braku resztek alkoholu we krwi nie wyglądałem lepiej.

- Kim był ten mięśniak? - wymamrotała, trzymając czoło na drzwiczkach lodówki.

- Kolega ze szkoły. Pomagałem mu z matmy. Nazywa się Rick - wytłumaczyłem spokojnie, a jej miną ze zbolałej zamieniła się w poważną. To chyba źle.

- To jeden z tych matołów, z którymi się znęcałeś nad tym biednym chłopaczkiem? - zapytała chłodno, przeszywając mnie wzrokiem. Przepraszam, Rick. Wasz ewentualny związek upadł, zanim zdążył rozkwitnąć.

- To nie tak... - zacząłem się bronić, bo kolegi się nie zostawia. A ich relacja byłaby zabawna do obserwowania. Plus, udało mi się zaobserwować, jak wczoraj zaczął na marginesie kreślić krzywe serduszka.

- Czemu mu pomagasz? - prychnęła cicho, gdy poszła po kolejną szklankę wody i chyba aspirynę.

- Bo mnie poprosił? - odezwałem się niepewnie, gotowy na ewentualny atak. - To dobry chłopak, tylko trochę zagubiony...

Brawo, Ben. Brzmisz już jak matka.

Odpowiedziało mi tylko teatralne westchnięcie i wywrócenie oczami. Przynajmniej nie zakazała mi kontaktów, a to dobrze!

Nie, żeby była w stanie mi grozić czy coś. To wcale nie tak, że mam uraz do sprzeciwiania się jej już od czasów dzieciństwa. I zdecydowanie to nie tak, że mnie gryzła, gdy nie chciałem jej oddać jakiejś zabawki.

Przecież jestem facetem! Jakaś tak kobieta nie była w stanie mnie zastraszyć!

A ślad po ludzkich zębach na przedramieniu widoczny, gdy się opalę to zwykłe znamię.

Na całe szczęście z dalszej konfrontacji wyrwał mnie alarm w moim telefonie, oznajmiający, że mam pół godziny do wyjścia, i przez który moja siostra wydała z siebie dziwny, ale przepełniony bólem dźwięk gdzieś z okolic przepony.

To zdecydowanie zapowiadało ciekawy dzień. A o tym przekonałem się, gdy na korytarzu szkolnym mijałem Ricka, który krzyczał coś o meczu z wesołą drużyną, a ja po raz pierwszy poczułem, że w tym nowym środowisku się na coś przydałem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro