~~Rozdział 53~~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Izuku Midoriya, znany teraz jako Lächeln wiedział gdzie jego cierpliwość i opanowanie ma swoje granice, ba! Był ich świadom, jako swojej największej wady, a zarazem uroku. Mogli mu wybić znajomych z klasy, nauczycieli, współpracowników, idoli, ale nigdy przenigdy nie pozwolił, aby ktokolwiek traktował z brakiem szacunku jego rodziny. Jedyna rzecz nienaruszalna, jedyna, której wystarczyło nie złamać i wszyscy byliby szczęśliwi, nigdy nie doszłoby do tego, co się dzieje teraz, ale nie. 

Najpierw wypadek, strata biologicznej rodziny i tej w postaci jego małego, dobrego przyjaciela, jedynego jakiego w tamtym okresie miał. To zapędziło go w kozi róg, szukał rozwiązania, a gdy spotkał na szczycie budynku swojego idola, gwiazdę, którą podziwiał od maleńkości, został pchnięty nie w tym kierunku co trzeba, nie tam gdzie powinien. 

Skoczył, znalazł kolejne zgromadzenie, które nazwał bliskimi sobie osobami, rozwijali swoje relacje, zachowania, poglądy, a teraz? Teraz znowu mają zamiar zabrać mu to co jest jego, to co on sam zaznaczył, to co było dla niego ważne, jego skarb, najbliższa osoba, wsparcie, cholera jasna jego brat! 

Oczywiście mordował matki, dzieci, dziadków, mężczyzn, całe pierdolone rodziny! Jednak nie niewinnych. Zawsze odpłacał się za to co mu zrobiono, czym go skrzywdzono. Nie chciał by świat się mu kłaniał, żeby świat całował jego stopy. Pragnął odwdzięczyć się za wszystko, marzył tylko o tym, by zemścić się. Ni więcej, ni mniej. 

Budynki płonęły, zawalały się, ale to Ci ludzie byli w złym miejscu o niedogodnym czasie. On zawsze informował na swój sposób swój kolejny krok, w którym większe skupisko ludzi miało zostać wyczyszczone, pozbawione okrutnego życia. Wystarczyło pomyśleć, doszukać się drugiego dna. 

Kogo ja chce bronić? Zabijał niewinnych, wszystkich, którzy przeszkadzali mu w zemście. Zawsze znalazłby paragraf na nawet dopiero co narodzone dziecko. Nie szukał usprawiedliwienia, robił co mu w zabrudzonej duszy grało, jak chciał, kiedy, gdzie i ile razy z jaką mocą. Nie potrzebował specjalnego pozwolenia, zrobi to co sam uważa za słuszne, albo po proste godne wykonania. 

Teraz też nie będzie inaczej. Zabije tego jebanego głupca, wypatroszy, ale przed tym jeszcze ośmieszy i zhańbi jak najbardziej się da. Jego rodzinę też to dotknie, rodziców, teściów, dziadków, dzieci, małżonkę. 

- Posiada dwie córki, dosyć młode, obie traktuje jak oczka w głowie.- oznajmił ich hacker przez słuchawkę, przeszukując wszystkie dane o ich nowym samobójczym wrogu. Nie przeżyje, umrze, klęcząc przed nimi, chociażby zielonooki miałby rozwalił całą Japonię, a nawet calusieńki świat.

- Ara, ara?- zapytał ofiarę swojej manipulacji, wyciągając kolejną kartę z talii i będąc gotowym do ataku. Wyćwiczył ten ruch, tak jak każdy inny. Uważał to za rolę, grę w teatrze. Znowu przywdział maskę, improwizując do przypisanego charakteru. Nałożył fałszywy spokój, jakby wróciła mu cała ta cierpliwość i rozbawienie. Znowu głos się śmiał, wyśmiewał wszystkich wokół, jakoby on sam został wysoko postawiony. 

Tym razem prostokątny przedmiot trafił prosto w otwarte oko, z taką siłą, jaką nigdy jeszcze nie rzucał. 

To był znak.

Liga nie potrzebowała jakichkolwiek innych szczegółów, powracając do swojej zaciętej potyczki, mimo iż ich serca przepełniał lęk o Lidera. Każdy na swój sposób się do niego przywiązał, czy to jak rodzeństwo, kuzynostwo, czy zwyczajnie przyjaciel. Mieli więzi, już tak solidne, tak grube i przyozdobione, że niemalże nic nie potrafiło tego przełamać, przeciąć, zgnieść. 

Widoczne, ale jednak skryte, jakby ciągle ukrywane, mimo iż wszyscy wiedzieli jak jest. 

Dabi przypuścił atak z ognia i gdyby nie umiejętność jednego z młodszych bohaterów, już dawno trafiłby w tego, który rozpoczął to całe cholerne przedstawienie. Jednak się tym nie przejął. Wierzył w stojącego na pierwszym miejscu zielonowłosego, który swoją pozycję miał niewiadomą. Nie był on szefem, a rządził się bardziej od Tenko, nie mógł poszczycić się mieniem prawej ręki, ani lewej, gdyż taki tytuł nosił już użytkownik kreacji. Wydawał się kimś ważnym i szanowanym, choć jego strata nie naruszyłaby żadnej zbudowanej hierarchi. Przelatywał on z jednego poziomu do drugiego, według własnego widzi-mi-się. Nie nazwałabym go asem z rękawa, on jest kimś innym, mimo iż wciąż potężnym i wszechmocnym. 

Joker.

Tak lubił go przezywać swego czasu Tomura, gdy młodszy nie wybrał sobie odpowiedniego przezwiska. Wychodził w najmniej oczekiwanym momencie i szło mu wyśmienicie. Zbierał raz po raz karty, a innym razem dopełniał pulę, aby mogli zwyciężyć. Robił za wszystko, dając poczucie porażki rywalom.

To właśnie to podziwiała Himiko w nim. Nie ważne w jakiej sytuacji się zjawili, on wychodził z uśmiechem, po skończonym show. Potrafił improwizować na miejscu, dokładać sobie kwestie, nowe drogi i sposoby. Był geniuszem na scenie. Rozgrywał każdą role tak, jakby to było jego życie, jakby to on wszystko to przeżył i grał dalej swoją historię. Wiele zmieniał, zawsze pojawiając się na planie wydawał się głębszy, z przeszłością, z historią. Gdyby nie zatrudnili go jako aktora, zrobiliby z niego prawą rękę reżysera. 

Szczegóły, nawet najmniejsze, tratował z taką dokładnością, a zarazem "w międzyczasie", że niektórzy się dziwili, wciąż nie wychodzili z podziwu. Wyglądało to na to, że dobrze się bawi, że po prostu traktuje to wszystko jak grę, w którą chce zagrać. Całe swoje życie przedstawił jako zwykła planszówka, karcianka, rozgrywka elektroniczna... Zgubił swoją twarz w tych maskach, ciągle przywdziewając nową i nową, posiadając jednocześnie ulubioną, jak i najbardziej pożytczną.

Potrafił wiele, utalentowany, ale ciągnący wiele ciężką pracą i wytrwałością, której brak było niegdyś Magne. Dziewczyna oddałaby wszystko, aby móc z nim zostać dłużej, choć nie musiała. On ją przyjął bez pytań, traktował tak jak chciała być. Zachowywał się względem niej jak do normalnej, żyjącej i mającej emocje osoby, a nie jak potwora.

Wyzywana, manipulowana, prześladowana przez rówieśników, ale przyjęta przez młodszego, ale silniejszego z ambicjami, które same w sobie wzywają podziw. Posiadał je wielkości tytanów, miał zaplanowane jak dotrzeć do wykonania celu. Wydawał się kochać to co robi, ale jednocześnie wciąż brnąć w górę i w górę, aby dotrzeć na szczyt i wypatrzeć kolejny. Nie musiał być wyższy, mu wystarczyło to, że zauważył kolejny.

Zaraz po samobójstwie widział tylko małe wzniesienie, do którego mimo wszystko podszedł, później szedł wyżej, niżej, przyjmując każde wyzwanie, jakie na niego padło, nie bojąc się zmierzyć z przeciwnościami. 

Twice za to go uwielbiał, niemal czcił. Sam nie potrafił zająć się tym co na niego wpadło, a co dopiero chcieć mierzyć się dalej, ale spotkał go, zaczął więcej widzieć, planować, słuchać, żyć. Bał się, tak, wciąż się bał, ale jednocześnie szedł za swoim idolem, gwiazdą, wybawicielem, mesjaszem. Jeśli ten mały gumowy dzieciak umiał, to dlaczego on nie miałby sobie z tym poradzić? 

Wszyscy mają cele, pragnienia, ambicje, marzenia, a sam Spinner nie był wyjątkiem. Przyłączył się szukając, jest dążąc. Widząc wszystkich członków, gotowych pójść dla swoich ideałów w ogień, sam zaczął takowe pozyskiwać, nie chcąc pozostać z tyłu, pustym, płaskim. Mimo iż sam siebie tak nazywał, to łgał na swój temat, może i nieświadomie, bądź ktoś mu to wmówił, ponieważ z nim nie trzeba było rozpalać tej zapałki, ona sama zażyła się wątłym ogniem, ale wciąż istniała.

Nie to co u Mr.Compress. On zakładał maski zanim zielonowłosy się nawet urodził, wykopując dla siebie grób. Nie posiadał żadnego celu, ani ideałów, po prostu szedł zgodnie ze społeczeństwem od czasu do czasu, wystając, aby ich rozśmieszyć, rozbawić swoimi sztuczkami. Nie miał głębi, raczej... pozostał prosty, za prosty. Nawet jeśli idealnie wpasowywał się do ludzi wokół, nawet jeśli wychylał się tylko delikatnie, nieświadomie, nawet jeśli robił tak jak mu zagrali... Czuł pustkę, samotność. Już dawno temu zgubił swoje ja, kładąc na swoją twarz, duszę, fałszywe twarze, wnętrza. Wydawał się być bardziej rozległy, każdy go lubił, ale gdy wracał do czterech ścian nic na to nie wskazywało. 

Sam, sam jak palec. 

Izuku też zakładał maski, to było coś pięknego. Przekładał je z gracją, mimo iż dopiero zaczynał to robić. Miał wiele błędów, wzlotów i upadków, a Mr. Compress to wszystko widział i podziwiał. Uwielbiał te starania, te początki, te niezbyt idealne, ale niesamowite próby. Gdy magik spotkał go pierwszy raz nigdy nie pomyślał, że to za nim będzie dumnie kroczył. 

Przygaszony, wyprany z emocji, robiący coś dlatego, że mu powiedziano, rozkazano. 

Nigdy mu tego nie powie, chociażby i nawet na łożu śmierci, ale to on go widział od maleńkości. Zawsze się spotykali, nie wiedząc jak. Mijając na ulicach, wpadając w parkach, patrząc w supermarketach. Wydawało się, że coś ich łączy, albo ma to zrobić, że to wszystko to przeznaczenie. 

Dał mu radę, pierwszy raz dał komuś radę.

I zaprowadziło go to tutaj, wciąż ciągnąć wyżej i wyżej, aż na sam szczyt. Zielonooki tego nie pamięta, nie ma jak, zadbał o to. Nie przedstawił się, zmienił od tamtego czasu, ale ciągle jest przy nim. Chociażby miał za to umrzeć.

Podziwiał go, jego rozwój, wytrwałość, talent.

Sam Izuku nie jest świadom ile znaczy dla Ligii, ile dla nich zrobił i sprowadził do siebie. Nie wierzył w coś takiego jak przeznaczenie, karma, czy nawet bóstwa. Nauka i co najwyżej szczęście głupich. 

Ach, tak.... Głupich... 

Nigdy młodemu złoczyńcy nie udało się dotrzeć do jego brata.

Midoriya wiedział, że to koniec, że to jedyne co mógł zrobić, a czerwonooki poświęcił się dla ich dobra. Miał świadomość, że mimo iż to on chciał napadać na tamto miejsce, to nie jest to w pełni jego wina. Jednak czuł się zobowiązany do wzięcia odpowiedzialności za każdy najmniejszy gest jego rodziny. 

- Zmywamy się.- stwierdził Dabi, chwytając młodszego za kołnierz, mając zamiar poprowadzić go do portalu. Nie dadzą rady, teraz nie mają szans. Są ranni, wycieńczeni, a ich mały złoczyńca na pewno nie znajduje się w dobrym stanie psychicznym. 

Wszystko się wali.

Znowu.

- Młody?- zapytał spokojnie kruczowłosy, widząc brak ruchu ze strony gumowego człowieka, z którego krew powoli płynęła z każdej pojedynczej rany na jego ciele. Wzrok już od jakiegoś czasu zaczął się zamazywać, a herosi nie zaprzestali mnożyć się jak grzyby po deszczu i atakować już ledwo stojącego. 

Prawa ręka powoli posuwała się wysoko, aż ostatecznie palce musnęły brzeg dwukolorowej maski. Zniszczonej, ledwie trzymającą się siebie samych, jednak wciąż na swoim miejscu. Wiele przeżyła, znajdowała się w ogromnej ilości wspomnień. Była częścią jego przestępczej osobowości, nie mógł jej teraz ściągnąć, ale drżąca dłoń miała inne plany. 

Nie chciał już tego. Czemu nie może znowu uderzyć swojego starszego brata? Dlaczego jest on tak daleko, za daleko... Nawet dla jego gumowego ciała.

Wyciągnął rękę w stronę, gdzie widział niebieskowłosego, chciał biec do niego, zabrać go razem z nim do ich domu, ale nie mógł. Kruczowłosy trzymał jego umęczone ciało w solidnym uścisku, siłą zabierając z pola bitwy.

Jednak on nie chciał, nie chciał, nie chciał, nie chciał, nie chciał, nie chciał! 

Pragnienie matką rywalizacji.

Marzenia matką samobójców.

Nadzieja matką zmarłych.

Szczęście matką głupich.

A nieszczęście matką geniuszy.

~~~

Licznik Słów: 1710

Data napisania: 22.12.2021

Data publikacji: 24.12.2021

Notka:

Ta no... Chciałam, aby wyszedł klimacik, but still to nie dla mnie. Więc... Ktoś gotowy na kolejny rozdział? Ty? To niefajnie, bo ja nie. 

Miejsce na Story Time, komentarze, znak życia, proszę==>

>Miłego dnia/nocy
- ✨🦨😏

2/3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro