Rozdział 26

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Ale najpierw obudź, a przynajmniej spróbuj obudzić tamtą dwójkę. — nakazał mi Levi, zmieniając w ten sposób nasz wcześniejszy temat.

Momentalnie też na moją twarz wdarł się uśmiech, a mój wcześniejszy strach tak jakby zniknął, kryjąc się głęboko w zakamarkach mojego ciała.

— Naprawdę sądzisz, że opłaca się ich budzić? Przecież to zajmie z co najmniej godzinę! — mruknąłem niezbyt zadowolony wizją ponownego męczenia się z dwójką przyjaciół.

Przeważnie zresztą to mnie właśnie brunet do tego wyznaczał, gdyż sam widocznie nie chciał się z tym męczyć.

— Nie marudź. — warknął i podszedł do kanapy, na której leżał jego sprzęt.

Nie miałem pojęcia, kiedy też Levi to zrobił, ale metal był już widocznie wypucowany. Błyszczał się w oczach.

Ja natomiast niechętnie skierowałem się najpierw do naszej sypialni. Jako pierwszego zaatakowałem więc Church'a, ponieważ jego mimo wszystko łatwiej było obudzić niż Magnolię, a dodatkowo mógł mi pomóc obudzić dziewczynę. W przeciwieństwie do niej bowiem rozumiał powagę sytuacji, a w przypadku braku tymczasowego śniadania, jedynie on miał na tyle motywacji, by podnieść się z pryczy i coś przygotować.

Jego pełna pobudka zajęła mi jakieś dwadzieścia minut, a Isabelle — razem z jego pomocą oczywiście — ponad pół godziny. Dla mnie trwało o jednak porównywalnie do wieczności, a ich mruknięcia na odczepne, tylko dodatkowo doprowadzały mnie do szału. Mogłem więc sobie wyobrażać tylko to zniecierpliwienie i zdenerwowanie na twarzy kobaltowookiego, który przez cały ten czas nie ruszał się z kuchni. Kiedy we trójkę weszliśmy z powrotem do kuchni, gdzie stał, tak jak przypuszczałem — wkurwiony Levi, nie natknęliśmy się na nic nadzwyczajnego. Brunet wbijał w nas swoje lśniące tęczówki, informując tym samym o swoim zdenerwowaniu.

— Mówiłem, że to zajmie z godzinę. — oznajmiłem na wstępie, nim ten jeszcze zdążył się odezwać. Zaspana dwójka zaśmiała się natomiast nerwowo, uciekając od bruneta wzrokiem.

— Macie pięć minut na doprowadzenie się do porządku. — powiedział, krzyżując ręce na piersi. — Pięć i ani minuty dłużej! — dodał, widząc, że ich dwójka wciąż niewzruszenie stoi obok mnie.

Nie czekając dłużej, Farlan i Isabelle wrócili do pokoi, by się ubrać oraz odpowiednio przygotować. Co prawda, obydwoje byli w miarę ubrani, ale niższemu zdecydowanie to nie wystarczało. Musieli całkiem doprowadzić się do porządku i to w dodatku w taki sposób, by spełniało to jego standardy. W międzyczasie ja zacząłem siłować się z zasranymi pasami, które za każdym razem sprawiały mi problem. Nie mam pojęcia, jak inni dają sobie z nimi radę, przecież to jest ekstremalna łamigłówka, cholera!

— Pomogę ci. — westchnął w końcu Levi, obserwując moje nieudane próby ich zapinania.

Ku mojemu rozczarowaniu, pogubiłem się w pasach jeszcze bardziej, niż sądziłem. Dobre piętnaście minut ogarnialiśmy to gówno od nowa, a w międzyczasie dwójka śpiochów zdążyła już wrócić i samotnie uporać się z tym cholerstwem.

Jestem do niczego. — pomyślałem przygnębiony, spoglądając na nich.

Byli już zwarci i gotowi do wyjścia, w czasie gdy ja, by sobie z tym poradzić, specjalnie musiałem prosić o pomoc bruneta. Jeśli chcę obalić Lily i pokazać, że jestem coś wart, a także pomóc przyjaciołom w ucieczce, to powinienem się ogarnąć. Problem tkwił jednak w tym, że nawet dając z siebie wszystko, nie wychodziło mi zupełnie nic. W walce nadal jestem kiepski, a o używaniu sprzętu do trójwymiarowego nawet nie wspomnę. I choć mówiło się, że każdy posiada swoje mocne strony, ja miałem wrażenie jakby swojego wybrakowania pod tym aspektem.

— Lars! — krzyknęła Magnolia — Strasznie się zamyśliłeś. Chodź, idziemy. — zawołała za mną, uśmiechając się radośnie i wybiegła przez drzwi. Ile ona ma w sobie energii?

Lekko przygnębiony poszedłem za nią. Muszę zdecydowanie dawać z siebie więcej. W końcu nawet nie zauważyłem, kiedy Levi skończył zapinać na mnie pasy.

☆☆☆

Stałem na krawędzi skarpy ubrany w ten jakże niewygodny sprzęt. Paski w niektórych miejscach nadal nieprzyjemnie wbijały mi się w ciało, co było bardzo uciążliwe, a pode mną znajdowało się wciąż nie do końca przebudzone miasto.

Wiele zatłoczonych za dnia miejsc aktualnie stało prawie pustych, a nieliczne światła wydobywające się z okien świadczyły o pojedynczych osobach, które należały do grupy rannych ptaszków. Skierowałem swój wzrok na trójkę moich przyjaciół, którzy korzystali z tak małego zainteresowania, manewrując nad sufitem.

Miałem dołączyć do nich jakieś dziesięć minut temu, ale zamiast tego wolałem jedynie obserwować. Istniała możliwość, że wyłapię jakieś ich charakterystyczne ruchy, które jakimś sposobem mogłyby mi pomóc. Głupie, nie? No cóż, tonący brzytwy się chwyta.

— Lars! No chodź! — zawołał mnie Church, stając prostopadle do mnie z zaczepionymi linkami o ścianę.

Miał błagalny wzrok. Jako jedyny też się mną zainteresować. Nie mogłem mu tak odmówić, nawet jeżeli niezbyt śpieszyło mi się do śmierci. No dobra, raz kozie śmierć.

Wystrzeliłem linki w praktycznie sam sufit i wzbiłem się w powietrze, dodając przy tym odrobinę gazu, w celu sprawniejszego poruszania się. Jeżeli nie patrzyłem w dół i utrzymywałem mniej więcej równowagę, szło mi całkiem dobrze. Problemy zaczynały się dopiero w momencie, kiedy traciłem również pewność siebie. Nie mogłem sobie na to teraz, za żadne skarby pozwolić. Dasz radę!

Próby motywacji o dziwo przynosiły jakiś skutek. Nie chwiałem się już tak bardzo, jak ostatnio, a i zmienianie pozycji przychodziło mi z większą łatwością. Sprzęt działał mi dzisiaj wyjątkowo lekko, a grawitacja nie ciągnęła mnie tak bardzo w dół, jak podczas pierwszego treningu. Chociaż chyba powinienem powiedzieć podłoga, a nie grawitacja.

W końcu tak na siebie lecimy!

Zaśmiałem się pod nosem, przypominając sobie rozmowę z Gillem.

Szczerze mówiąc, cały ten lot wyjątkowo mi się podobał. Wiatr we włosach wywołany szybkością, który dodatkowo chłodził zgrzane i spocone ciało, przyjemnie uderzał mnie w twarz. Nawet mój lęk wysokości nie objawiał się tak bardzo i mogłem się cieszyć tymi chwilami beztroskiego lotu. Czułem się, jakbym był wolny, jakbym miał skrzydła, czyli dokładnie tak, jak opowiadała o tym Isabelle. Cudowne uczucie.

Wystrzeliłem haczyki, aby te po raz kolejny zaczepiły się o sufit. Odwróciłem się tyłem do góry i ''stanąłem'' na powierzchni, opierając swoją wiarę w metalowych linkach, które dźwigały mój ciężar. Pozostała trójka zrobiła to samo. Z tej perspektywy dostrzec mogłem, jak wysoko znajdujemy się nad ziemią.

— Czyżby jakieś postępy? — spytał blond włosy, spoglądając na mnie.

— Niewielkie, ale chyba są.— przyznałem, uśmiechając się delikatnie.

Po analizie mojego dzisiejszego treningu rzeczywiście nie wypadaliśmy tak źle. Zdecydowanie zrobiłem jakieś postępy. Oczywiście, wciąż też było mi daleko do poziomu, chociażby energicznej Isabelle, ale i tak jak na mnie, było całkiem nieźle. Kątem oka zauważyłem nawet jak kącik ust Levi'a wędruje delikatnie do góry. Jest dumny? Czy zyskał dzięki mnie jakąś nadzieję? A może jakoś go uszczęśliwiłem?

— Kończymy, czy ćwiczymy dalej? — spytała wcześniej wspomniana dziewczyna.

Przez cały trening uśmiechała się szeroko, więc pewnie ucieszyłaby się z dodatkowych minut lub godzin latania. Nie wyglądała na tak wyczerpaną, jak my, a także jawnie ciągnęła do większej ilości aktywności fizycznej. Miałem wrażenie, jakby posiadała jej ponadto spory zapas, który nie został jeszcze wykorzystany. Ciekawy byłem, co by się stało, gdyby kiedyś rzeczywiście zmuszona została, by go użyć.

— Kończymy. Wracajmy na skarpę. — oznajmił czarnowłosy i odczepił się od sufitu, od razu wystrzeliwując haczyki w stronę bardziej wystającej skały. Obrał najszybszą trasę, prowadzącą do naszej dzielnicy, gdyż o tej porze ryzyko, że ktoś nas zauważy, było nikłe.

Gdy dotarliśmy do domu, znowu niestety zmuszony byłem siłować się z linkami, próbując je z siebie ściągnąć. Nie wiem, nawet kiedy stały się moim nowym nemezis. Odplątywanie tego dziadostwa było jednak na tyle aprobujące, bym nie zauważył, że do pokoju wszedł Levi.

— Czyżbyś zrobił jakieś postępy? Stało się coś, czy to jakoś samo z siebie? — dopytywał, opierając się o jedną ze ścian.

— Można powiedzieć, że po prostu się zmotywowałem. — podrapałem się nerwowo po karku, posyłając w jego kierunku nieśmiały uśmiech.

Może jeszcze była dla mnie nadzieja.

~~~

Rozdział napisany przez: sdftae

Wita jeszcze pochorowana Karola.
Co tam u was?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro