Prawda to ból

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rodzice przywitali mnie jakby nie istniał ostatni rok. Czułabym się jak najszczęśliwsze dziecko, gdyby nie fakt, że już dzieckiem być przestałam. Gubię się w ich humorkach i w tym problem. Poznałam już tajemniczą stronę moich rodziców i cechowało ją wieczne, aczkolwiek sztuczne i zarazem piękne kłamstwo, które ma na celu osłodzić mi życie, ale z pewnością nie ułatwić.
Nie mogłam przestać patrzeć na nich podejrzliwie. Czyż nie tego nauczyły mnie ostatnie lata w Hogwarcie - czujności? Mama i tata już pierwszego dnia dostrzegli moje wątpliwości, moją dojrzałość, ale udawali ślepych, coraz częściej obdarzali mnie sztucznymi uśmiechami, nietypowymi prezentami, czasem nawet oczywistymi kłamstwami czy zaprzeczeniami. Nie potrafiłam znieść ich towarzystwa. Nie potrafiłam się z nimi kłócić. Nie potrafiłam im się postawić. Nie jestem nimi, ja nie chowam się za maską i nie tego uczyli mnie w dzieciństwie: chcieli żebym wyrażała swoje uczucia, a teraz kryli się ze swoimi. Miałam wrażenie, że wszystko wokół mnie jest łgarstwem, nie potrafiłam im wierzyć nawet w najprostsze rzeczy, takie jak pójście do sklepu.

Chciałam to zakończyć, pokazać, że jestem dojrzała. Potrafię znieść prawdę. W głowie ułożyłam siebie całą przemowę, gdzie wyrzucałam im wszystkie złe uczynki, ale wciąż brzmiało to zbyt dziecinnie. Jakbym tupała małą nóżką w podłogę i oczekiwała mega drastycznych zmian w naszej rodzinie.

Z tego stresu umyłam garnki, wytarłam kurze, zjadłam ciasto, a potem specjalnie nabrudziłam, żeby móc to posprzątać... nie twierdzę, że jestem mądra.

Wpatrywałam się tęsknię w dom mojej sąsiadki-mugolki. Dostrzegłam mamę Alice w kuchni gotującą jakieś pyszności. Nie była najgorszą kucharką, ale gofry to jej naprawdę nie wychodziły... śmierdziały rybom!
Moje wspomnienia o kulinariach kobiety z naprzeciwka przerwało charakterystyczne klimknęcie kluczyka w drzwiach.

- Czy możemy porozmawiać? - zapytałam oschle, kiedy oboje stanęli w drzwiach wracając z pracy.
- O czym, skarbie? - zapytała mama.
- O was i o mnie.

Rodzice popatrzeli na siebie z niepokojem.

- Czemu nas dzielisz? - zapytał tata.
- To wy mnie oddzieliliście - stwierdziłam, cholernie pewna siebie. - O co chodzi? Co jest z nami nie tak?

Między nami zapadła cisza... Przeraźliwie głucha i pusta, na szczęście ktoś ją przerwał.

- Nadeszły straszne czasy, kochanie, czarniejsze niż kiedykolwiek - oznajmił ojciec, a z jego twarzy zeszła cała sztuczność - maska, którą zakładał by mnie chronić. Ton jego głosu się zmienił. Twarz przestała promieniować uśmiechem i widziałam jaka teraz jest zmęczona i zapadnięta.
Postarzał się w kilka sekund, zmęczył się prawdą. Rodzicielka tak samo, dokładnie tak samo. Do tego zaszkliły jej się oczy i wyglądała na przerażoną.
- Chcieliśmy sprawić, żeby chociaż to lato - załkała cicho. - Trochę lepsze, bezpieczniejsze - tata położył jej dłoń na plecach i poprowadził ją na sofę. Ja i mama usiadłyśmy, a ojciec postanowił postać.
- Byłaś z nami szczęśliwa, kochanie, prawda? - zapytała rozpaczliwe mama, a ja nie miałam pojęcia dlaczego mówi w ten sposób. - Zawsze bardzo cię kochaliśmy.
Tata wstał, wyciągnął z kieszeni pęczek kluczy i podszedł do wiecznie zamkniętej szafki, na którą nigdy nie zwracałam uwagi. Była zamknięta od zawsze i tak zostało... nigdy nie pytałam... Wyciągnął parę rzeczy i podszedł z nimi do nas.
- Proszę, to klucz do twojego pomieszczenia w banku Gringotta - wręczył mi mały, srebrny przedmiot, a ja zmarszczyłam brwi, gdyż rodzice nie wspominali, że mam jakieś SWOJE oszczędności.
Dał mi jeszcze coś. Zdjęcie. Upuściłam je z przerażenia. Znałam tych ludzi na nim. Byli moim boginem i widziałam ich w lustrze, które pokazywało czego najbardziej pragnę... Tylko tu była jeszcze jedna osóbka... Mała, blond ja, może 3-4 letnia, na rękach przepięknej kobiety.
- Co to jest?! - krzyknęłam, a oczy zaszły mi łzami.
Matka obficie płakała w poduszkę, cała drżała w konwulsjach rozpaczy, a tata ledwo się powstrzymywał. Szlochał lekko gdy próbował mi to wyjaśnić.
- Miałaś 3 lata, to twoja rodzina, Jess. Moja siostra... - tutaj nie wytrzymał, załamał mu się głos - to twoja mamusia, taka prawdziwa.

Poczułam jak niewidzialny potworów w moim brzuchu rozrywa moje wnętrzności, jak skacze po mojej wątrobie, jak ściska mi jelita, jak dusi moje serce. Poczułam, że nie mogę oddychać, brakuje mi powietrza, a bez niego nie mogę żyć. Płakałam nad zdjęcie, razem ze mną moi rodzice...
- Gdzie oni są?! - wykrzyczałam przez salwy płaczu.
Cały mój ugruntowany świat rozsypuje się w parę momentów - przeraźliwie długich i strasznych.
- Voldemort ją zabił, zamordował moją piękną siostrę! - płakał kochany, biedny tatuś.
Z mojego gardła wydobył się przeraźliwy, zwierzęcy wrzask bólu. Skuliłam się na ziemi, kołysałam się lekko pozwalając by napierały na mnie zwiewne jak wiatr wspomnienia mojej rodziny, mojego starszego rodzeństwa i tak bardzo mnie przypominających rodziców. Poczułam ogromną tęsknotę do nich, potworną, tak silną, że aż bolesną. Potem zobaczyłam mnie i moich drugich rodziców: byłam szczęśliwa, nieświadoma, zadbana i bezpieczna.
Mimo wszystko nienawidziłam ich teraz. Wcale nie byli moją opoką, dzięki, której wspięłam się na szczyt, byli kłamstwem, przez który się zapadłam, zmarnowałam, przegrałam.

- Usłyszeliśmy pogłoski na... Ten temat - kontynuował po wielu godzinach tata... a może to były minuty, a może lata. - Chcielibyśmy ostrzec, ale oni... już...

Wcale nie chciałam, żeby kończył, już nie mam czym płakać, a duszenie tego w sobie jest gorsze, przerażające, wyniszczające.

Posłuchał moich niewymownych próśb i pominął ten drastyczny moment:
- Znaleźliśmy cię w szafie, nic nie mówiłaś, nie płakałaś...
- Stałaś się całym naszym światem - dokończyła za niego kobieta na przeciwko mnie, niby tak dobrze znana, a teraz taka obca... Zapuchnięta, zasmarkana... - kochaliśmy cię jak córkę, jak nikogo innego, zapewniliśmy ci dobre życie.

Poczułam kłęby bardzo złych emocji wirujących w całym moim wnętrzu, jakby boćce, który kuły mnie od zewnątrz błagając, żeby się ujawnić. Pozwoliłam im na to.

- Dobre życie?! - ryknęłam, że aż obydwoje podskoczyli. - Nie chcę was znać! Nienawidzę was! Nie jesteście moimi rodzicami, ukrywaliście ich przede mną! 

Mama zakryła usta słysząc moje raniące słowa. Oczy ponownie jej się zaszkliły.

Nie mogę teraz patrzeć na tych ludzi, nie umiem przestawić się z 'mamo', 'tato' do 'ciociu' 'wujku'. Mimo wszystko ich kocham, to oni mnie wychowali. Ale kiedy pomyślę o tym co straciłam, serce mnie boli. Ja... miałam rodzeństwo, zawsze chciałam mieć! Jak mam spojrzeć w oczy ludziom, którzy mnie okłamywali? Nie potrafię.

Podniosłam z ziemi zdjęcie, wzięłam kluczyk i wcisnęłam to w kieszeń. Patrzyłam na wujostwo, które podawało się za najważniejsze osoby w życiu każdego dzieciaka. Tylko, że ja już nie jestem dzieckiem. Popatrzyłam na nich z chłodem, jakim oni zwykle patrzyli na mnie. Stali mi się dnia dzisiejszego jeszcze dalsi niż kiedykolwiek przez prawie 15 lat mojego życia.
Puściłam się pędem do pokoju.
Nie zniosę ani minuty dłużej w tym więzieniu. Nienawidziłam tego domu, pokoju, świata. Nienawidziłam wszystkiego.
Wpakowałam do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy.
W salonie już nikogo nie było, słyszałam cichy szloch w łazience, więc pędem pobiegłam przez drzwi wyjściowe.

Gula na dnie brzucha pulsowała tak silnie, że nogi mi zwiotczały. Nie mogłam się ruszyć. Oddychałam z trudnością.
Upadłam na chodnik. Cała rozmowa, którą odbyłam przygniotła mnie teraz jak betonowa ściana.

Jestem sierotą - zdałam sobie z tego sprawę.
Łzy ciekły mi po policzkach.
Na czworaka szłam do parku, nie mogłam się podnieść. Czułam się jakby stał nade mną oprawca - sam Voldemort - i kazał mi czuć swąd porażki. Bawił go mój ból. Jakby specjalnie zostawił mnie przy życiu, żebym mogła cierpieć, jeszcze boleśniej niż przy umieraniu.
Czołgałam się, upadałam, płakałam, podnosiłam i zataczałam by ponownie wylądować twarzą na ziemi.
Pojawiła się najsilniejsza migrena, jakiej nigdy nie doznałam, turalałam się po trawie, łapiąc się za głowę.
Tak strasznie bolało i dodając do tego moje psychiczne, nowo nabyte, skrzywienie sprawiało, że bardziej szczęśliwy ode mnie był nawet dementor.
Miałam wrażenie jakbym umarła, zczerniała tam w sercu i nic nie zagoi mojej rany.

Długo trwało za nim mogłam stanąć na nogi, był późny wieczór. Zaraz na pewno odkryją moje zniknięcie. Powolnym, wymęczonym krokiem podeszłam do głównej ulicy, która wręcz sąsiadowała z owym parkiem, w którym się ukrywałam.
Wyciągnęłam różdżkę i czekałam dosłownie minutkę, gdy przede mną pojawił się Błędny Rycerz - ogromny, dwu lub nawet trzy piętrowy autobus koloru niebieskiego. Drzwi otworzyły się, stał w nich pryszczaty, młody chłopak, ledwo po szkole, który wyrecytował mi z kartki formułkę, z której nie zapamiętałam ani słowa. Zbyt byłam pochłonięta swoimi problemami. Bez komentarza wspięłam się na schodki i gdy tylko drzwi się zamknęły, kierowca ruszył z oszołamiającą prędkością, że zrobiłam kilkanaście kroków w tył, a przed upadkiem uratował mnie metalowy słup, którego złapałam się za nim wpadłam na śpiącą na łóżku czarownicę. Pierwszy raz jechałam tego typu pojazdem i pewnie gdyby nie okoliczności nieźle bym się tu ubawiła.
Spojrzałam w górę. Każde piętro wypełnione było łóżkami, było tu wręcz bajecznie, na każdą część autobusu wchodziło się po drabinkach.
Gdyby nie moja rozpacz, pewnie całkiem inaczej bym patrzała na to miejsce.
- Dokąd jedziemy? - zapytał młodzieniec.
- Nie wiem - przyznałam cichym, zachrypniętym głosem - po prostu jedźmy.
- Jak pani sobie życzy - wyszczerzył do mnie swoje pożółkłe zęby. - Chodź za mną.
Posłusznie dreptałam tuż za nim. Zaproponował mi łóżko na samym końcu, zgodziłam się skinieniem głowy.
Położyłam się, czując niewiarygodną ulgę w nogach, chociaż nie przeszłam dzisiaj za dużo. Odsłoniłam zasłonki i miałam wgląd na widok za autobusem. Jechaliśmy z prędkością, która na pewno wykraczała wiele poza największym ludzkim ograniczeniem prędkości. Jednak ludzie nie zwracali na nas uwagi. Harry mi kiedyś opowiedział trochę o tym pojeździe i wiedziałam, że dookoła niego jest zaklęcie niewidzialności.

Też chciałabym być niewidzialna, może wtedy kierowca autobusu nie patrzyby na mnie tak krzywo.

Muszę teraz pomyśleć co dalej. W końcu rodzice ogłoszą moje zaginięcie, nie mogę tu zostać, nawet gdyby to nie chcę. Dom Dracona to nie wyjście. W Norze nie przyjmą mnie z otwartymi ramionami. Milicenta wyjechała na wakacje, a miejsca zamieszkania innych koleżanek nie znam. W sumie jest jedno wyjście i to nie takie najgorsze.

------------------------------------------------------------

Ważne!!!

Kontynuacja części pierwszej. Starych czytelników proszę o zostawienie "💖" w komentarzu dla mojej informacji, a nowych czytelników zapraszam do przeczytania: Slytherin... - nie będzie wiedział o co chodzi w drugiej części. Także niewtajemniczonych proszę o cofnięcie się tutaj 👇👇👇👇

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro