"Zabij, błagam"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rodzinny dom jeszcze nigdy nie wywoływał u mnie tylu emocji, a dzisiaj czułam głównie lęk i wstyd. Moje stopy przyrosły do ziemi, nie mogłam się ruszyć, za dużo mnie to kosztowało. Draco widząc moje zawachanie, pociągnął mnie lekko - to dzięki niemu zrobiłam pierwszy krok w przód. Dziwnie mi było pukać do własnego domu, ale tak bez zapowiedzi też nie wejdę.
- Ja to zrobię - oznajmił Draco, a ja mu byłam niemymownie wdzięczna za ten niewielki, aczkolwiek szlachetny gest.
Nacisnął na guzik i przez otwarte okna w salonie usłyszałam dobrze mi znaną wygrywaną melodię dzwonka.
Tak niespodziewanie szybko usłyszałam dźwięk odkluczanych, że się przestraszyłam, pierwszym odruchem było skrycie się za ukochaną osobą.
W progu stał zmarnowany cień mojej pseudo-mamy. Wyniszczona, z zapadniętymi powiekami.
Zdziwiła się na widok blondyna, więc chcąc nie chcąc musiałam się wychylić zza jego pleców.
W jej zielonych oczach zagościł uśmiech, który zniknął z jej przecudnej twarzyczki na parę dni. Złapała mnie w ramiona. Płakała i śmiała się i znów płakała. Wtuliłam się w nią, żałowałam wszystkiego, ale może musiało być źle, żeby było lepiej?
- Tato! - krzyknęłam przez otwarte drzwi, wzruszona tak czułym powitaniem. - Tato!
Ojciec na dźwięk mojego głosu ruszył pędem, że prawie niewychamował na zakręcie. Jego twarz była zapadnięta, ale na widok córki znów odzyskała dawny blask i spokój. Jak ja mogłam opuścić moich kochanych rodziców.

*Draco*

Nie potrafiłem pojąć ich szczęścia. Rodzinne ciepło słowa dla mnie całkiem obca fraza. Gdybym ja się dowiedział, że mój ojciec nie jest moim ojcem poczułbym ulgę i nigdy bym już mu się nie pokazał na oczy. Co innego matka, jej bym nie opuścił, za dużo dla mnie zrobiła.
Oczywiście państwo Watson ugościli mnie w swoim domu jak bohatera narodowego, to jasne, że pasował mi taki układ, w końcu trzeba zawrzeć pokój z przyszłymi teściami.
Usiedliśmy przy stole, pani Watson non stop proponowała mi jakieś swoje wypieki, którymi nie potrafiłem pogardzić. Jednak bądź co bądź, czułem się okropnie w miejscu przepełnionym mugolami, gdy byli aż tak blisko czułem niewiarygodne obrzydzenie, musiałem się jednak kontrolować, nie mogłem sobie pozwolić na parę słów za dużo.
- Chciałem państwa zapewnić - czułem lekką presję, lecz nie poddawałem się stresowi - że Jessica jest ze mną bezpieczna w Hogwarcie i poza nim, cokolwiek będzie się działo - byłem zażenowany mówiąc to, mimo, że każde słowo było prawdą.
- Wierzymy ci, Draco.
- Bardzo nam wstyd, że cię tak pochopnie oceniliśmy - oznamił pan Watson.
- To zrozumiałe, że chcieliście chronić Jess przede mną - od razu pożałowałem wypowiedzianych słów.
Atmosfera się zagęściła, nikt nie miał pojęcia co powiedzieć.
Wypiłem herbaty udając niewiarygodnie spragnionego.
- Może jeszcze ciasta? - zapytała kobieta z przemiłym uśmiechem.
- Podziękuję.
Jess widząc, że już do nikąd nie zaprowadzi nas dalsza rozmowa wtrąciła się:
- Chciałam na Pokątnej kupić parę rzeczy, chyba mogę, prawda? - pytanie skierowała do rodziców.
- Jasne, z Draconem - oznajmiła mama Jess.
Chyba chciała ukazać swą wdzięczność w stosunku do mnie, dając mi nieograniczone zaufanie.

Ja tu ewidentnie nie pasuje.

*Jess*

Pokątna nigdy nie była tak przyjaznym miejscem. Może dlatego, że świat się w końcu do mnie uśmiechnął? Może zdecydował, że już wystarczającą ilość razy dostałam z liścia od losu i pora mnie trochę pogłaskać po główce?

- Czytajcie gazetę! Prorok Codzienny! -50% taniej! Tylko u nas! Kto gorszy, Dumbledore czy Potter? - krzyczał ktoś na ulicy, a te chwytliwe hasła o cenie i Harry'm mocno obiły mi się o uszy.

Może i życie odpuściło mnie, ale przywaliło się zamiast tego do kogoś innego.

Bez wahania wykupiłam jedną z gazet.
Artykuł Reety był wyjątkowo przesiąknięty jadem. Nie był pasywno-agresywny jak zwykle, on po prostu ociekał furią.

"Stary głupiec, Dumbledore, sieje panikę wśród czarodziejów. Jak wariat wpływa na uczniów własnej szkoły. Chrońcie dzieci przed kretynem"

O Harrym pisała nie lepiej:

"Chłopak lgnący do sławy. Ślepy wysłannik Dumbledore'a czekający na jego absurdalne rozkazy".

" Wiekowy dyrektor szkoły twierdzi wszem i wobec, że Sami-Wiecie-Kto powstał zza grobu, a nawet... że nigdy nie umarł. Ostrzega przed niebezpieczeństwem, które nie istnieje. Czyżby wpływ miał na niego kontakt z Alastorem Moodym, który znany jest z tego typu przedstawień? W dodatku! Każde jego zeznania potwierdza bliznowaty chłopiec, dobrze wszystkim znany Potter, który pragnie ponownie rzucić blask reflektorów na swoją osobę. Sam Minister Magii, Korneliusz Knot, wypowiedział się na temat dwóch łgarzy: "niestety Ministerstwo nie może karać za rozsiewanie tak ohydnych plotek, lecz szczegółowo rozpatrzymy sprawę Albusa i pana Potter'a, aby wyszukać niedoskonałości w ich mrocznym planie wywołania paniki"".
- Auć, nieźle im pojechała - jego uwaga miała najwyraźniej oznaczać współczucie, ale wredny uśmieszek, który niezbyt efektywnie próbował zatuszować poważną miną, zniszczył cały efekt. - Musieli jej zaleźć głęboko za skórę - skwitował.

Nie mogłam słowa wypowiedzieć, ogarnęła mnie taka wściekłość... Taka silna chcę mordu...

- Knot zdecydowanie grubo jej zapłacił za ten artykuł. Mój ojciec próbuje zatuszować całą prawdę o Czarnym Panie, najwyraźniej nie jest to trudne zadanie. Ludzie się boją... chcą wierzyć w swoje bezpieczeństwo, dlatego atakują tego kto głosi prawdę - stwierdził blondyn.

Przemówił do mnie tą mądrą sentencją. Ludzie potrzebują kozła ofiarnego i wybawiciela w jednym. Najpierw trzeba być tym pierwszym, żeby stać się drugim.

Wyrzuciłam do kubła gazetę, wcale nie była warta połowy ceny... ani nawet żadnej ceny.

- Skąd ta złość panno Watson? - zapytał mnie sędziwy, ochrypły głos.
Sam dyrektor stał przede mną z lekkim uśmiechem na twarzy.
Czarodzieje dookoła nas umilkli, niektórzy odważyli się szeptać. Młody sprzedawca Proroka Codziennego trząsł się cały i zasłonił cały swój towar jaki miał.
- Panie Malfoy - dygnął lekko starzec.
- Dzień dobry - powiedziałam delikatnie oczarowana widokiem mężczyzny, którego dotychczas widywałam tylko na uczcie w mojej szkole.
Draco wyraźnie się spiął, nie nie odpowiedział.
- Może potowarzycie mi w drodze do banku Gringotta? - zapytał wesoło.
- Oczywiście! - odpowiedziałam niemal od razu onieśmielona nieco. - Także się tam wybieramy.
- Tak? - zapytał Draco.
- Znakomicie! Chodźmy zatem.

Szliśmy prostą drogą, a ludzie schodzili nam z drogi. Większość miała nie tęgie miny, krzywili się na widok człowieka, który stał się przeciwnikiem ministerstwa i kłamcą, jak głosili w prasie, którą każdy poczciwy czarodziej czyta. Nie wiedzą jak jest naprawdę, nie wiedzą, że to ich wybawca.
Jednak Dumbledore wydawał się nie słyszeć tych kąśliwych komentarzy i wrogo nastawionych twarzyczek. Jakby był na to przygotowany, wiedział co go czeka.
Żal mi go było. To taki dobry, poczciwy starzec, tyle zrobił dla świata ludzkiego i czarodziejskiego, a ostatecznie i tak przegrywa. Voldemort wie gdzie uderzyć, żeby zabolało.
- Panie profesorze, co pan właściwie tutaj robi? - zapytałam nie umiąc powściągnąć ciekawości.
- Mam do załatwienia parę spraw - odpowiedział tajemniczo.
Nie chciałam być nachalna więc nie naciskałam.

Nim się obejrzeliśmy staliśmy przed ogromnym budynkiem, do którego wchodzić okazji jeszcze nie miałam.
Na nim przywieszona była marmurowa tabliczka oznajmiająca, że to bank Gringotta, który jest najbezpieczniejszą przechowalnią naszych pieniędzy. No, ale chyba już wszyscy słyszeli o włamaniu z 4 lata temu, tylko nieliczni wiedzą, że dokonał tego Lord Voldemort.

W środku było tak świecącą, jakby całe pomieszczenie zrobione było ze złota. Połowicznie miałam rację, gdyż niektóre elementy wystroju naprawdę były wykonane z tego szlachetnego materiału, ale to co przyciągało wzrok to żyrandol. Wielki na 6 metrów i szeroki na 10 wisiał dumnie nad głowami pracujących goblinów. Odległość była za dużo by ocenić, czy stworzony jest z prawdziwych czy sztucznych kamieni, ale mimo wszystko świecił delikatnie swoim własnym, mieniącym blaskiem.

Byłam tak zauroczona taką ilością bogactwa, że prawie nie zauważyłam jak pracujące przy gigantycznych stołach gobliny, patrzą na nas spode łba, a raczej tylko na jedną z trzech obecnych tu osób. Czułam jak moje buty ślizgają się po marmurowej powierzchni. Noga już parę razy odleciała mi w swoją stronę, przez co zrobiłam niezbyt zgrabny szpagat. Draco z grobową miną trzymał mnie blisko siebie, łapiąc mnie w pasie, gdy zobaczył, że nie radzę sobie z poruszaniem się. Był strasznie nerwowy, widać, że krępowała go sytuacja w jakiej się znalazł, nie rozumiałam jego postawy.
Stanęliśmy przy najwyższym ze wszystkich, mosiężnym, machoniowym stole. Siedział przy nim jeden goblin, od razu było widać, że sprawuje ważną funkcję w systemie banku.
Dumbledore nie odezwał się, tylko grzecznie czekał aż stwór wychyli swój krzywy ryj z nad kartki papieru, którą tak gorliwie zapełniał kolejnymi słowami.
Nie jestem pewna czy nas ignorował czy możne wcale nie zauważył pochłonięty swoją pracą, ale gdy tylko jego zwrok się uniósł i trafił na nas, wyprostował się w sekundę.
- Witam... dyrektora... już pana prowadzę.

Do nas skolei podszedł inny, bardzo karłowaty goblin. Sięgał mi zaledwie do pępka, bardzo musiałam się powstrzymać by nie rzucić komentarzem typu: "uroczy".
- W czym mogę służyć? - jego piskliwy głos odbił się echem po ścianach.
- Skrytka 872 - odezwał się Draco za nim otworzyłam usta.
- Macie klucz?
Blondyn podał mu miedziany klucz z wygrawerowaną na nim literką "M".
Trzymałam kurczowo w kieszeni swój własny klucz do bogactwa. Chyba nie tak to miało być.
- Za mną proszę.
Obserwowałam kroki tego małego stworzenia. Poruszał się niczym kaczka czy jakieś inne tego typu stworzenie.
Przeszliśmy do korytarza, który wcale nie ociekał złotem. Przypominał raczej lochy. Zatrzymaliśmy się przed wielką skalną przepaścią, która była tam na dole oświetlana lampami, każda lampa to drzwi do sejfu, jak wywnioskowałam. Najlepsze jest to, że jedynym transportem jest kolejka, parktycznie taka sama jak w mugolskich parkach zabaw, tor wagonikowy ciągnął się aż poza zasięgiem mojego wzroku, ale setki migocących światełek ukazywało co jakiś czas skrawek wyciągu.
- Oh, jesteście! - w jednym z 3 wagoników kolejki czekał już dyrektor razem ze swoim magicznym kompanem. - Wsiadajcie.

Piskliwo-głosy, karłowaty goblin o krokach kaczkopodobnych opuścił nas, a my wsiadliśmy do wagoniku, razem z największą szychą banku.

Nie czułam się komfortowo na myśl o tak ekstremalnej wycieczce, nawet byłam gotowa wysiąść, ale Draco pocałował mnie mocno w usta by dodać mi odwagi, widziałam, że on sam był lekko przerażony. Zapiął mi pas i jeszcze trzy razy sprawdził czy jestem bezpieczna.
Uśmiechnęłam się do niego delikatnie, żeby mu przekazać, że jest dobrze, ale wtedy ten żęch ruszył i poczułam, że wcale nie jest mi dobrze, wręcz nie dobrze.
Najpierw powoli, kolejka w górę pięła się mozolnie, a ja stwierdziłam, że za bardzo spanikowałam z tym wszystkim. Jednak wcale nie przesadzam. Stanęliśmy na skraju wielkiego, stromego zjazdu. Blondyn złapał mnie za rękę, ale ja się nie bałam, chodź była to naprawdę potężna wysokość w takim tempie da się wytrzymać. Jednak za nim zdążyłam przetrawić tą myśl, kolejka runęła w dół z prędkością może nawet większą niż Błękitny Rycerz przy starcie. Nie byłam w stanie poruszać ręką, gdyż powiew wiatru był tak silny, że moja koordynacja ruchowa zmalała do minimum, łzy nalały mi się do oczu przez tą prędkość, piszczałam przeraźliwie przy każdym ostrym zakręcie i nic nie poradzę na to, że tu były same ostre zakręty. Z czasem zwolniliśmy i to naprawdę bardzo w porównaniu do tego felarnego początku. Moje funkcje życiowe znowu wróciły do "trochę powyżej normy", ale nie zdążyłam nacieszyć się tym błogosławionym stanem. Poczułam uderzenie, fale - to już nie był ból, to wykraczało poza granice zwykłej migreny. Z moich ust wydarł się zwierzęcy okrzyk. Pulsowało mi w głowie, jakby ktoś regularnie uderzał mnie z całej siły młotkiem w ową część ciała, czułam, że pęka, chodź nadal była w jednym kawałku. Miałam wrażenie jak coś wyrywa się z mojego ciała i wychodzi na wierzch, druga osoba - o wiele dziksza i straszniejsza ode mnie.
Rzucałam się na siedzeniu, próbowałam przyjąć jakąkolwiek pozycję, która uśmieżyłaby ten rozdzierający ból. Poczułam, że się zatrzymujemy.
Płakałam okropnie, krzyczałam z bólu. Wtedy w moim umyśle pojawił się obcy głos.
"Boli? Chcesz, żeby przestało?" - głos był syczący, mroczny, cierpki.
- Tak! - krzyknęłam na cały głos, płacząc z cierpienia jakie zadawało mi własne ciało.
"Od tego nie ma ucieczki, głupia dziewucho" rozsyczał się głos mężczyzny w mojej głowie, co tylko pogłębiało mój ból.
Głos Dracona dochodził do mnie z kosmicznej odległości, ale kiedy mnie dotknął poczułam jakby przypalano mnie żelazem, jakbym paliła się żywym ogniem.
- Przestaaaań! - prosiłam człowieka-węża. - Zabij mniez proszę! Nie...!
Poczułam, że ślepne, wzrok mam rozmazany. Głos mam zdarty, nieswój lecz nie mogę przestać błagać o litość.
- Już dość - mówię. - Nie chcę żyć! Zabij, błagam!
Ból nie mijał, ale ja wciąż ślepłam, widziałam już samą szarość i wciąż coraz mniej.
Potwornie się bałam. Bałam się.
- Kim jesteś! Kim ty jesteś! - ostatnie co wyrwało się z mojego opuchniętego gardła.
"Jestem twoją zgubą, ale nazywaj mnie Lord Voldemort"
Mignęły mi przed oczami obrazy moich rodziców, tych prawdziwych. Oni też cierpieli. Bolało podwójnie. Ja w szafie. Moje rodzeństwo martwe. Ciemność. I koniec wszystkiego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro