Gdy twój sensei wkurza się o nic

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Johnny Lawrence
°°°°°

W dojo wszystko było takie same jak zawsze. I nie mówię tu o kolorach ścian, lustrach i matach bo to chyba najmniej istotne. Choć ostatnio z chłopakami stwierdziliśmy, że wnętrze zasługuje na kilka poprawek.
Mroczniejszy wystrój byłby taki badass, w dodatku gdyby dodać tu jakieś worki bokserskie albo najlepiej manekina? Nowe liny też by się przydały, a za ławkę do wyciskania, która zastąpiłaby drążek, mógłbym zabić.
Przyjechaliśmy z chłopakami wcześniej, więc mieliśmy kilka minut by się porozciągać.
W międzyczasie rozmawialiśmy o zbliżającym się turnieju.
Minął już miesiąc pełen codziennych treningów, pozostały jeszcze trzy tygodnie przygotowań do startu. Sensei wie co robi, więc po staremu wykonujemy jego polecenia w dojo, trenujemy na siłowni zgodnie z planem i odżywiamy się w miarę poprawnie.
Im bliżej do turnieju tymbardziej widać, że nie liczy się dla Kreese'a nic poza wygraną. Jest typem człowieka, który zwycięstwo łączy z przeżyciem. Nie wiem dlaczego, ale zawsze tak było i może ma to coś wspólnego z jego przeszłością w armii.
W końcu przez charakter Kreese'a, Cobra Kai nigdy nie przegrało. Drugie miejsce dla naszego sensei jest przegraną, a więc nie wchodzi w grę.
     Dla nas osobiście ten turniej będzie zwieńczeniem przewagi nad LaRusso. Możliwością pokazania mu, że nie ma racji. Dostanie nauczkę za mieszanie się w nie swoje sprawy. On i jego japoński mentor, który prawdopodobnie stał się solą w oku dla mojego sensei.
I zgodnie ze słowami Kreese'a, gdyby LaRusso się nie pojawił, zaczęło by się polowanie. Czy byśmy tego chcieli, czy nie, Kreese by nasłał nas na dzieciaka i starca. Jedna z wielu rzeczy, których najbardziej nienawidzi mój mentor to bez wątpienia łamanie danego słowa.
Druga to: tchórzostwo, a trzecia: słabość.
     Byliśmy w najlepszym momencie przygotowań.
Silni, szybcy, zdeterminowani.
Uderzając pierwsi, uderzając mocno.
Bez strachu i bólu, nie akceptując porażki.
Walcząc bez zawahania, bez miłosierdzia... i bez honoru.

Gdy dotarło do mnie to ostatnie, otworzyłem szeroko oczy. Siedzieliśmy w rzędach, na stopach, gapiąc się przed siebie.
Kreese chodził między nami.

- Myślicie, że jesteście coraz lepsi?

- Tak, sir!— odpowiedzieli, jak zwykle równo i głośno.

- A udowodnicie mi to?

- Tak, sir!

- Jesteście gotowi do walki?

- Tak, sir!

- Wstawać!

Zrobić wyskok i wstać na równe nogi. Tylko tyle.
Każdy z nas w tym samym czasie. Perfekcyjnie równo.
Zadowalając ambicje Kreese'a.
Tyle, że ktoś się potknął.
A gdy zobaczyłem kto to był, poczułem drżenie mięśni ze zdenerwowania.

- Taak? Panno Li? Co to miało konkretnie być?- Kreese znalazł się szybko przy mojej dziewczynie, nie pozwalając jej wstać.

- Nie wiem, sensei.- powiedziała słabym głosem, patrząc do góry dalej klęcząc na kolanach.

- Nie wiesz. Przypominam ci, że masz turniej za miesiąc, a ty jak widać masz problemy ze wstawaniem.- powiedział drwiąco.

- Przepraszam sensei?- powiedziała pytająco.

- Mam to gdzieś. Czyżby dziewczynka dała za wygraną?

- Gorzej się czuję, to wszystko.— odpowiedziała mu ostro.

- I bardzo dobrze! Wiesz co ci pomoże? Ciężki trening! 50 na kostkach.

Sar pod ścianą wykonywała pompki.
Gdy reszta z nas, jak zwykle ustawiła się wokół mat.

- Lawrence! Brown! Na matę!- krzyknął do nas.

Podczas walki raz albo dwa spoglądałem w kierunku Li.
Już pierwsze 10 pompek zrobiła z trudem, a zwykle nie sprawiało jej to trudu.
Gdy wstała widziałem też jak bardzo jest blada.
Skończyłem walkę wygrywając z łatwością, choć gdyby Bobby również nie był zmartwiony o Sar i się skoncentrował mocniej, nie miałbym tak łatwo.
Później walczyłem z Dutchem i z nim przegrałem.
Ten rekin akurat zrobi wszystko by zyskać uznanie od Kreese'a, więc nie przejął się zabardzo tym, co jest z Sarą. Przynajmniej narazie.
Trening się skończył i poszliśmy do szatni.

- Cholernie blada jesteś.- powiedziałem podchodząc do niej.

- To nic.— stwierdziła cicho, rozwiązując górę gi.

- Myhm. Masz gorączkę.- stwierdziłem sprawdzając jej czoło.

- Naprawdę przeżyję, misiu.— uśmiechnęła się do mnie słabo.

- Oczywiście.- stwierdziłem by się nie kłócić.

Pomogłem jej się przebrać i zawiozłem do domu. Po drodze kupując jakieś tabletki i zostając z nią przez cały czas.
Później w już wieczornych godzinach, wpuściłem chłopaków, którzy przyszli zobaczyć co z ich przyjaciółką.

— Śpi teraz.— odpowiedziałem, idąc korytarzem.

Poszliśmy do salonu i tam zostaliśmy.
Myślałem nad tym wszystkim.
To nie tak, że Kreese wspiął się na wyżyny swojego sadyzmu. Właściwie zawsze nas cisnął przed zawodami i banalnie prosto było go rozwścieczyć.
Nie znałem z jego strony niczego innego odkąd doszedłem do dojo, ale myślałem, że to normalne i tak ma być. A umówmy się od 10 roku życia nie miałem najlepszego wzoru i autorytetu.
   A potem poznałem Sar, która ma zdecydowanie inne poglądy, które wydają się mniej okrutne. Może od początku miała rację, mając obiekcje co do Kreese'a, co do jego metod.
A raczej co do naszej interpretacji jego słów.

— Lawrence!— usłyszałem Dutcha.

— Nie drzyj ryja! Moja dziewczyna śpi.— odwarknąłem.

— Byłoby to możliwe gdybyś się nie zawieszał na pół godziny.— stwierdził kąśliwie.

— Czego chcesz?

— Wymyśl bajeczkę, którą opowiesz jutro Kreese'owi na temat Sar.

— Jednak się przejąłeś.

— Oczywiście, za kogo mnie masz?— spytał, dziwiąc się.

— Czasem wydajesz się zapominać z kim walczysz.— uniosłem pytająco brew.

— Zawsze będziemy braćmi, ale nie wnoszę na matę moich prywatnych spraw.

— Jasne, stary.

Przybiliśmy sobie piątkę.

Doskonale to wiedziałem. Im wszystkim mogłem ufać.
Mimo to, nie zdecydowałem się na wypowiedzenie na głos swoich obiekcji dotyczących zamiarów Kreese'a.
Tylko z jedną osobą mogłem porozmawiać o mętliku w głowie, który ponownie u mnie narastał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro