Strike First- pierwszy krok wykonany

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bobby Brown
Bo chyba dawno go nie było, co?
°°°°°°

To był pierwszy trening w dojo, po podjęciu decyzji, która zmienić ma wszystko.
Cała nasza piątka robiła co się da by Kreese nie zauważył zmian jakie zaszły w naszych głowach i różnic w sposobie walki.
Okej z tym ostatnim nie było problemu. Nie potrafiliśmy walczyć w inny sposób. Ale już niedługo.
Chcemy na turnieju pokazać zupełnie co innego, co pozwoli na przychylne spojrzenia w stronę naszego dojo.
Chcemy pokazać co naprawdę oznacza Cobra Kai i czym była dla nas, na samym początku.
A żeby to zrobić musimy nauczyć się walczyć z miłosierdziem i przede wszystkim honorem. W innym wypadku to nie zadziała.

— Uderz pierwszy! To pierwszy krok do zwycięstwa, zgadza się?— spytał Kreese, gdy jak zwykle, przechodził pomiędzy nami, ćwiczącymi ciosy w powietrzu.

— Tak, sir!— krzyknęliśmy równo.

— Uderz mocno! Bo chcecie pokazać, że macie jaja. Czyż nie?

Czy kiedyś ktoś się właściwie nad tym zastanawiał, że to seksistowskie jest?

— Tak, sensei!

— Bez litości. Bo wróg na nią nie zasługuje. A osoba, która znalazła się naprzeciwko was, bez wątpienia jest wrogiem. Rozumiecie?

— Tak jest, sensei!

— Nie wszyscy się nadają, by podążać tą drogą. Ale wy wybraliście. I nie uwolnicie się od tego, choćbyście próbowali.

Nikt z nas już nie odpowiedział. Byliśmy lekko zszokowani tym zdaniem. Zupełnie jakby Kreese wiedział. Ale nie możecie wiedzieć prawda?
Tak czy inaczej, jego zdanie brzmiało jak dobitne ostrzeżenie.

I jak większość uczniów ze strachu tu zostanie, tak napewno nie my.
Już dość.

— Bo Cobra Kai nie jest zabawą. Nie jest na chwilę. Cobra Kai nie jest dla słabych. Cobra Kai nigdy nie zginie.— mówił dalej.

Cobra Kai nigdy nie umiera?
Dobrze.
Ale tobie termin na sensei zbliża się ku końcowi.

— Lawrence i Brown. Na matę!

— Tak, sensei!— powiedzieliśmy równo.

   Tak jak od lat ukłoniliśmy się w kierunku Kreese'a i swoim.
Co niesamowicie naszego nauczyciela irytuje, ale to tylko lepiej.
Zaczęliśmy walkę i myślałem, że będzie mi łatwiej.
Ale szło mi o wiele załatwo.

— Co ty robisz?— szepnąłem cicho i na tyle szybko by nie wyglądało to niepokojąco.

Johnny leżał na macie i zablokował mój cios, na szczęście, zanim wygrałem.

— Wkurza mnie to już. Dajmy mu nauczkę.— odpowiedział inteligentnie.

— Jaką nauczkę, stary. Od niego dostaniemy nauczkę za moment.

— Co z tego?

— Lawrence. Do cholery, pamiętasz nasz plan? Walcz jak przystało na jego asa.

— I mam bić wszystkich na około.

— Wyobraź sobie, że to jest mniej podejrzane niż to, że nagle bez trudu z tobą wygrywam.

Nasza rozmowa została przerwana przez wkurwiony krzyk.

— Ej! Skończycie się bawić i ganiać po tej macie jak baletnice?!

— Wygraj ze mną Lawrence.— kazałem mu ostro.

— Zmuś mnie.— odpowiedział z westchnięciem.

Ja jebie.
Okej, to jest bardzo ekstremalny przypadek, więc muszę to zrobić.

— Całowałem twoją dziewczynę.

— Co?— przez chwilę jakby tego nie rozumiał.

— Stwierdziła, że jestem lepszy od ciebie.

A mój przyjaciel w końcu mnie zaatakował.
Tak jak zawsze. Z całą mocą i przykazaniami Cobra, których słuchaliśmy od dziecka.
Jedyne co mogłem robić to blokować i odbierać jego ataki, patrząc w oczy, w których widać było jedynie złość.

~ 40 minut później w szatni ~

Wyszedłem z pod prysznica i podszedłem do szafek, przy których stał Johnny.

— Hej stary, dobra walka. W końcu— mówiąc to przybiłem mu piątkę.

Przez chwilę ubieraliśmy się w ciszy, ale gdy już zabierał torbę i zamykał szafkę, odezwałem się:

— Słuchaj, jeśli chodzi o to co powiedziałem...— przerwał mi:

— Nie, to nic. Dzięki, miałeś rację. Musiałem walczyć tak jak wcześniej. No i wiem, że powiedziałeś to tylko dlatego by mnie wkurzyć.
Nie zrobiłbyś mi tego, bracie— skończył posyłając mi uśmiech i żegnając się wyszedł.

   A ja czułem się najgorzej na świecie, wybierając między tym kogo chcę uszczęśliwić.
   Oparłem się, mocno uderzając głową o szafkę i zjechałem na dół, siadając na podłodze z kolanami pod brodą, oplatając je rękoma.

•••

~ W tym samym czasie u Sarah ~

Korzystając z usprawiedliwienia chłopaków, które jeszcze mnie chroniło przed Kreesem, ominęłam trening w Cobra Kai.
Co nie znaczy, że ominęłam lekcję karate w ogóle.
Poszłam do Pana Miyagi, z którym trenowałam już wiele razy.
Czy to razem z Danielem, czy bez niego. Będąc szczerym, czasem wolałam być z mężczyzną sama.
Nasze relacje z Danielem może troszkę się ociepliły, ale nadal był irytującym dzieciakiem, który chciał za wszelką cenę pokonać moich chłopaków. I naprawdę nie miałam pojęcia dlaczego tak mu na tym zależy.
Co więcej, nie wiedziałam jak chce tego dokonać.
Prawda była taka, że oni mają +/- do dziesięciu lat doświadczenia.
A on zaczął brać lekcje, gdy się tu przeniósł, pod koniec lata.
I tak jak powtarzam, trzeba mieć wiarę, tak w tym przypadku...
No, ale nie jestem tu by podcinać komuś skrzydła. Danielowi negatywne myślenie także nie pomoże.
    Dzięki temu, że częściowo jestem w dojo Miyagi, tak myślę, mogłam zachować równowagę między siłą Cobra Kai, a spokojem Miyagi-Do.
Stawiałam tym razem na technikę, na kata, nawet na chrzaniony oddech. Mogłam się zagłębić w przekaz karate i to co ze sobą niesie.
Rozmawiałam też z mentorem Daniela o początkach karate na Okinawie.

— Sarah-san. Coś zajmuje twoje myśli.— stwierdził staruszek, podchodząc do mnie.

— Jak zwykle to samo. Martwię się o moich chłopaków.

— Chodź napijesz się herbaty.— delikatnie rozkazał.

Weszliśmy do środka i usiadłam na kolanach przy tradycyjnym niskim stoliku.
Gdy sensei wrócił z matchą, zapytał:

— Powiedz teraz co się dzieje?

— Zdecydowali się odejść od metod Cobra Kai.

— To dobra wiadomość Sarah-san.

— Teoretycznie. Boję się co Kreese może im zrobić. W dodatku oni nie chcą już walczyć w sposób jak dotychczas. Ale nie znają niczego innego. Więc albo na turnieju będą walczyć jak dotychczas, albo przegrają.

— Trzeba im pokazać inną drogę.— powiedział.

— Tylko to takie trudne. Nie wiem jak to zrobić.

— Niech przyjdą uczyć się karate do Miyagi.— zasugerował.

— To napewno dobry pomysł? A Daniel...— zaczęłam nie kończąc.

— Daniel-san musi zaakceptować, że ci chłopcy nigdy nie byli jego wrogami.— zapewnił mnie Japończyk.

— On to może zaakceptować, ale nie wiem jak na przykład taki Dutch.

— O nic się nie martw.— uśmiechnął się do mnie, pijąc łyka gorzkiego naparu.

Łatwo powiedzieć.
Teraz jeszcze przekazać wiadomość piątce zapalczywych kretynów.
Tak się o nich martwię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro