TOM 2 - Rozdział 46

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

4/14
*-*-*-*-*

- Sev, gdzie są do cholery te łzy!? - zawołała wściekła Suzanne, za wszelką cenę próbowała obudzić Dana, jednak ten nadal pozostawał nieprzytomny. Jeśli za dwie minuty nie użyją łez feniksa, jad bazyliszka dostanie się za daleko i nie będzie już ratunku.

- Mam! - krzyknął Mistrz Eliksirów, biegnąc w jej stronę. Gryfonka z ulgą przyjęła widok fiolki w dłoni mężczyzny. Severus uklęknął koło dziewczyny i chwycił za rękę Corteza, na której znajdowały się głębokie rany po ugryzieniu. Po pobieżnym obejrzeniu rany wylał całą zawartość fiolki, chwilę później po ranie nie było ani śladu. Snape i Dumbledore westchnęli uspokojeni, kiedy usłyszeli głośny jęk z ust Dana.

- Merlinie, jak to boli... - wyjęczał. Zaledwie kilka sekund później otworzył oczy i uśmiechnął się szeroko widząc dwie bardzo wkurzone osoby nad sobą. - Jak się cieszę, że jednak żyje.

- Ty kompletny idioto! - zawołała na granicy wytrzymałości blondynka, przy okazji wstając na równe nogi i zrzucając obolałego nauczyciela z kolan.

- Au! - krzyknął uderzając w ziemię. - Mogłaś to zrobić delikatniej. - dodał z wyrzutem.

- Na twoim miejscu cieszyłbym się, że w ogóle coś czujesz. - warknął Severus podnosząc się do pionu. - Kilka sekund i nie byłoby co ratować. Poza tym, co ty sobie myślałeś wskakując prosto pod kły bazyliszka!? Co gdybyśmy nie mieli łez feniksa!?

- Wiedziałem co robię, nie mam już nastu lat. - odparł pewnie, próbując wygodnie usiąść. - Przypominam ci, Sev, że byłem aurorem.

- Aurorem samobójcą. - mruknęła pod nosem Suzanne.

- Przepraszam. - odezwał się nowy dla nich głos. Przerwali swoją kłótnię i spojrzeli na starszego mężczyznę, stojącego kilka metrów od nich, uśmiechającego się szeroko. - Nie mieliśmy jeszcze przyjemności. Newton Scamander.

- Suzanne Dumbledore. - przedstawiła się podchodząc do staruszka.

- Och, wiele się o tobie nasłuchałem od Albusa. - powiedział życzliwie. - Mam nadzieję, że płaszcz się sprawuje.

- Sprawuje się idealnie. - odparła uprzejmie. - Bardzo dziękuję. - jej wzrok powędrował do spokojnie odpoczywającego bazyliszka. - Co będzie z nim? Długo zajmie Panu leczenie?

- Do jutra powinien być całkiem zdrowy. - odpowiedział, spoglądając na miejsce gdzie patrzyła dziewczyna. - To cud, że jeszcze mnie nie zabił. - dodał z lekkim rozbawieniem.

- Ma Pan szczęście. - odrzekła. - Co ma Pan zamiar z nim zrobić, jak już wyzdrowieje? - zapytała zaciekawiona.

- To jest dopiero dobre pytanie. - mruknął. - Chciałem, żeby został tutaj ze mną, ale wiem, że nie jestem w stanie go oswoić. Nie mam w planach walczyć o życie, za każdym razem gdy spróbuje go nakarmić. - wytłumaczył z grymasem. - Później pomyślałem o wypuszczeniu go na wolność. - jednak widząc minę Gryfonki, postanowił nie kontynuować tej myśli. - Jak widzisz nie wiem co powinienem zrobić.

Suzanne przez chwilę patrzyła na bazyliszka, zastanawiając się nad czymś poważnie. Do jej głowy wpadł dość szalony i jednocześnie głupi pomysł, który wydawał się jedynym dobrym rozwiązaniem. Ona wiedziała gdzie można by było zabrać ogromnego węża, bez strachu, że kogoś zaatakuje.

- Jak można przenieść tak wielkiego stwora, bez wiedzy Ministerstwa?

Newt jedynie uśmiechnął się szeroko i zaprowadził dziewczynę w tylko sobie znanym kierunku.

Albus siedział w swoim gabinecie i zastanawiał się nad tym co powinien zrobić. Był wybity z rytmu, nie bardzo wiedział za co powinien się zabrać. Od dwóch dni nie otrzymał żadnych wieści od Suzanne. Był przerażony samą myślą, że mogło jej się stać coś poważnego. Brak wiadomości od Severusa i Dana tylko utwierdził go w myśli, że coś się stało. Na początku starał się to zignorować, no bo w końcu zawsze poszukiwania mogły się przedłużyć. Poza tym... mieli tylko dwa dni na znalezienie kogoś całkiem im obcego w Nowym Jorku. Co prawda, mieli już jakieś doświadczenie, jednak pomiędzy Newt'em, a Danem istnieje spora różnica. No i Brighton nie jest tak ogromne, jak Manhattan. Dobrze, że przynajmniej tyle wiedzieli. Nawet nie chciał myśleć ile by im zajęło, gdyby musieli szukać magizoologa po całym Nowym Jorku.

Nieprzytomnie złapał za losowy pergamin leżący na jednej z kupek, piętrzącej się na jego biurku. Spojrzał na tytuł znajdujący się na szczycie strony i od razu odłożył go z powrotem na stosik. Przecież nie musi teraz zajmować się sprawami Ministerstwa. Już sam napis na stronie wskazywał na kłopoty. No bo co innego mogły oznaczać słowa: "Wniosek o zmianę Naczelnego Maga Wizengamotu", jak nie same kłopoty. Albus miał niejasne wrażenie, że ktoś celowo wysłał mu ten wniosek. Może miało to związek, z tym, że jeszcze do niedawna sam zajmował tą funkcję? Westchnął ciężko i zabrał się za uzupełnianie dokumentów szkolnych, już miał podpisać zgodę na zamówienie nowych sadzonek dla Pamony, kiedy drzwi do jego gabinetu otworzyły się z hukiem.

- Witaj, Minerwo. - powiedział nie podnosząc wzroku. Jednak kiedy nie usłyszał, żadnej odpowiedzi lekko zaniepokojony spojrzał na kobietę. Musiał naprawdę się powstrzymać, aby nie wybuchnąć śmiechem, bo jego żona wyglądała wprost przekomiczne. Jej wiecznie, schludnie ułożone włosy zostały całkiem rozczochrane, natomiast na twarzy kobiety gościł wyraz najprawdziwsze wściekłości. Jedynie ubrania wydawały się pozostać nienaruszone. - Kochanie, co ci się stało? - zapytał zmartwiony, starając się ukryć swoje rozbawienie. Opiekunka Gryffindoru machnęła różdżką i zaraz przed nim pojawił się całkiem skołowany i wykończony syczoń, który do nóżki przyczepiony miał list. Dyrektor lekko niepewnie odwiązał pakunek i z uśmiechem spojrzał na znajome mu, schludne pismo wnuczki. - To od Suzanne. - powiedział, a gdy kobieta to usłyszała od razu podbiegła i stanęła obok niego, patrząc na list w jego dłoni. Albus otworzył go i przeczytał szybko treści, co jakiś czas uśmiechając się głupkowato. Na koniec odetchnął z ulgą i odłożył pergamin na biurko, dbając o to, żeby ledwo żywa sowa go nie uszkodziła.

- Co napisała? - zapytał zaciekawiona nauczycielka transmutacji.

- Sama przeczytaj. - odparł Dumbledore, podając jej list.

Drogi Dziadku,

Przepraszam, że wcześniej nie dałam ci żadnego znaku życia, ale wiele się działo!

Po pierwsze i najważniejsze, udało nam się znaleźć Newt'a. Było to nie małe wyzwanie, musieliśmy przeszukać cały Manhattan, żeby dowiedzieć się, że świstoklik przeniósł nas tylko kilkadziesiąt metrów od jego drzwi! Los naprawdę sobie z nas kpi.

Dopiero następnego dnia to odkryliśmy, z małą pomocą siostry, żony Scamander'a. Queenie wysłała wiadomość do Tiny, dzięki czemu umożliwiła nam spotkanie. Tego samego dnia dotarliśmy do mieszkania Scamander'ów, na dodatek w kluczowym momencie. Wystarczyło kilka sekund, a ktoś by umarł! Bazyliszek zaczął atakować Newt'a i Tinę, gdyby nie głupi syndrom bohatera Dana, Scamander by umarł. Co nie oznacza, że z Cortezem było wszystko dobrze. Został ugryziony przez węża. Na szczęście babcia zapakowała łzy do torby, podziękuj jej ode mnie. Niestety przez to zejdzie nam tu trochę dłużej. Newt i ja zajęliśmy się już raną bazyliszka, jest już praktycznie zdrów, więc niebawem będziemy mogli go wypuścić. Newt uznał, że najodpowiedniejsze będą dla niego klimaty amazońskie. Nie mam zamiaru się z nim spierać, w końcu to on tu jest magizoologiem.

Jutro planujemy udać się do God'a. Nie podoba mi się to, ale muszę cię słuchać, dlatego pojawimy się w Hogwarcie dopiero jutro, a nie w niedzielę, jak planowaliśmy. Co do spotkania Klubu Pojedynków, nie możesz go odwołać!

Jako dyrektor, musisz znaleźć zastępstwo. Nie obchodzi mnie kto to będzie, spotkanie ma się odbyć, choćbyś i ty musiał je prowadzić!

Do zobaczenia w poniedziałek!
Twoja ukochana wnuczka,
Suzanne.

Minerwa przeczytała list dwukrotnie, po czym również odetchnęły z ulgą. Usiadła na fotelu naprzeciwko Albusa i napiła się herbaty, która stała tuż przed nią. Nawet nie zauważyła kiedy dyrektor wezwał skrzata.

- Nic jej nie jest. - powiedziała zrelaksowana.

- Przynajmniej jej. - odparł, przypominając sobie o tym co stało się z Cortezem. Jeszcze chwila i potrzebował by nowego nauczyciela obrony. To stanowisko zdecydowanie jest przeklęte. - Dobrze, że zapakowałaś kilka przydatnych specyfików.

- Co zamierzasz zrobić w sprawie Klubu? - zapytała szczerze zaciekawiona odpowiedzią. Suzanne dała im jasno do zrozumienia co myśli na ten temat, jednak ostatnie słowo w tej sprawie ma Albus.

- Nasza wnuczka chyba wyraźnie napisała, że nie życzy sobie, aby odwoływać jutrzejszych zajęć. - odparł z rozbawieniem. - Jako, że nie mamy żadnych dostępnych nauczycieli, to my będziemy musieli poprowadzi jutrzejsze spotkanie.

- My? - spytała zaciekawiona.

- Tak, my. W końcu to nasza wnuczka.

*-*-*
Przepraszam was za obsówkę i że rozdział jest trochę krótszy, ale dzisiejszy dzień to jedna wielka porażka, więc ten rozdział to idealny przykład mojego beznadziejnego dnia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro