Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po ciemnej, w wielu miejscach wręcz czarnej powierzchni skał, które tworzyły strzeliste, szarpiące kłęby chmur szczyty Gór Deszczu i Nocy, wspinała się drobna postać. Porywisty, zimny wiatr szarpał starym i niejednokrotnie już naprawianym płaszczem, który w swych najlepszych latach był najprawdopodobniej czarny, bardzo dobrej jakości. Teraz jednak przypominał raczej mieszaninę różnokolorowych łat, spod których tylko gdzieniegdzie wyzierała dawna świetność. Przez szalejące w dzikim tańcu powietrze postać mocniej przywarła do wilgotnych od częstego deszczu skał, uparcie i wyjątkowo sprawnie jak na panujące warunki wspinając się ku górze. 

W pewnej chwili bez większego wahania osoba podciągnęła się na najbliższą półkę, po czym usiadła na niej, przyciągając kolana do klatki piersiowej. Obtarte i nieco poranione przez ostre skały dłonie oparła na chłodnym, pachnącym deszczem kamieniu. Uniosła szczupłą twarz w stronę ponurego, pokrytego w całości ołowianymi chmurami nieba, jakby podziwiając nieposkromioną naturę, której siłę dało się odczuć szczególnie w tym miejscu, wśród niedostępnych dla większości ludzi szczytów gór. Platynowe włosy szalały dookoła głowy i wpadały do oczu, więc postać, nieco już tym zirytowana, z pewnym trudem zebrała je w kucyk i związała trzymanym w kieszeni rzemykiem. Po chwili opuściła nogi w dół, tak, że swobodnie zwisały z występu. 

— Williamie! — Głos niesiony przez wiatr był z tak wielkiej odległości niezbyt wyraźny, ale wyjątkowo wprawne ucho mogło wyłapać w nim zdecydowaną powagę i ostrość niemal na pewno wyrażającą dezaprobatę. 

Postać spojrzała w dół, machając z przyzwyczajenia nogami. Czarne oczy prawie natychmiast wyłapały stojącą u podnóża gór sylwetkę wysokiego mężczyzny. Z tej wysokości  nie można było dostrzec zbyt wielu szczegółów, jednak jego sięgające ramion włosy miały kolor lodowego blondu, tak jasnego, że nawet z bliska zdarzało się ludziom mylić go z czystą bielą. Widać też było proste ubranie, składające się z nieco wypłowiałej, czarnej tuniki z wyblakłym wizerunkiem żółtej błyskawicy, tego samego koloru bryczesów i wysokich, miękkich butów do konnej jazdy. U boku zaś miał przyczepiony do pasa nieodłączny, dwuręczny miecz w prostej, skórzanej pochwie. Postać nie musiała widzieć przybysza wyraźnie, by dobrze wiedzieć, że czarne oczy są pełne nagany oraz ledwie skrywanej troski, a twarz wykrzywia grymas szczerego niezadowolenia, jak zawsze w takich sytuacjach. Dlatego z ciężkim westchnieniem zaczęła schodzić w dół, z trudem powstrzymując się przed tym, żeby się nie spieszyć. Skały były na tyle mokre, że nawet najmniejszy pośpiech mógłby skończyć się tragicznie.

Mężczyzna czekał na niego na pozór cierpliwie, jednak jego postukujące o rękojeść miecza palce zdradzały skrywane pod maską spokoju zdenerwowanie. 

Gdy postać stanęła na stałym gruncie, można było już bez wahania zidentyfikować ją jako młodego, drobnego chłopaka, w wieku około piętnastu, może szesnastu lat, wyjątkowo podobnego do przybyłego mężczyzny. Ubrany był skromnie, w burą, nieraz już praną i zszywaną, luźną tunikę, związaną prowizorycznym, splecionym ze skórzanych rzemieni paskiem, wypłowiałe, czarne spodnie i sięgające łydek, ciemnobrązowe buty, jako jedyne wydające się praktycznie nowe. Zaczął odpinać pelerynę, która przez długą wspinaczkę zrobiła się ciężka od unoszącej się w powietrzu wilgoci. 

— Williamie — zaczął mężczyzna srogim tonem, zapowiadającym poważne kazanie  — przecież tyle razy ci już mówiłem, że takie wspinaczki są wyjątkowo niebezpieczne. A co, gdybyś spadł, drogi chłopcze? Skały są śliskie od tego ciągłego deszczu, a ty nie wziąłeś nawet liny! — Machnął niecierpliwie w stronę chmur, z których powoli kapały drobne krople wody. — Wybacz, ale porządnego pogrzebu byś się ode mnie nie doczekał — ostatnie słowa wręcz ociekały ironią, jednak nie zdołały ukryć zmartwienia mówiącego. 

— Nie spadłbym! — jęknął chłopak zwany Williamem. — Tato, przecież sam wiesz, że muszę umieć się dobrze wspinać — dodał poważniejszym tonem, posyłając mu błagalne spojrzenie.

Mówił prawdę, w tych okolicach co najmniej minimalna umiejętność poruszania się po skałach była wręcz niezbędna, by przeżyć, a im lepiej się to robiło, tym bardziej można było się przydać pozostałym mieszkańcom tej prowizorycznej tak naprawdę osady. Will od dziecka uczył się tego, jak wspinać się po otaczających go górach, jednak doświadczenie młodzieńca nie zmniejszało zmartwienia jego ojca.

— Tak, wiem, choć uważam, że już teraz umiesz się wystarczająco dobrze wspinać — Mężczyzna niemal przewrócił oczami. Najwyraźniej nie pierwszy raz odbywali tę dyskusję i znał już ją na pamięć. — Ale jeśli już musisz dalej to doskonalić, proszę cię, rób to z jakimś zabezpieczeniem! Wypadki zdarzają się nawet najlepszym, nie zapominaj o tym. — Oparł szorstkie dłonie na barkach syna, spoglądając mu prosto w oczy. — Jeżeli spadniesz i umrzesz, to cię wydziedziczę, a wtedy Rotanev zostanie baronem — ogłosił z wyjątkową powagą. 

— Dobrze, tato — zgodził się w końcu chłopak, niemal parskając śmiechem, gdy wyobraził sobie, jak jego uwielbiający wolność i żeglugę wuj zostaje ogłoszony władcą czegokolwiek większego niż dom i kupiecka flota. Prawdopodobnie biedak dostałby zwału, a potem od razu zacząłby szukać opcji zrzeczenia się niechcianego tytułu. W głębi ducha wiedział, że ojciec miał całkowitą rację i powinien bardziej na siebie uważać. Po prostu czasem nie potrafił się oprzeć wołającej do niego wizji ryzyka, adrenalinie krążącej w żyłach przy tego typu wspinaczce, a przede wszystkim widokom, jakie rozpościerały się przed nim ze skalnych szczytów. — Następnym razem wezmę linę i haki — obiecał z nadzieją, że rzeczywiście zdoła dotrzymać słowa.

Mężczyzna pokiwał głową, chociaż prawdopodobnie był doskonale świadom, że William prędzej czy później znowu się zapomni i odbędą tę samą rozmowę po raz kolejny.

— Wołałem cię z innego powodu. Chodź — rzucił, po czym odwrócił się i energicznym krokiem ruszył w stronę ich domu. Był to najzwyczajniejszy, zbudowany głównie z ciemnej skały i nielicznej ilości drewna zamek, raczej nieduży i stosunkowo prosty, w końcu budowano go tylko kilka lat i cud to, że w ogóle powstał. Z tego powodu nie równał się on w najmniejszym stopniu ze zniszczonym w przypływie głupoty obecnego króla Gorlanem, ale to lepsze niż nic, szczególnie że upadłe lenno wyróżniało się nawet spośród innych w kraju poziomem rozwoju. Wokół ukrytej w górach budowli przycupnęły nieduże, drewniane i kamienne chatki byłych żołnierzy, ich żon i dzieci, a naturalne jamy w górach pełniły funkcję magazynów. 

Po drodze mijali nieliczne rodziny, które przerywały na chwilę swoje codzienne obowiązki, aby pomachać Willowi i skłonić głowę w wyrazie szczerego szacunku przed jego ojcem. Chociaż Góry Deszczu i Nocy nadal nie zostały całkowicie przystosowane do tego, by mieszkali w nich ludzie, życie toczyło się tam spokojnym, nieprzerwanym rytmem, bliźniaczo wręcz podobnym do tego na terenie prawdziwych wiosek. Byli żołnierze i ich bliscy wyjątkowo szybko przyzwyczaili się do trudnych warunków i po niemal szesnastu latach już bez żadnych większych problemów radzili sobie z wyznaczonymi dla nich zadaniami. Udało im się stworzyć tu swoje małe miejsce na Ziemi, z którego niektórzy nie chcieli już w ogóle rezygnować.

Zrobili jeszcze kilka kroków i wkroczyli na wykute w skale schody, po czym weszli do zamku, zatrzymawszy się wcześniej na chwilę, by pozdrowić stojących przy drzwiach gwardzistów i zamienić z nimi kilka słów. Nie byli oni tak naprawdę do niczego potrzebni, ponieważ nie istniała żadna szansa, by ktokolwiek ich niepokoił, nieliczny z plusów mieszkania w Górach Deszczu i Nocy. Nawet jeśli czasem ktoś zapuszczał się w tamte okolice, nie stanowił zagrożenia, a wojsko Duncana najwyraźniej wolało czekać, aż to wygnańcy wykonają pierwszy ruch. Zwiadowców także nikt nie widział. Nawet jeśli jakiś dał radę dotrzeć w góry, to dopóki jedynie obserwował, mieszkańców niewiele to obchodziło. Ludzie jednak sami uparli się, że nie chcą rezygnować ze starych zwyczajów, więc nikt nie oponował zbyt długo. Dawało im to kolejną namiastkę normalności, tak bardzo potrzebną w obecnej sytuacji. 

Szybko pokonali kolejne schody i wąski, z powodu nielicznych okien oraz wiecznie pokrytego chmurami nieba za nimi dość ciemny korytarz, aby w końcu dotrzeć do jednej z prywatnych komnat właściciela, chwilowo służącej za gabinet. Co prawda, owe „chwilowo" trwało już ponad piętnaście lat i nic nie świadczyło o tym, by miało się to zmienić, ale nadal uparcie nie chciano go nazwać stałym biurem. To oznaczałoby pogodzenie się z zostaniem w tym miejscu na zawsze. Ostateczną porażkę.

Mężczyzna wskazał Williamowi jeden z prostych, wyściełanych ciemnym materiałem foteli, sam zaś zasiadł w drugim, opierając przy tym ręce na hebanowym stole, zakupionym niegdyś w Toscano. 

— Masz już niemal szesnaście lat — stwierdził, a chłopak pokiwał ostrożnie głową. Nic nie mówił, próbował jedynie zrozumieć, w jaką stronę zmierza nieoczekiwana rozmowa. — To wszystko — jego ojciec zatoczył ręką szeroki łuk — nie jest niestety odpowiednie dla ciebie. Jesteś wykształconym i uzdolnionym młodzieńcem, w końcu wrodziłeś się we mnie i matkę, trudno więc, żeby było inaczej — ostatnią część wypowiedzi rzucił bardziej do siebie, ale syn i tak go usłyszał. — Chcę, żebyś nauczył się obcować z innymi, potencjalnie wrogimi ludźmi i w razie, gdyby nasz plan zakończył się fiaskiem, dał radę samemu funkcjonować w nieznanym społeczeństwie. Dlatego jutro wyruszysz do Redmont, jak pamiętasz, to jedno z aralueńskich lenn, na festyn z okazji zakończenia żniw. Tylko pamiętaj, musisz wymyślić jak najbardziej wiarygodną historię, jeśli ktoś zapyta, kim jesteś i trzymać się jej cały czas. Staraj się unikać Aralda i tego przeklętego zwiadowcy, Halta, żeby cię, nie dajcie bogowie, ze mną nie skojarzyli. Może i to mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę twoje podobieństwo do matki, ale lepiej nie ryzykować — powiedział mężczyzna, a William pobladł nieco, gdy dotarł do niego sens słów ojca.

Odetchnął głęboko. Spróbował sobie to wszystko poukładać w głowie, żeby nie zacząć panikować bez powodu. Nie miał być to pierwszy raz, gdy opuści Góry Deszczu i Nocy, szczególnie incognito, ale zawsze robił to z ojcem, resztą krewnych lub którymś z poruczników, nigdy sam. Nie do końca rozumiał też, dlaczego akurat Araluen. W końcu tak naprawdę mógłby w przyszłości odejść praktycznie wszędzie, w wielu państwach jego rodzin zyskała sobie przyjaciół. W ojczyźnie taty nie było dla niego większych perspektyw, nie tylko ze względu na pochodzenie chłopaka, ale i samo zacofanie kraju. O wiele bardziej pociągał go nawet Iberion, w którym mieszkał od wielu lat wuj Rotanev.

— Em... No... Czyli, że... — zaczął nieskładnie, całkowicie zszokowany, ale rodzic natychmiast mu przerwał, przewróciwszy wcześniej oczami w teatralny wręcz sposób. 

— Nie „em" i nie „no"! Jesteś moim synem i masz się odpowiednio wyrażać! — ogłosił z naganą w głosie, krzyżując ręce na klatce piersiowej. 

— Mroczny baronie! — nagle rozległ się dość dźwięczny, donośny głos, niepoprzedzony nawet odgłosem otwieranych drzwi, które uchyliły się cicho, niedawno naoliwione. W progu stanął całkiem wysoki, jasnowłosy mężczyzna trzymający coś w ręce. Mimo znoszonego już ubrania nadal prezentował się nienagannie, a jego postawa jednoznacznie zdradzała szlacheckie pochodzenie. W jasnych, bystrych oczach, przypominających odcieniem burzowe niebo, czaiły się iskierki wesołości. Widać było, że przybysz należał do osób z natury pogodnych, nawet jeśli często próbował sprawiać wrażenie, że było inaczej. Zresztą wskazywały na to także jego słowa i odsłonięte w szerokim uśmiechu ostre zęby, choć w oficjalnych sytuacjach był uosobieniem idealnego podwładnego. 

— Foldarze, nie widzisz, że rozmawiam? — rzucił spokojnie Morgarath, nawet się nie odwracając. I bez tego doskonale wiedział, że to właśnie jego przyjaciel oraz towarzysz dziecięcych zabaw stanął w progu, by przekazać informację i przy okazji prawdopodobnie pogadać.

— No widzę... — zaczął dość beztrosko porucznik, ale natychmiast mu przerwano. 

— Kolejny! Przestańcie wreszcie zaczynać zdania od jakichś „no"! Po każdym się tego spodziewałem, ale nawet ty, Foldarze?! — Były baron Gorlanu wyglądał na głęboko oburzonego sposobem wysławiania się podwładnego i najbliższego współpracownika. — Myślałem, że nauczyciel coś ci wbił do głowy za dzieciaka! 

— Wolałem uświadamiać ci, że Wielki Borsuk z Jagódkowa nie istnieje — sarknął w odpowiedzi porucznik. Jako małe dzieci potrafili pobić lub pogryźć się z tego konkretnego powodu i przez długi okres pałali do siebie żywą niechęcią, podsycaną tylko przez ich matki. Z czasem dogadali się, ale nadal teraz ta popularna bajka dla dzieci należała do głównych tematów sporów. 

— Nie istnieje to twoja Pulchna Foka! — oburzył się baron niczym pięciolatek. Mało brakowało, żeby się nastroszył i zaczął warczeć na rozmówcę. 

Will jęknął w duchu i pokręcił głową z zażenowaniem. Zdarzały się momenty, w któych poważnie się zastanawiał, kto tu jest tym dorosłym.

— To jest Mała Foka, ty kretynie! — pisnął Foldar raniącym uszy, nietypowo jak na mężczyznę wysokim głosem, praktycznie sięgając po miecz. — Tak na marginesie, list dostałeś — dodał szybko, przewracając przy tym oczyma — oraz przesyłkę od Dex — dodał konspiracyjnym tonem i pokazał baronowi, co trzymał w ręce, uśmiechając się przy tym szeroko, jakby właśnie coś knuł i nie mógł się doczekać efektów. Mimo przekroczenia już dawno czterdziestki wciąż pozostawał bardzo młody duchem i zdawało się, że nigdy całkowicie nie dorośnie. Zresztą cały czas wyglądał, jakby miał może nieco powyżej dwudziestki, a delikatne rysy twarzy nie pomagały w poprwnym oszacowaniu jego wieku.

— Nareszcie! — Morgarath klasnął w dłonie, wstając przy tym wyjątkowo energicznie, jakby cały czas tylko czekał na te wieści. — Chodź, Willu, od razu to wypróbujemy — rzucił przez ramię, gdy szedł już w stronę drzwi. 

Chłopak westchnął, ale ruszył za nim i zastanawiając się, czymże jest owe „to". Obawiał się, co też znowu jego ojciec wymyślił. Szczególnie jeśli zrobił to z Foldarem. Czasami odnosił wrażenie, że mają nie ponad czterdzieści lat, a niecałe dwadzieścia. W rzeczywistości uwielbiał te chwile, gdy pozwalali sobie na pewną beztroskę, ale niepokoiło go, gdy ich plany brały go pod uwagę.

— Wy sobie chyba żartujecie — wychrypiał, gdy doszli do pokoju barona i porucznik z triumfalnym uśmiechem pokazał im niedużą, wypełnioną brązową zawartością buteleczkę, trzymając ją z nabożną wręcz czcią. 

— Nie, jesteśmy całkowicie poważni — stwierdził Foldar, jednak jego do głębi rozbawiony głos świadczył o czymś zgoła odwrotnym. 

— Ale to przecież jest farba do włosów! — krzyknął Will. Odpowiedziały mu jedynie dwa kiwnięcia głową i spojrzenia informujące, że stwierdził oczywisty już dla wszystkich zebranych fakt. 

— Zmywalna, na jeden wyjazd jak znalazł. No, szybko, idź ją nałożyć — rzucił Morgarath. — Synku, nie patrz na mnie, jakbym ci co najmniej żonę tępym patykiem zadźgał! Dobrze wiesz, że nie możemy ryzykować. To niezbędny środek ostrożności. 

Will westchnął cierpiętniczo, zabrawszy buteleczkę i wyszedł, a raczej wywlókł się z pomieszczenia, odprowadzany dwiema parami zaciekawionych spojrzeń. 

— Myślisz, że sobie poradzi? — zapytał o wiele bardziej poważnie Foldar, ledwo drzwi komnaty zamknęły się za nastolatkiem. Odrzucił do tyłu platynowy warkocz.

— Oczywiście, że tak. W końcu to mój syn! — odparł natychmiast lord, ale w jego głosie dało się wyczuć nutkę typowej dla rodziców niepewności. Zmarszczył nieco jasne brwi, a na jego czole pojawiły się wyraźne zmarszczki. 

— I tak się martwisz — stwierdził jedynie porucznik. Położył na chwilę dłoń na barku towarzysza w pocieszającym geście, po czym usiadł na jednym z krzeseł i skrzyżował nogi w kostkach. 

— A ty byś się nie martwił? To jeszcze dziecko! — usłyszał emocjonalną odpowiedź. — Z drugiej strony... — były baron Gorlanu westchnął ciężko — lepiej, żeby jak najszybciej zaczął się uczyć, a to będzie dla niego idealne ćwiczenie. Nie powinien mieć wielkich kłopotów z wtopieniem się w tłum — powiedział w końcu. — W razie, gdyby nasz plan nie wypalił... Chociaż na pewno się uda, w końcu to ja go wymyśliłem — stwierdził zbyt pewnym siebie głosem, jakby sam próbował się do tego przekonać. Sięgnął po dwa kieliszki oraz stojącą na półce za nimi butelkę wina. Nalał do obu kielichów, po czym podał jeden przyjacielowi. 

— Nie ma to, jak twoja skromność — mruknął rozbawiony Foldar. — Stawiam mojego konia o to, że spotka Halta — rzucił nagle od niechcenia, sięgając po swój napój. 

— Ty nie masz konia — przypomniał Morgarath z nieco cynicznym uśmieszkiem. — Wolałbym jednak, by tego uniknął, wszak obydwaj dobrze wiemy... 

— Że charakterek Williama jest tak samo ostry, jak tego pacana z Hibernii — wtrącił porucznik, nawet na chwilę nie tracąc dobrego humoru. 

— Miałem na myśli to, że Halt potrafi być zbyt domyślny, głupcze, ale masz rację. Will... 

— Co ja? — usłyszeli w tej samej chwili mężczyźni, więc natychmiast przerwali rozmowę, odwracając się zgodnie. W drzwiach stanął syn lorda. Na jego ustach gościł ledwo widoczny uśmiech, smukła dłoń cały czas mimowolnie przeczesywała wilgotne loki, mające teraz już nie platynowy, a jasnobrązowy, dość rudawy odcień. 

— Łał — wydusił w pierwszej chwili Foldar, wpatrując się w młodzieńca tak, jakby widział go po raz pierwszy w życiu, a nie kilkanaście razy dziennie od niemal szesnastu lat. 

— Widać różnicę — stwierdził za to Morgarath, kiwając z satysfakcją głową. — Jeszcze bardziej przypominasz mamę — dodał po minucie, uśmiechając się lekko, choć nieco melancholijnie na wspomnienie ukochanej. 

— Czyli jesteś ładniejszy od ojca — skwitował jego przyjaciel leniwie, biorąc łyk ciemnoczerwonego, kwaśnego wina. 

— Foldarze — zaczął groźnie Morgarath — czy chcesz, abyśmy sprawdzili na twej osobie działanie naszych świeżo naostrzonych mieczy?

— Wolałbym tego uniknąć, mój drogi przyjacielu, nawet jeśli niewiele by mi one zaszkodziły — padła natychmiastowa odpowiedź połączona ze zbyt niewinnym spojrzeniem szarych oczu mężczyzny. 

— To lepiej idź, sprawdź, czy cię nie ma na naszym dziedzińcu. Musztra sama się nie przeprowadzi. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro