Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Trawione przez ogień drewno trzeszczało co jakiś czas cicho, a spomiędzy wysokiego ognia wylatywały nieliczne iskry, uderzające o otaczające ognisko kamienie. Płomienie rzucały pomarańczowawe światło na wysoką trawę oraz najbliższe drzewa, a blask ten z trudem rozpraszał mrok na niewielkiej polance, jednej z nielicznych w tym lesie. Wiatr szarpał gałęziami, jednak góry dookoła sprawiały, że nie był wyczuwalny tak bardzo, jak na niedalekiej już Samotnej Równinie. W Araluenie zapadła noc i tylko zdobiące atramentowe niebo gwiazdy mrugały do nielicznych obserwujących je ludzi, jakby dając im znak, że nic nie umknie ich wszechwidzącemu spojrzeniu.

Przez gęste listowie jednak i one były ledwo widoczne, a światło księżyca praktycznie nie docierało do leśnego runa, całkowicie spowitego w mroku. Na polanę padało nieco srebrzystego blasku, ale gdyby nie tańczące w takt wiatru płomienie, tam też panowałaby niemalże zupełna ciemność.

Will po raz ostatni przejechał osełką po ostrzu miecza. Uniósł broń i przyjrzał się jej dokładnie, by ocenić, czy została wystarczająco naostrzona. Błysk ognia malował srebro głowni pomarańczowymi refleksami, sprawiając, że cieniutkie, ciemne ornamenty wygrawerowane na metalu były jeszcze wyraźniejsze. Miecz ten, wykonany z wyjątkową finezją, nadawał się w takim samym stopniu do pchnięć i cięć, a oba w odpowiednich rękach dało się wykonać nim ze śmiertelną precyzją. Prosta, czarna rękojeść wyróżniała się jedynie granatowym klejnotem w głowicy. W tej chwili zakryto ją materiałem, by nie rzucała się w oczy. Broń na pierwszy rzut oka niepozorna, jednak kryjąca w sobie namiastkę przeszytego grozą piękna. Na nasadzie głowni dało się dostrzec wyryty cieniutki znak kowala, który go wytworzył, podobno mistrza w swym fachu. Tak przynajmniej twierdziła ciotka młodzieńca, która wręczyła mu miecz w ramach podarunku na dwunaste urodziny.

Chłopak w końcu zdecydował, że broń jest wystarczająco ostra, po czym sprawnym ruchem schował ją do pochwy, także obwiązanej materiałem, częściowo postrzępionym, by nie wzbudzać zbędnych podejrzeń. O ile jeszcze samo posiadanie takiego przedmiotu dało się dość sensownie wyjaśnić, o tyle jego jakości już nie, dlatego jeszcze przed wyruszeniem w drogę postanowiono zakamuflować najbardziej wyróżniające się części. Z tego też powodu Will nie miał na sobie odziedziczonej po ojcu skórzanej zbroi, którą często nosił poza granicami Gór Deszczu i Nocy. Nie zrezygnował za to z zabrania ze sobą noży, które ukrył w butach oraz pod rękawami koszuli. Aż tak nie zamierzał ryzykować.

Na kilka godzin przed zachodem słońca udało mu się przekroczyć granicę między górami i Araluenem. Skorzystał z mało znanej, niechronionej przez nikogo ścieżki, która w przeciwieństwie do Wąwozu Trzech Kroków może i nie nadawała się zbytnio do przeprowadzenia nią regularnej armii, ale była idealna dla pojedynczego jeźdźca. Dość kręta i wąska, z wylotem skrytym w gęstwinie wiekowego lasu, na tyle odległego od mokradeł, by przypadkiem na nie nie trafić. Młodzianowi zdarzało się już z niej korzystać, choć ojczyznę ojca odwiedzał rzadko, zaledwie kilka razy w swoim niemal szesnastoletnim życiu. Zazwyczaj te wizyty trwały też bardzo krótko i ograniczały się do lasów oraz najbliższych górom osad.

O wiele częściej wraz z byłym lordem pozwalali sobie na rodzinne wycieczki do bliskiej Celtii, Galii lub ukrytej za morzem mroźnej Skandii. Kilka razy nawet cichaczem wyprawili się do Nihon-Ja, gdy Hipolit zagroził, że doprowadzi do wojny domowej i prawdziwej apokalipsy, jeśli nie dostanie tamtejszych ryb. Tego zaś każdy wolał uniknąć, nawet jeżeli kocur żartował i nie miał zamiaru sprowadzać końca świata. Nigdy nic nie wiadomo, a z demonami lepiej nie zadzierać. Jeszcze okazałoby się, że akurat mówił poważnie i Araluen czekałaby spektakularna zagłada.

Z powodu tych częstych podróży Will zdążył opanować podstawy większości używanych w sąsiednich krajach języków, choć niektórych szczerze nienawidził, a genoweński i toskański nadal brzmiały dla niego praktycznie tak samo. Zdecydowanie też dało się u niego wyczuć pewien nieokreślony akcent, chociaż w domu praktycznie każdy, z wyjątkiem Hipolita, posługiwał się aralueńskim, czasem językiem wspólnym, uniwersalnym dla wszystkich państw. Tylko kocur cały czas mówił w jakimś dziwnym narzeczu, znającym chyba jeszcze powstanie świata i zdaniem Foldara przypominającym krzyki udręczonych dusz.

Teraz zaś chłopak siedział przy ognisku i szykował się do snu, by wyruszyć w dalszą podróż jak najwcześniej. Zdążył już zjeść składającą się z suchego prowiantu kolację i upewnić się, że drewna starczy mu na całą noc.

Karkówka, która wciąż nie doczekała się zmiany imienia, stała nieopodal i skubała w spokoju trawę. Od czasu do czasu parskała cicho, jednak nie wydawała się niczym zaniepokojona, a Will postanowił jej zaufać. Z tego, co pamiętał z dzieciństwa, matka zawsze powtarzała, że zwierzęta mają doskonały instynkt i warto ich słuchać. Chociaż nie zawsze wyczuwały niebezpieczeństwo w porę, wciąż robiły to szybciej niż ludzie, podobnie jak niektóre magiczne istoty. I chociaż chłopak miał osiem lat, gdy zmarła, przez co nie pamiętał jej dobrze, niektóre nauki mamy utkwiły mu w pamięci, nawet jeśli sam jej głos zatarł się już w umyśle, tracąc charakterystyczne tony. Poza tym te same słowa zdarzało się wypowiadać jego ciotce, a w takich sprawach William bezgranicznie wręcz jej ufał.

Młodzieniec spojrzał z melancholią na ognisko, ledwo zauważając strzelające wysoko płomienie. W palcach łamał patyk, którego kawałki bezwiednie rzucał w ogień. Patrzył zamyślony, jak kolejne fragmenty drewna znikają, trawione przez ogień, jednak tak naprawdę nie zauważał ich, zagubiony we własnym umyśle.

Mimo upływu lat wciąż całkiem dobrze pamiętał ciepły uśmiech matki i słowa kołysanek śpiewanych mu do snu, do cna przesiąkniętych magią, jak zresztą każde pieśni jej ludu. Przynajmniej tak mu się wydawało, bo równie dobrze mógł to wszystko sobie wyobrazić jakiś czas po jej śmierci, stęskniony za rodzicielką. Z opowieści taty, cioci i Foldara wiedział, że miała gęste, brązowe loki i niezwykłe, fiołkowe oczy, sprawiające nieodparte wrażenie, jakby widziały więcej, niż dostrzegał przeciętny człowiek. Była nieludzko piękna, posiadała delikatne, proste rysy twarzy, wiecznie emanujące młodością, jakby starość nigdy nie miała jej dosięgnąć.

Nie dosięgła.

Za to jakimś dziwnym trafem choroba nie miała z tym problemu. Nikt się nie spodziewał, że kobieta padnie jej ofiarą, chociaż nawet zwykli ludzie mieli trudności z zasiedleniem Gór Deszczu i Nocy, których tereny, na pozór wymarłe, były niegościnne dla przybyszy. Zdawało się, że tylko wiatr hula wśród skalnych ścian, tańcząc z kroplami deszczu, padającego co najmniej raz w tygodniu. Trudno się przyzwyczaić do takiego klimatu, różne przypadłości stały się gościem częstym wśród szeregów byłego wojska i ich rodzin. Jednak nikt nie spodziewał się, że to właśnie praktycznie nieśmiertelną elfkę dotknie dziwna, nieznana przypadłość, której nie dało się wyleczyć. Z dnia na dzień opadała na siłach, trawiona gorączką. Jej odejście było druzgocącym ciosem, nie tylko jej krewnych, ale i reszty mieszkańców osady.

W końcu to właśnie kobieta przedstawiająca się jako Lovisa Benn samodzielnie prowadziła przemyt nie tylko potrzebnych rzeczy i zasobów jedzenia, ale także rodzin żołnierzy na teren gór. Narażała życie swoje, a potem w pewnym stopniu także jeszcze nowonarodzonego syna, by tuż przed nosem aralueńskich wojsk przedostać rodziny wojsk Gorlanu do nowego miejsca zamieszkania. Szło jej to tak sprawnie, jakby robiła to od wielu lat. W przeciwieństwie do męża nie pochodziła z Araluenu, a z dalekiej krainy, w zupełnie innym świecie, co sprawiało, że niewiele osób wiedziało w ogóle o istnieniu tej kobiety. Wpłynął też na to fakt, że ślub wzięli już w czasie wojny, praktycznie w biegu, świadomi, że mogą nie dożyć jej końca.

Will westchnął ciężko, sięgając po koc, i zrzucił go na konar rosnącego na skraju polny szerokiego, niewysokiego drzewa. Dopiero teraz powoli docierało do niego, jak bardzo tęsknił za rodziną. Za czasami, gdy już jako malutki chłopiec wybierał się z tatą, wujkiem Foldarem  i ciocią na różne wyprawy. Za dniami, gdy ta przyjeżdżała w niespodziewane odwiedziny i całymi wieczorami opowiadała siostrzeńcowi o wszelkich przygodach, które spotkały ją po drodze lub uczyła go, jak poprawnie wypowiadać słowa w jednym z prastarych języków. Za tą pewnością, że nie popełni błędu, bo ktoś go przed tym powstrzyma na czas. Teraz był sam. Znaczy, z Karkówką, ale to niewiele zmieniało. Nie spodziewał się, że będzie tak tęsknił nawet za Hipolitem, w dodatku po zaledwie kilku godzinach od rozstania.

Potrząsnął głową, próbując odpędzić natrętne myśli i dorzucił nieco drwa do ogniska, by te nie zgasło w środku nocy. Nie wiedząc czemu, rzucił jeszcze krótkie „dobranoc" w stronę klaczy. Wdrapał się na drzewo i ułożył w jednym z rozgałęzień, po czym owiniął się kocem. Cały czas trzymał broń w zasięgu dłoni, świadomy, że prawdopodobnie obudzi go każdy nieco głośniejszy szelest.

***

Ranek na terenie Araluenu był niezwykle pogodny, zupełnie inny niż w Górach Deszczu i Nocy. Na intensywnie błękitnym niebie nie dało się dostrzec nawet jednej chmurki, słońce przyjemnie grzało skórę, a ptaki śpiewały pieśni w nieznanych ludziom językach. Nie padało, nie czuło się też wszechobecnej w górach, ciężkiej wilgoci, a jedynie lekki zapach rosy, która jeszcze przyozdabiała trawę.

Will chłonął ten letni krajobraz całym sobą. Może i Araluen nie należał do jego ulubionych krajów, ale nie oznaczało to, że chłopak nie doceniał piękna otaczającej go natury. Nawet jeżeli widok ten powodował u niego lekką gorycz na samą myśl o tym, że mógł beztrosko bawić się wśród tych lasów i łąk. Zamiast tego, przez błędy swych przodków musiał spędzać większość dzieciństwa wśród nieprzyjemnych dla ludzi, górzystych, w wielu miejscach praktycznie jałowych ziem. Rozżalenie tą niesprawiedliwością wobec jego rodziny i przyjaciół stało się jednym z głównych powodów jego niechęci do Araluenu, a widok pięknej krainy zazwyczaj był dla niego cierniem oku, przypominającym o tym, jak wiele stracili. Jednak przy takiej pogodzie nawet i syn Morgaratha został wyparty przez płynącą z podróży przyjemność.

Karkówka truchtała dość spokojnie szerokim, piaszczystym traktem, a jej kopyta uderzały twardo o ubitą przez tysiące podróżnych ziemię. Will zaczynał się poważnie zastanawiać nad nowym imieniem dla klaczy, jednak żadne, które przychodziło mu do głowy, nie wydawało się odpowiednie. Szczerze gardził co częstszymi nazwami pokroju „Wiernej" albo „Gwiazdki", które wydawały mu się szczytem lenistwa i pasowały raczej do zwierząt używanych przez wiele osób lub służących do późniejszej sprzedaży. Już ta nieszczęsna „Karkówka" miała w sobie więcej kreatywności, chociaż młodzieniec czuł się zażenowany na samą myśl o tym, że miałby tak do niej kiedykolwiek wołać, szczególnie przy innych ludziach. Zastanawiał się, czy nie poczekać trochę i nie zdecydować później, po bliższym poznaniu zwierzęcia, a obecnie nie mówić po prostu „koń" albo „klacz"; to było chyba najlepsze rozwiązanie. Chciał, by to było imię tak dobre, jak to tylko możliwe, dopasowane do charakteru zwierzęcia, a przy tym proste do zapamiętania i na tyle nietypowe, by nie nazywał się tak co drugi wierzchowiec.

Po jakiejś godzinie podróży przez monotonne już połacie traw oraz pól zanurzyli się w leśnej gęstwinie. Miejsce pokrywającego trakt piasku zastąpiła ciemna, twarda ziemia, na której końskie kopyta wydawały głuchy odgłos. Najlepiej słyszalnym dźwiękiem był cichy szum liści poruszanych przez lekki wiatr. Po sekundzie skupienia dało się od niego odróżnić także ćwierkanie ptaków i monotonny stukot dzięcioła gdzieś niedaleko drogi.

Will wciągnął głęboko powietrze, mające niezastąpiony aromat lasu, swoistą mieszankę zapachu żywicy, liści, trawy i kory połączoną z wonią świeżych igieł. Chłopak planował dotrzeć do Redmont jak najszybciej, już tego wieczoru, najpóźniej następnego ranka, na sam początek festynu. Miał nadzieję, że uda mu się tego dokonać, chciał bowiem jak najmniej czasu spędzić w trasie, a zmiast tego wykorzystać go na zwiedzenie lenna oraz korzystanie z rozrywek oferowanych przez kiermasz. Z tyłu głowy czuł jednak lekki niepokój oraaz drażniące uczucie, jakby ktoś go cały czas obserwował i jechał za nim, choć przecież nastolatek był obecnie jedyną osobą na trakcie. Już dawno nauczył się jednak nie ignorować przeczuć, które, prędzej czy później, zawsze się sprawdzały. Poruszył lekko ręką, upewniając się, że sztylet leży tam, gdzie trzeba i nastolatek zdoła szybko go wydobyć w razie konieczności.

Nagle jego uwagę przykuł nienaturalny ruch gałęzi gęstych krzewów obok drogi. Chłopak nie dał po sobie poznać, że cokolwiek zauważył, jednak kątem oka zaczął uważniej obserwować otoczenie. Nie miał pewności, czy w innym miejscu również ktoś się nie ukrył. Korciło go, by sięgnąć po jakąś broń, ale z trudem się od tego powstrzymywał i jedynie szybkim spojrzeniem upewnił się, że da radę dobyć miecza w ciągu kilku sekund. Gotowy do natychmiastowego działania jechał niespiesznie dalej. Po chwili ruch powtórzył się w tym samym miejscu, już tylko kilkadziesiąt metrów przed nimi, teraz znacznie łatwiejszy do dostrzeżenia. Karkówka parsknęła cicho i poruszyła nerwowo uszami, jakby chciała dać znać, że też to dostrzegła. Oczywiście mogło być to zwierzę, ale młodzian szczerze w to wątpił. Nie, podejrzewał już, co na niego czekało.

Gdy William mijał podejrzane krzewy, spomiędzy nich wyskoczyła nagle grupa mężczyzn. Wszyscy dobrze umięśnieni, nieźle jak na wieśniaków uzbrojeni, a na dodatek wyglądający tak, jakby ostatni raz myli się przed rokiem, brzytwy zaś nie widzieli chyba nigdy w życiu. Chłopak ledwo powstrzymał grymas niechęci. Mimowolnie przewrócił oczyma, ani trochę niezdziwiony widokiem bandytów. Nie ma to jak miłe, aralueńskie powitanie, pomyślał sarkastycznie, spoglądając na nich z uwagą i sztucznym zaskoczeniem, by sprawiać wrażenie łatwego celu, a nie świetnie walczącego maga z wysokiego rodu. Nie miał zamiaru rezygnować z rozrywki, skoro ta sama do niego przyszła.

— Dawaj sakiewkę! — ryknął ten, który stał najbliżej tonem, który może i byłby onieśmielający, gdyby nie mocny akcent, kojarzący się raczej z chłopskimi przekupkami, a nie śmiertelnie groźnym zbójem.

Chłopak otworzył szerzej oczy, udając zaskoczenie. Jeszcze czego, prychnął w myślach, gotowy zamiast mieszka wyciągnąć sztylet. Mimo to postanowił jeszcze chwilkę poczekać i na swój sposób zabawić się kosztem rozbójników, chociażby po to, by nauczyć ich, że ten sposób zarabiania do najlepszych raczej nie należał.

— A po co? — zapytał niewinnym głosem, tak, jakby nie docierało do niego, że stał się ofiarą napadu. Poruszył się lekko w siodle, jak ktoś niespokojny. W rzeczywistości ułatwił sobie zeskoczenie w odpowiednim momencie z grzbietu klaczy, jednak jego wrogowie nie mieli o tym pojęcia. Uwierzyli, że mają do czynienia z nieszkodliwym, najwyraźniej niezbyt rozgarniętym chłopaczkiem.

— Sakiewka, bo zarżniemy! — warknął przywóca zbójów zamiast odpowiedzi, dla podkreślenia wgi swych słów potrząsając pordzewiałym, ale wciąż solidnym i niewątpliwie ostrym mieczem.

William westchnął niemal niesłyszalnie, kręcąc głową. Zero kreatywności, nawet żadnego dialogu podjąć nie umieli, tylko od razu grozili, w dosatku w tak prostacki sposób.

— Nie — odpowiedział bez zbytniego zastanowienia, wzruszając przy tym ostentacyjnie ramionami. I tak nie planował tego robić.

— Co? — Tym razem bandytów zszokowała nieukrywana bezczelność młodzika.

— Powiedziałem: „nie" — powtórzył całkowicie spokojnie Will, tonem, jakim zazwyczaj nauczyciel przemawiał do ucznia, gdy po raz dziesiąty wyjaśniał mu jakieś zagadnienie. Tego samego głosu używał często jego ojciec, gdy tłumaczył Hipolitowi, dlaczego nie będą podbijać Araluenu. Podświadomie młodzieniec czuł za sobą czyjąś obecność. Nie odwrócił się jednak, by tego nie zdradzić. Intuicja nie ostrzegała go przed niebezpieczeństwem, dlatego uznał, że zajmie się tym później, po uporaniu się z niespodziewanym opóźnieniem wywołanym przez rozbójników.

Zbójcy przez chwilę przetwarzali informacje, bo czym mocniej ścisnęli bronie i poruszyli rękami, ostentacyjnie szykując się do ataku. Wydawało się, że oczekują, iż chłopak struchleje i odda im swoje pieniądze. Zaamiast tego nastolatek odruchowo położył dłoń na rękojeści miecza.

Mężczyźni nie zdążyli jednak uczynić nawet kroku w jego stronę. Rozległ się cichy, znajomy dla Williama świst i ten z trudem powstrzymał drgnięcie, gdy smuga przeleciała tuż obok niego. Nim zdołał zamrugać, strzała drżała w ziemi tuż przed stopami dowódcy bandy. Wbiła się w grunt tak blisko mężczyzny, że nie istniała opcja, by łucznik spudłował.

Nie. To było ostrzeżenie.

— Na waszym miejscu zrezygnowałbym z tego napadu. — Rozległo się zaraz za plecami Willa.

Zbójcy pobledli nagle, jakby ich oczom ukazała się sama śmierć. Chłopak, chociaż obiecywał sobie zachować spokój, w końcu nie wytrzymał i odwrócił się, ciekawy, kto mógł zrobić na gotowych do ataku rzezimieszkach aż takie wrażenie.

Jego oczom ukazał się człowiek wzrostu nieco poniżej przeciętnej, odziany w szaro-zielony płaszcz z brązowymi plamami, idealnie maskujący jego obecność wśród drzew. Spod głębokiego kaptura dało się dostrzec ciemne, ponuro spoglądające oczy i dość niechlujny zarost. Mężczyzna siedział na niewielkim, beczułkowatym koniu, chyba wręcz kucu. Jednak tym, co najbardziej zwróciło uwagę Willa, był nietypowy wisiorek ze srebrnym liściem dębu.

Och, więc to zwiadowca, przeszło przez myśl chłopakowi. Nic dziwnego, że tak bardzo się przestraszyli. No i tyle by było z zabawy. Przygryzł lekko wargę, niezbyt zadowolony. Nie lubił zwiadowców dla zasady, zbyt świadomy tego, że między innymi to przez nich jego ojciec został wygnany, jednak żywił do tych ludzi pewien szacunek z powodu ich trudnej profesji. Zresztą nawet Morgarath powtarzał, że członkowie tego konretnego korpusu to dranie, ale chociaż porządni. A przynajmniej taki był jego zdaniem ich dowódca, Crowley.

— A teraz zostawiacie broń, odwracacie się i zgłaszacie do najbliższego garnizonu. Natychmiast — ogłosił mężczyzna nad wyraz spokojnie, jednak w jego głosie dało się wyczuć groźbę świadczącą o tym, że ich koniec nie będzie zbyt przyjemny, jeśli nie wykonają polecenia. — Inaczej was znajdę — obiecaał.

Na te słowa pechowi rozbójnicy natychmiast pokiwali głowami i bez protestów wypuścili z rąk oręż, po czym jak jeden mąż potruchtali leśnym traktem. Will miał dziwne podejrzenie, że rzeczywiście udali się w stronę najbliższego garnizonu, chociaż on sam skorzystałby z okazji i umknął w głąb lasu, by na kilka dni, może tygodni zaszyć się w gęstwinie, a później zmienić miejsce zamieszkania, najlepiej na zupełnie inne lenno albo nawet kraj. To nie tak, że gdziekolwiek mogłoby być gorzej, wszystkie państwa w okolicy utrzymywały podobnie niski poziom rozwoju.

— Nic ci nie jest? — zapytał zwiadowca, gdy tylko bandyci zniknęli. Podjechał do młodzieńca, a jego twarz, mimo pozornej obojętności, zdradzała pewne oznaki niepokoju, jakby rzeczywiście interesowało go zdrowie chłopaka.

William z zaskoczeniem stwierdził, że mężczyzna miał dość słaby, jednak wciąż słyszalny, hibernijski akcent. To wyjaśniałoby skąd czarne włosy, bo z tego, co zdążył usłyszeć i zaobserwować, większość Aralueńczyków była blondynami lub szatynami. W Hibernii z kolei bruneci należeli do powszechnych. Nastolatek nie wahałby się założyć o to, że jego rozmówca nie pochodził z Araluenu, a właśnie z jednego z sześciu hibernijskich królestw. 

— Nie — odpowiedział bez większego zastanowienia, powoli zdejmując dłoń z rękojeści miecza. — Dziękuję — dodał po chwili, chociaż to słowo przyszło mu z pewnym trudem. Zwiadowca zwiadowcą, ale gdyby nie on, trakt najpewniej zostałby usłany trupami, a i nigdy nie wiadomo, czy sam Will by odrobinę nie oberwał. — Do Redmont prosto, tak? — dodał, postanawiając wykorzystać okazję. W końcu, mimo ufności w umiejętność odczytywania mapy, nie miał stuprocentowej pewności, czy jechał dobrze, lepiej było się upewnić.

Odpowiedziało mu skinięcie głowy.

— Nie jesteś stąd — stwierdził bardziej, niż zapytał zwiadowca, wykazując się wyjątkową rozmownością, przynajmniej zdaniem Willa. Z tego, co chłopak słyszał, ci ludzie unikali kontaktu z nieznajomymi, chyba że musieli zdobyć od nich jakieś informacje. Przynajmniej niektórzy, a ten nie wydawał się gadatliwym typem. Mimo to młodzieniec wiedział, że unikanie odpowiedzi wyglądałoby dziwnie, nawet jeśli większość ludzi bała się zwiadowców. Podobno z jakiegoś powodu wierzyli, że ci między innymi parają się czarną magią, co dla Williama brzmiało jak zupełna głupota.

— Z Celtii, panie — odparł wedle ułożonej wcześniej historii, starając się jak najlepiej oddać sposób mówienia tamtejszych chłopów. — Matula mnie tu przysłała, abym co dla rodziny kupił i zarobił nieco, bida w domu, a ojca ni ma, na wojnie zginął... — Westchnął ciężko, zamilkłszy. Najchętniej by tyle nie mówił, ale miał świadomość, że gdy przychodziło co do czego, wieśniacy stawali się dość gadatliwi, nawet w obecności członków legendarnych służb króla.

Mężczyzna pokiwał głową.

— W takim razie Redmont to dobry wybór — stwierdził krótko, po czym odwrócił konia, by skręcić w jakąś leśną ścieżkę, z trudem dostrzegalną wśród zarośli. — Jak cię zwą, chłopcze? — zapytał jeszcze, zatrzymując się na chwilkę na jej skraju.

— Will, miłościwy panie. Will Treaty. — Kolejne kłamstwo wymyślone szybko na czas podróży.

— Halt — przedstawił się ku zaskoczeniu młodziana zwiadowca, po czym zniknął w gąszczu.

William wpatrywał się w miejsce, w którym zniknął mężczyzna, z oczami otwartymi tak szeroko, że przypominał sowę. Zaraz jednak się otrząsnął, a wtedy namiętnie wyrecytował w myślach bardzo barwną wiązankę, wykorzystując w niej większość znanych sobie języków. Że też musiał trafić akurat na tego zwiadowcę, którego miał najbardziej unikać, i to w takiej odległości od lenna Redmont!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro