Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— To dziwne... — mruknął Halt, przyglądając się trzymanej w rękach kartce. Jego ciemne oczy wydawały się praktycznie czarne, a między brwiami wiecznie spokojnego zwiadowcy pojawiły się zmarszczki zdradzające głębokie zamyślenie.

— Owszem — zgodził się Crowley, który to przyniósł wcześniej przyjacielowi ten konkretny list. — Będzie nam bardzo brakowało lorda Lorriaca — stwierdził melancholijnie i wziął głęboki oddech, przymknąwszy oczy. Co prawda, nie znał tego mężczyzny zbyt dobrze, a ich interakcje ograniczały się do przeżytej wspólnie wojny oraz uprzejmych rozmów podczas spotkań w zamku Araluen, ale rycerz sprawiał wrażenie twardo stąpającego po ziemi i przy tym całkiem lotnego człowieka. Poza tym jego zdolności były wręcz legendarne i prawdopodobnie nie istniał nikt, kto mógłby go skutecznie zastąpić. Owszem, istniało wielu utalentowanych mężczyzn, ale żaden nie miał takiego doświadczenia i umiejętności jak Lorriac.

— Lorriac nie żyje?! — krzyknął z zaskoczeniem Gilan, wpatrując się w starszych zwiadowców z niedowierzaniem. Właśnie dochodziła dziewiąta, a chłopak wrócił z miasteczka, gdzie podobno żegnał się z Willem i Senyą. Nikt nie wiedział, o czym z nimi rozmawiał, ale zwiadowca wrócił akurat w chwili, w której pozostali mężczyźni dyskutowali o otrzymanym liście.

— Owszem — potwierdził Halt, ponownie rzucając okiem na trzymaną w rękach kartkę — Umarł nagle, ponoć na serce. Zaledwie dwa dni temu znaleziono jego ciało, bez

żadnych widocznych obrażeń. Wpatrywał się tylko przed siebie, chociaż oczywiście znaleźli go już martwego — wyjaśnił, powtarzając zawarte w liście informacje.

— Ale przecież był w sile wieku! — najmłodszy że zwiadowców wciąż nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. — Widziałem go zaledwie miesiąc temu, był wtedy zdrowy jak byk, jestem tego pewien.

— Cóż, drogi chłopcze, nikt z nas nie zna dnia ani godziny — stwierdził dość melancholijnie Crowley.

— Kim był lord Lorriac? — zapytała tymczasem Natalie, która właśnie skończyła zamiatać podłogę na werandzie przed chatką. To tam siedziała pozostała trójka zwiadowców, korzystając z pięknej, wciąż letniej pogody. Gilan i Crowley mieli tego dnia rozjechać się do swoich lenn. Cała grupa spotkałaby się ponownie dopiero za jakiś miesiąc na Zlocie.

Wtedy też Nat przystąpiłaby do testów, które pokazałyby, czy jej umiejętności są wystarczające, żeby kontynuowała szkolenie na wyższym poziomie. Oczywiście wiedziała – a przynajmniej tak sobie wmawiała – że zda je bez problemów, w końcu kto inny by to zrobił, jeśli nie ona. Poza tym nie miała zamiaru być gorsza od chłopaków, szczególnie że przecież wychowała się wśród zwiadowców.

W tym momencie jednak dziewczyna odnosiła wrażenie, że Zlot może się nawet nie odbyć, jeśli nie rozwiążą przynajmniej części piętrzących się ostatnimi czasy problemów. Wiedziała, że prywatnie jego ojca jednocześnie zaintrygowało i zaniepokoiło przybycie Willa, który wedle wszelkich przesłanek prawdopodobnie był bezpośrednim potomkiem samego Morgaratha. Chłopak i Senya nie wydawali się zagrożeniem, a Natalie zapałała do obojga sympatią, ale nie zmieniało to faktu, że nie powinno się wykluczać żadnej opcji.

Ponadto pojawiły się informacje o niewielkim oddziale zaledwie pięćdziesięciu wargalów, który przekroczył granicę Araluenu, pokonawszy wąwóz Trzech Kroków. Co prawda, istoty nikogo nie zaatakowały i umknęły na widok stacjonujących tam żołnierzy, jednak wciąż należało się tym martwić. Przede wszystkim dlatego, iż oznaczało, że mroczny baron coś knuje i zaczyna realizować swoje plany.

— Lord Lorriac był głównodowodzącym królewskiej ciężkiej kawalerii — wyjaśnił krótko Crowley, a Gilan dodał zamyślonym, nieobecnym wręcz tonem:

— Najlepszym dowódcą naszej jazdy.

— Jeśli dojdzie do jakiejkolwiek wojny, będzie nam go bardzo brakowało — stwierdził Halt dość ponuro, a reszta pokiwała głowami.

— Czy będziemy mieć wojnę? — zapytała Natalie, nawet nie próbując ukryć zmartwienia. Podczas pierwszej wojny z Morgarathem miała zaledwie kilka miesięcy, przez co znała ją jedynie z historii innych ludzi. Jednak już same te opowieści starczyły, by pragnęła nigdy nie musieć brać udziału w kolejnej. Czym innym było wypełnianie misji dla króla i łapanie złoczyńców, a czym innym branie udziału w bitwie, w której nie tylko można było samemu umrzeć, ale i stracić wszystkich bliskich. Poza tym Nat mimo wszystko nie miała zbyt dużej ochoty na zabijanie kogokolwiek.

Spojrzała na Gilana w poszukiwaniu otuchy, jednak na obliczu przyjaciela znalazła tylko niepokój i coś, co przypominało jej zwątpienie. Wydawało się, że młody zwiadowca nie wie, co o tym wszystkim sądzić.

Mało to pocieszające, pomyślała ponuro dziewczyna.

— Tego nie wiadomo — odparł Halt spokojnie. — Z raportów wynika, że Morgarath nadal przebywa w górach — dodał, wskazując ręką stos leżących na stole papierów.

— A co z... — zaczął nerwowo Gilan, wpatrując się w ścianę gdzieś ponad głowami reszty.

— Wątpię, by stanowili zagrożenie — przerwał mu uspokajająco Crowley. Doskonale wiedział, kogo miał na myśli młody zwiadowca.

— W takim razie czemu znaleźli się na terenie królestwa? — zapytał Halt, po czym wziął łyk kawy.

— Może chcieli pozwiedzać. Albo im się nudziło. — Dowódca wzruszył ramionami. — Odpowiedzi mogą być setki, ale wątpię, by pojawili się tu po jakieś informacje. I tak ich by tutaj teraz nie zdobyli — zauważył słusznie. — Sądzę, że przez granicę przedostały się jakieś kalkary. To wyjaśniałoby te dziwne zgony wśród naszych lordów — zmienił nieoczekiwanie temat.

Na te słowa Gilan gwizdnął cicho z wyraźnym zaskoczeniem. Na jego twarzy za to malowała się istna groza.

Natalie nie miała zielonego pojęcia, czym w ogóle są te całe kalkary, ale sądząc po dość posępnym tonie, jakim Crowley zakomunikował tę wieść oraz po strachu Gilana, z pewnością nie były to miłe istoty.

— To kalkary jeszcze istnieją? — zapytał młodszy zwiadowca z niedowierzaniem.

— Czym są te całe kalkary? — wtrąciła Nat, uznawszy, że musi jak najszybciej dowiedzieć się, o czym w ogóle mówili pozostali.

— Niezbyt miłe zwierzątka domowe Morgaratha, którymi był zafascynowany, chociaż sam się ich obawiał — stwierdził krótko Crowley, a Halt westchnął.

— Widzisz, Nat, kiedy Morgarath postanowił się zbuntować, pragnął dowodzić czymś więcej niż zwykłą armią, którą zbyt łatwo byłoby pokonać. Z tego powodu przez lata wyprawiał się w Góry Deszczu i Nocy, by na tamtejszym pustkowiu szukać sprzymierzeńców.

— Ewentualnie robił to dlatego, że uwielbiał podróże i szukanie dziwnych, magicznych istot — wtrącił Crowley dziwnie miękkim głosem. — W końcu to była jego praca, pamiętasz? Wiem, że dołączyłeś później, ale nadal...

— Może postanowił wykorzystać pracę dla własnych korzyści i przejęcia władzy — uciął sucho Halt tonem, który świadczył o tym, że nie pierwszy raz prowadzili tę dyskusję.

— To też możliwe, oczywiście — przyznał dowódca Korpusu nieco niechętnie. Nat odnosiła wrażenie, że mimo wszystko pałał do mrocznego lorda o wiele mniejszą mniejszą niechęcią niż jej ojciec, choć podobno przez mężczyznę zginął ich mentor. Prawdopodobnie w przeszłości rudowłosego zwiadowcy wydarzyło się znacznie więcej niż ten zdradził.

— W każdym razie, Morgarath odnalazł w Górach Deszczu i Nocy wargale, których prędko sobie podporządkował, czyniąc z nich oddanych mu całkowcie niewolników. Kolejnym jego odkryciem były za to istoty znacznie groźniejsze, kalkary — kontynuował Halt.

Natalie przełknęła z trudem ślinę. Myśl o stworach jeszcze bardziej niebezpiecznych niż wargale była co najmniej niepokojąca... Nic dziwnego, że Gilan tak struchlał na ich wspomnienie.

— Kalkary to urodzeni asasyni. Są niesamowicie sprytne i zabójczo niebezpieczne. Kiedyś istniały trzy takie stwory, jednak jeden został zabity. Potrzeba było do tego trzech rycerzy, z czego tylko jeden przeżył. Został jednak tak okaleczony, że już nigdy nie odzyska pełni sprawności. Kalkary przypominają połączenie małpy i niedźwiedzia, pokryte futrem tak gęstym i splątanym, że potrzebujesz topora lub ciężkiej włóczni, by się z nimi zmierzyć. Ewentualnie dwuręczny miecz mógłby sobie z tym poradzić.

— Dlaczego w takim razie tak wielu rycerzy poległo? — zapytała Natalie.

— Podobno nawet jeśli zdołasz się zbliżyć do kalkara na tyle blisko, by użyć miecza czy włóczni, on potrafi cię powstrzymać, nim zdołasz zadać cios — odparł Gilan cicho, niemalże szeptem. Nieświadomie postukiwał palcami w rękojeść wiszącego u boku miecza w nerwowy sposób.

— Jak to? — Natalie spojrzała na niego nieco sceptycznie. Nie potrafiła zrozumieć, jak coś takiego jest w ogóle możliwe.

— Spojrzeniem — wyjaśnił młody zwiadowca. — Jeśli spojrzysz w oczy kalkara, jesteś jak sparaliżowany. Przynajmniej tak słyszałem.

— Cóż... więc to kalkary zabiły lorda Lorriaca?

— A także lorda Northolta. Pamiętasz? Podobno zabił go niedźwiedź. To jednak bardzo podejrzane, bo to wytrawny łowca. Oczywiście takie rzeczy się zdarzają, jednak to byłby przedziwny zbieg okoliczności. Prawdopodobnie Morgarath wysłał kalkary, by pozbyć się dowódców naszych wojsk.

— Ewentualnie sami się o to prosili — mruknął Crowley cierpkim tonem na tyle cicho, by Halt go nie usłyszał.

— Co masz przez to na myśli? — zapytał wręcz bezgłośnie Gilan, ale starszy zwiadowca pokręcił głową, dając znak, że nie chce o tym teraz rozmawiać.

— W każdym razie chciałbym, żebyście to sprawdzili — stwierdził głośniej dowódca Korpusu Zwiadowców. — Trzeba uspokoić tę sytuację jak najszybciej. — Nieco niechętnie wstał. — Muszę już jechać, żeby porozmawiać z Duncanem i wydać polecenia reszcie zwiadowców. Uważajcie na siebie — powiedział, zbierając jednocześnie swoje rzeczy. W końcu wrzucił już wszystko do torby i pożegnał się z pozostałymi.

Gdy zwiadowca i jego rumak zniknęli wśród drzew, Halt spojrzał na pozostałych, również podnosząc się ze swego miejsca.

— Cóż, moi drodzy, najwyraźniej pora się pakować.

***

Natalie i Gilan w milczeniu podążali za Haltem w stronę lenna Gorlan, niegdyś jednego z najpiękniejszych w królestwie, obecnie zaś niemal opuszczonego i popadającego w ruinę. Nawet Nat, zazwyczaj dość ciekawska i uwielbiająca rozmawiać z przyjacielem, wydawała się przytłoczona nietypowym, niezwykle niebezpiecznym zadaniem. Cały czas powtarzała sobie, że dadzą radę, a jej ojciec już nie takie rzeczy robił, ale ponura mina Halta, widoczny niepokój Gilana i zebrane informacje o kalkarach znacznie utrudniały jej pozytywne myślenie. Jej ręce świerzbiły wręcz, by chwycić za ołówek i przelać część niepokoju na kartkę w postaci wyobrażeń przerażających, pokrytych futrem istot. Zamiast tego mogła jedynie ściskać z całych sił wodze Pandory z nadzieją, że mimo wszystko szybko uporają się z tym zadaniem.

W pewnym momencie jednak dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy jej ojciec ma jakiś plan i jeśli tak, to jaki. Przekroczyli już Rzekę Łososiową co oznaczało, że pokonali ponad połowę drogi do Gorlanu.

— Tato? — spytała nieco niepewnym głosem, podjechawszy do szpakowatego zwiadowcy. — Gdzie kryją się kalkary?

Halt przyjrzał się uważnie córce, wyjątkowo jak na nią poważnej. W bursztynowych oczach dziewczyny pojawiła się nietypowa wręcz ostrożność.

Przez cały dzień przemieszczali się w tempie typowym dla spieszących się gdzieś zwiadowców mających do przebycia dłuższą drogę. Oznaczało to, że czterdzieści minut spędzali w siodłach, galopując, a potem dwadzieścia minut przemieszczali się truchtem obok wierzchowców. Ta druga część nieodzownie wiązała się z ciągłym narzekaniem Nat, dlatego jej milczenie było jeszcze bardziej niepokojące.

Mniej więcej co cztery godziny zatrzymywali się na krótki wypoczynek. W pośpiechu spożywali skromny posiłek, złożony z suszonego mięsa, sucharów i owoców, po czym odpoczywali chwilę i ruszali dalej.

Usłyszawszy pytanie córki, Halt uznał, że czas na dłuższy postój, podczas którego omówią plany, a jego młodzi towarzysze prześpią się nieco i dzięki temu wypoczną bardziej.

Na znak starszego zwiadowcy zeszli z drogi i skryli się w zagajniku. Puścili konie luzem, a te zajęły się jedzeniem. Reszta za to przysiadła na trawie i zaczęła rozmawiać.

— Najlepszym rozwiązaniem, jakie zdołałem wymyślić, jest to, by sprawdzić, czy kalkarów nie ma w pobliżu ich kryjówki — oznajmił Halt w odpowiedzi na pytanie Natalie.

Dziewczyna spojrzała na niego ze zdziwieniem, a Gilan uniósł zaskoczony brwi.

— Wiesz, gdzie mieści się ich kryjówka? — zapytał, a jego były mentor wzruszył ramionami.

— Niezupełnie. Z raportów wynika jedynie, że powinniśmy ich szukać gdzieś na Samotnej

Równinie, w pobliżu Kamiennych Fletni. Zobaczymy, co uda nam się znaleźć w okolicy. Pewnie okaże się, że tubylcom zaginęły jakieś zwierzęta, ale trudno ich będzie nakłonić do zwierzeń — stwierdził, pocierając palcami siwiejącą powoli brodę.

— Czemu? — zainteresowała się Nat.

— Mieszkańcy równiny nie są szczególnie rozmowni, nawet w sprzyjających okolicznościach — wyjaśnił mężczyzna. — Mówi się, że wielu z nich wciąż czuje lojalność wobec Morgaratha.

Natalie zmarszczyła brwi na te słowa. Nie rozumiała, dlaczego ludzie mieliby pozostawać wierni wygnanemu panu, który wedle wszystkich historii nie słynął z łaskawości, a do tego próbował zabić ówczesnego króla i jego syna.

— Czy to nie świadczyłoby o tym, że Morgarath to dobry pan? — zapytała powątpiewająco. TO wszystko się nie kleiło.

— Albo tak ich przeraził — mruknął Gilan.

— O, uwierz mi, podobno był dobry — stwierdził kwaśno Halt. — Przynajmniej dla swoich ludzi. Słyszałem, że inni lordowie bardzo go szanowali i ufali mimo jego dość młodego wieku, ponieważ wiedział, co robić, a jego rady i sugestie reform zawsze miały w sobie wiele racji. Przy tym wszystkim jednak był bardzo ambitny i żądny władzy. Aż za bardzo, przez co postanowił pozbyć się króla Oswalda i Duncana. Zresztą znasz tę historię — powiedział posępnym tonem, a Nat pokiwała głową.

— Może ci ludzie nie mają się do kogo zwrócić — odezwał się niespodziewanie Gilan cichym, zamyślonym tonem. — Znaczy wiecie, tutaj tak naprawdę nikt nie rządzi. Przeklęta ziemia, upadłe lenno. Bez własnego barona, zwiadowcy, rycerzy... Tylko co lepsze tereny przy granicy rozdano sąsiednim lennom. Pod rządami Morgaratha mogli mieć przynajmniej iluzję tego, że ktoś ich obroni, zresztą Golan był jednym z najpotężniejszych lenn, ci ludzie naprawdę mieli całkiem nieźle — zauważył słusznie. — A teraz? Dlaczego mieliby być lojalni wobec kogoś, kto niewiele im pomógł? Dla nich wygląda to tak, jakby ich życie legło w gruzach, gdy wygnano ich barona. A przeprowadzić się chłopom nie jest łatwo, szczególnie z tak potężnego niegdyś lenna. To daleka droga, a potem musieliby praktycznie zaczynać od nowa. Wielu nie dałoby rady... — zamilkł, ale echo jego słów wciąż unosiło się w umysłach pozostałych.

— W każdym razie szukamy przy Kamiennych Fletniach? — zapytała Natalie po dłuższej chwili milczenia. — Tych Kamiennych Fletni?

— Tak. I nie, nie możesz zostać, żeby je zbadać. — Halt postanowił od razu uciąć rodzący się entuzjazm dziewczyny. To byłoby dla niej zbyt niebezpieczne, szczególnie teraz.

— Przecież wiem — odburknęła Nat i zaczęła przeżuwać swoje suchary.

***

Do skraju Samotnej Równiny dotarli kilka godzin później. Okolica ta sprawiała wyjątkowo przygnębiające wrażenie, gorsze nawet niż cała reszta dawnego lenna. Porośnięta jedynie wysoką do kolan, niezdrowo szarą i sprawiającą wrażenie ostrej trawą płaszczyzna ciągnęła się aż do horyzontu. Bez przerwy wył też wicher, który wydawał się wyć i łkać niczym żywa istota pragnąca doprowadzić przybyszy do szaleństwa.

— Czy rozumiecie teraz, skąd wzięła się nazwa tej równiny? — odezwał się w pewnym momencie Halt, ściągając wodze Abelarda, reszta mogła go dogonić. — Kiedy człowiek jedzie i nasłuchuje tego wycia wiatru, odnosi wrażenie, że jest tu jedyną żywą osobą.

Natalie pokiwała w milczeniu głową. Czuła, że niedługo oszaleje przez ten raniący uszy dźwięk wiatru. Cała ta pustka przytłaczała ją. Do tego dochodziło jeszcze poczucie prawdziwej bezsilności, której nie przeganiało nawet znajome uczucie wiszącej u boku saksy.

Krajobraz, który przemierzali, sprzyjał obecności jakichś pradawnych mrocznych sił rodem z legend. Oczywiście jej ojciec najpewniej wyśmiałby takie stwierdzenie, był bowiem sceptyczny wobec wszystkiego, co nadprzyrodzone – oczywiście poza ich zdolnościami – ale Natalie nie potrafiła myśleć w podobny sposób.

Gdy tak kolejnymi godzinami jechali naprzód, dziewczynę zaczął ogarniać nietypowy niepokój. Coś czaiło się w pobliżu, tuż za granicą jej postrzegania, tak, że mogła wyczuć tylko podświadomie. Nie dałaby rady tego zlokalizować nawet w przybliżeniu, nie potrafiła nawet stwierdzić, jaką formę mogło przybrać potencjalne niebezpieczeństwo. Nie było nic prócz poczucia czyjejś obecności, jakby ktoś niewidzialny obserwował każdy ich krok. Natalie wierciła się nerwowo w siodle, obejmując wzrokiem bezkresne połacie ziemi i szarej trawy. Nic jednak nie mogła dostrzec.

— Już słyszysz?— stwierdził raczej, niż zapytał Halt, zauważywszy nietypowe rozdrażnienie córki. — To są właśnie te twoje ukochane Fletnie.

Teraz, gdy Halt wypowiedział te słowa, Nat uświadomiła sobie, że rzeczywiście źródłem jej niepokoju był dźwięk – tak nikły i nieprzerwany, że z początku nie była w stanie w żaden sposób oddzielić go od głośnego szumu wiatru. To właśnie ten dziwny, niepokojący odgłos potęgował uczucie osamotnienia i wywoływał uczucie, że coś czai się zaraz poza zasięgiem wzroku.

To oznaczało, że znaleźli się już w zasięgu Kamiennych Fletni. Jeśli Natalie się nie myliła, dotarliby do nich jeszcze tego samego dnia, może gdyby zwolnili, kolejnego rano.

Na brodę Gorloga, najwyraźniej podczas eksploracji będę musiała zainwestować w coś do zatkania uszu, pomyślała z przekąsem.

Odgłos coraz wyraźniej docierał do jej uszu: były to brzmiące jednocześnie dźwięki w całkowicie różnych od siebie tonacjach, często tak nieczyste, jakby wytwarzały je niedostrojone instrumenty. Tworzyły w ten sposób niezwykłą, zauważalną nawet dla nieznającej się na muzyce Nat kakofonię, szarpiącą nerwy i rozstrajającą umysł. Coraz bardziej żałowała, że nie miała przy sobie melissy.

W końcu po kolejnych kilku godzinach przemieszczania się w pozornej pustce ich oczom ukazały się majaczące na horyzoncie Kamienne Fletnie. Był to zaskakująco mały kromlech ułożony granitowych megalitów i kilku menhirów wznoszących się na niskim pagórku. Wszystkie one miały w środku wydrążone dziury przecinające je na wylot w sposób, którego wykonanie trudno było sobie wyobrazić.

Obrana przez Halta trasa prowadziła na szczycie w odległości około kilometra od nich, przez co Natalie miała, bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony obejrzałaby z bliska krąg, z drugiej zaś odnosiła wrażenie, że niedługo oszaleje. Przygnębiająca pieśń tworzona przez skały była teraz już doskonale słyszalna i dodatkowo wzmagała się wraz z porywami wiatru.

— Następnym razem, jak spotkam jakiegoś flecistę — odgrażał się Gilan z wisielczym humorem, patrząc na kamienie z czystą nienawiścią — będzie musiał zeżreć własny flet — przerwał na moment, zastanawiając się nad czymś intensywnie. — Halt, czy Senya gra na flecie? — zapytał nieoczekiwanie, przez co Nat aż obróciła się w siodle, wytrzeszczając oczy na przyjaciela.

— Skąd mam to wiedzieć? — zapytał tymczasem starszy zwiadowca bez większych emocji.

— Znasz ją.

— Nie na tyle — stwierdził Halt jak zwykle posępnie. — Poza tym czemu cię to interesuje?

— A, tak jakoś. — Gilan wzruszył ramionami i ponownie skupił się na drodze. Zbliżał się wieczór i planowali rozłożyć obóz, by kolejnego dnia zacząć polowanie.

Nagle, jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi z traw wyrosła wręcz postać tubylca. Był nietypowo jak na mężczyznę niski, ubrany w bure łachmany, za to długie i skołtunione włosy trudnego do określenia koloru sięgały mu ramion. Człowiek spoglądał na nich przez kilka sekund niewyraźnym wzrokiem szaleńca.

Nim Natalie zdążyła otrząsnąć się z zaskoczenia, mieszkaniec równiny już zniknął między trawami. Wydawało się, że Halt chciał ruszyć za tubylcem w pogoń, jednak raptem się zatrzymał. Odłożył też łuk, którego zdążył dobyć. Gilan również był gotowy do strzału, jednak powstrzymał się, spoglądając pytająco na byłego mistrza.

Halt wzruszył ramionami.

— To jeszcze nic nie znaczy — powiedział. — Oczywiście mógł ruszyć, by powiadomić kalkary, ale nie możemy go zabić tylko dlatego, że coś podejrzewamy.

Natalie powstrzymała się od uwagi, że owszem, mogliby. W końcu to, że daliby radę coś zrobić, nie oznaczało, że powinni. Poza tym tak naprawdę wątpiła, by była w stanie zastrzelić człowieka, nawet gdyby zareagowała na czas.

Gilan zaśmiał się krótko i niewesoło, jakby chciał rozładować napięcie spowodowane pojawieniem się człowieka. Rozluźnił się nieco w siodle i odłożył łuk.

— Pewnie na jedno wychodzi — zauważył z przekąsem — czy to my znajdziemy kalkary, czy też one odnajdą nas. — Nie wydawał się jednak przekonany.

Halt rzucił mu w odpowiedzi przelotne spojrzenie, najwyraźniej w najmniejszym stopniu nie podzielając jego zdania.

— Zapewniam cię — oznajmił chłodno — że to bardzo duża różnica.

Od nagłego pojawienia się tubylca minęło nieco czasu, ale nie dostrzegli już żadnego innego znaku czyjejś obecności. Za to Natalie dręczyła pewna kwestia, dlatego postanowiła zadać pytanie:

— Tato, myślisz, że jeśli nie powstrzymamy kalkarów, powinniśmy się spodziewać dalszych zabójstw?

— Myślę, że wtedy na pewno nastąpią kolejne próby — odparł Halt bez zastanowienia. — Morgarath uderzył za pośrednictwem kalkarów już dwukrotnie i oba te ataki się powiodły. Nie ma powodu, by nie starać się w ten sposób wyeliminować reszty wrogów. Ten człowiek ma powody, żeby nienawidzić większości wysoko postawionych Aralueńczyków. Może pokusić się o zabicie każdego, nawet króla. Choć wydaje się bardziej prawdopodobne, że postanowi wysłać kalkary przykładowo na Aralda, który swego czasu również mocno dał się mi we znaki.

A ty to niby nie pomyślała z przekąsem Natalie, coraz bardziej niepokojąc się o przybranego ojca. Milczała jednak świadoma, że ojciec prawdopodobnie o tym wszystkim wie. Zresztą w międzyczasie Gilan zadał już starszemu zwiadowcy kolejne, równie ważne pytanie:

— Jest jedna rzecz, której nie potrafię pojąć. Dlaczego kalkary wracają wciąż do kryjówki, zamiast od razu przemieszczać się od jednej ofiary do drugiej?

— Odnoszę wrażenie, że na tym polega ich główna słabość i to jest nasza szansa — odparł Halt. — To istoty niezwykle bezlitosne, a przy tym zdecydowanie inteligentniejsze od wargalów, jednak to wciąż jedynie zwierzęta. Nastawiają się na jeden cel na raz. Gdy wskażesz im ofiarę, będą tropić ją tak długo, aż ją zabiją lub same przy tym padną. Jednak wydaje się, że mogą polować w danym czasie tylko na jedną osobę. Po wykonaniu zadania wracają do kryjówki po nagrodę od podwładnych Morgaratha. Dopiero wtedy dostają kolejny cel i ponownie wyruszają na łowy. Największą szansę, by je znaleźć, będziemy mieli, gdy otrzymają nowe zadanie i wyłonią się z kryjówki. W przeciwnym razie będziemy musieli zabić je w ich leżu, co będzie znacznie trudniejsze.

Natalie z trudem powstrzymała jęk rezygnacji i niechęci. Najchętniej w ogóle by tych istot nie zabijała, żeby przy okazji samej od nich nie oberwać, ale skoro inaczej umieraliby kolejni ludzie... Nie mieli wyjścia.

Nagle w kakofonii Kamiennych Fletni rozległa się jakaś zmiana. Dziewczyna nie wychwyciła, o co chodzi, ale poczuła dziwny niepokój. Gilan także zatrzymał konia i stał wpatrzony w dal, zwrócony w kierunku, który czeladniczce wydawał się północnym wschodem. Nasłuchiwał.

Natalie wstrzymała Pandorę, która zaczęła się niepokoić. Jej ojciec również przystanął i przez chwilę towarzysze czekali na kolejny dźwięk. Po chwili Halt uniósł dłoń, wskazując na północ.

— Znowu — stwierdził cichym głosem, ledwo słyszalnym przez wicher.

Dopiero wtedy Natalie udało się wyłapać nienależący do wiatru i zawodzenia Fletni odgłos. Mrożący krew w żyłach, a jednocześnie w dziwny sposób hipnotyzujący dźwięk wycia. Zawodzenie wznoszące się do coraz wyższych, wyjątkowo harmonijnych tonów, by wreszcie niespodziewanie miękko umilknąć. Wiatr niósł przez równinę ten nieludzki zew, który wydobył się z gardzieli nieznanego Nat stwora. Po kilku sekundach to nieludzkie wycie znów dało się słyszeć, tym razem jakby odrobinę niższe, choć równie dobrze mogła być to tylko iluzja.

Natalie domyśliła się, co to oznacza, zanim jej ojciec zdążył grobowym tonem oznajmić:

— Kalkary. Otrzymały nowe zadanie.

— Przynajmniej nie musimy szukać ich leża — mruknął Gilan, starając się znaleźć jakikolwiek pozytyw w ich sytuacji. Nie wydawał się mimo to ani odrobinę pocieszony tym faktem, chociaż wyglądał na wyjątkowo spokojnego.

Ruszyli dalej, a wieczorem, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, dotarli do skraju równiny. Ze świeżych, nietypowych tropów wywnioskowali, że oba kalkary wędrowały z tego miejsca, nie zachowując już dystansu utrzymywanego wcześniej. Zmierzały jednak w tym samym kierunku co wcześniej, na północny wschód. Jako że niedługo miał zapaść zmrok, Halt zarządził dłuższy postój. Nie chciał uganiać się za potworami po nocy, w momencie, gdy mogły bez problemu zastawić na niego pułapkę. Zamiast tego rozłożył na ziemi mapę i przywołał do siebie towarzyszy.

— Jak widzicie, jeśli kalkary nadal będą podążać tą drogą, oznacza to, że kierować się mogą tylko ku dwóm miejscom, które mają jakiekolwiek większe znaczenie. — Wskazał grotem strzały punkt na mapie. — Tutaj są ruiny zamku Gorlan. Natomiast dalej na północ znajduje się już Zamek Araluen.

— Zamek Araluen, tak po prostu? — prychnął Gilan z pewnym niedowierzaniem, przyglądając się przy tym uważnie mapie. — Chyba nie sądzisz, że spróbowałyby zaatakować Duncana w jego siedzibie? — Wydawał się mieć co do tego wątpliwości.

Halt rozłożył bezradnie ręce i wziął głęboki oddech.

— Nie potrafię ci odpowiedzieć — powiedział w końcu. — Nie mamy o tych istotach praktycznie żadnych informacji, a w dodatku połowa naszej wiedzy to nic innego niż legendy. Musisz jednak przyznać, że byłoby to bardzo śmiałe i prawdopodobnie nawet skutecznie posunięcie, a Morgarath zawsze miał do takowych słabość.

Natalie zmarszczyła brwi, nie do końca przekonana i wymieniła spojrzenia z Gilanem, prawdopodobnie również nie do końca zgadzającym się z tym pomysłem. Halt za to dał im chwilę, by mogli to wszystko przetrawić, a następnie wskazał kolejny punkt, znajdujący się na północny zachód od ich obecnej pozycji, tam, skąd przybyli.

— Oto co przyszło mi na myśl. Spójrzcie, tutaj mamy Zamek Redmont, z którego zresztą przyjechaliśmy. Tutaj był Gorlan. — Wskazał kolejny punkt, całkiem niedaleko. — Jedna osoba mająca dwa konie może bez problemu dotrzeć do Redmont w czasie krótszym niż dzień. Powiadomiłaby barona i sir Rodneya, a potem zaprowadziła ich do ruin. Jeśli kalkary utrzymają stałe tempo, być może tu właśnie uda się je złapać. Mając ze sobą tak znamienitych rycerzy jak Arald i Rodney będziemy mieli znacznie większe szanse, by raz na zawsze skończyć z bestiami.

— Zaraz, zaraz — przerwał starszemu zwiadowcy Gilan. — Chwila. Powiedziałeś jedna osoba i dwa konie, tak? Dobrze słyszałem?

Spojrzenia mężczyzn się spotkały i Halt pojął, że jego były czeladnik odgadł już plan dowódcy.

— Tak właśnie — odparł spokojny. — A najlżejsze z nas może podróżować najszybciej. Chcę, żebyś wypożyczył Blaze'a Natalie. Wtedy będzie mogła jechać na tych koniach naprzemiennie i ma większą szansę dotrzeć na czas.

Widać było, że Gilan w najmniejszym stopniu nie jest zachwycony tym pomysłem i starszy zwiadowca doskonale to rozumiał. Nikt nie odstępował zbyt chętnie swojego wierzchowca, szczególnie jeśli był do niego tak przywiązany. Jednak z drugiej strony młodszy mężczyzna zdawał sobie sprawę, że sugestia Halta jest rozsądna i logiczna, przynajmniej w pewnym stopniu. Na pewno nie mieli lepszego pomysłu.

W końcu Gilan przerwał ciszę:

— To chyba najlepsze wyjście — przyznał z niechęcią. — Co mam robić bez konia?

— Podążać za mną na piechotę — odpowiedział natychmiast Halt. Zwinął mapę i schował ją z powrotem do sakwy. — Jeśli zdołasz gdzieś zdobyć konia, spróbuj mnie dogonić. Inaczej spotkamy się w ruinach. Jeśli nie trafimy na kalkary, Natalie będzie tam czekała na ciebie z Blazem i udacie się moim śladem w stronę Zamku Araluen.

Gilan pokiwał głową, wciąż niezbyt zadowolony, jednak nie tracił czasu na bezcelowe spory.

— Natalie, dasz radę trafić do Redmont?

Dziewczyna odetchnęła głęboko i pokiwała głową, choć wcale nie miała takiej pewności. Umiała, co prawda, określić poprawnie kierunek, w którym miała jechać, ale nigdy nie przodowała w dziedzinie orientacji w terenie i potrafiła się zgubić nawet w lesie przy domu. Wiedziała jednak, że musi dać radę dotrzeć z powrotem do Redmont, by wezwać posiłki.

— Północny wschód — stwierdziła pewnym głosem, uśmiechając się przy tym z lekkością, której wcale nie odczuwała.

— Dokładnie — potwierdził Halt ze satysfakcją. — A teraz kładźcie się spać, obejmę pierwszą wartę.

***

Gdy Gilan obudził Natalie na jej wartę, nie położył się od razu do dalszego snu, jak powinien, a przysiadł obok przyjaciółki, patrząc na nią z pewnym zmartwieniem.

— Jakoś wątpię, by kalkary chciały zaatakować Duncana — podzieliła się swoimi wątpliwościami czeladniczka.

Gilan pokiwał głową, wpatrzony w ciemność przed nimi, w której z pewnym trudem dało się dostrzec sylwetki krzewów i drzew, a także odpoczywające konie.

— Nie ma szans, by zdołały wedrzeć się niezauważone do samego zamku, zabić całą straż i króla, po prostu nie ma — potwierdził pewnym głosem, starając się mówić jak najciszej, by nie obudzić Halta.

— Sądzę, że polują na kogoś innego — zgodziła się z nim dziewczyna i westchnęła głęboko. — Nie gniewasz się, że wezmę Blaze'a?

— Nie — odparł Gilan ze słabym uśmiechem. — Niezbyt mi się podoba, ale Halt ma rację, że to najlepsze wyjście. Tylko... — przerwał, niepewny, czy powinien wyjawić na głos swoje wątpliwości. Jego zielonkawe oczy zrobiły się wręcz matowe, a twarz wykrzywiał wyraz zmęczenia i zmartwienia.

— Tak? — Natalie delikatnie dotknęła ramienia chłopaka, który był dla niej jak starszy brat. Niepokoiło ją jego nietypowe przybicie.

— Nie podoba mi się to, że będzie sam — wyznał Gilan miękkim, w pewien sposób udręczonym tonem. — Ruiny mimo wszystko są daleko, a konie poruszają się znacznie szybciej od ludzi, nie ma szans, bym dotarł na czas i nadawał się do walki. — Skrzywił się z frustracją. — A nie ma opcji, żebym zdobył konia po drodze, przecież tu nie ma żadnych osad. Poza tym martwię się, że jeśli Halt nie znajdzie kalkarów w ruinach, ruszy dalej, a zanim ja do ciebie dotrę, minie tyle czasu, że nie zdołamy go potem dogonić. Z mieczem mam największe szanse przeciwko nim, a tak naprawdę będę teraz bezużyteczny. A Halt praktycznie bezbronny.

— Szczególnie jeśli kalkary naprawdę nie polują na Duncana — przyznała Natalie, starając się nie panikować. Słowa Gilana tylko przypomniały jej, w jak beznadziejnej tak naprawdę sytuacji się znajdują. Strach ściskał jej gardło i wywoływał nieprzyjemne uczucie w dole brzucha. Sprawiał, że w głowie dziewczyny pojawiały się najgorsze możliwe scenariusze, a ona sama miała ochotę wrzeszczeć ze złością i rzucać w coś nożami.

— Och — wydusił niespodziewanie Gilan i pobladł. — A co, jeśli... — Spojrzał na Nat z taką miną, że nastolatka od razu zrozumiała, co właśnie przyszło mu do głowy. I zdecydowanie jej się to nie podobało.

— Myślisz, że... — szepnęła niepewnie, mimowolnie spoglądając na śpiącego w pobliżu ojca.

— Tego się obawiam — mruknął zwiadowca. — Zobacz, jaki to miałoby sens. Kalkary są niesamowicie inteligentne, prawda? Wiedzą, że Halt uda się do ruin sam, a zapewne znają je znacznie lepiej od niego. Co, jeśli one specjalnie starają się, byśmy uwierzyli, że polują na Duncana?

Natalie z trudem przełknęła ślinę.

— Czyli w takim razie to nie my polujemy na nie, a one na nas — wydusiła niemal bezgłośnie. Jeżeli to okaże się prawdą, to mieli zdecydowanie przerąbane.

— A dokładniej na Halta, w końcu to on najbardziej przyczynił się do klęski Morgaratha — przypomniał Gilan, patrząc na byłego mistrza ze zmartwieniem. Zastanawiał się, czy ten też już myślał o tym, że może być ofiarą kalkarów. Prawdopodobnie tak, ale nie chciał ich martwić i dlatego milczał. W końcu wtedy o wiele mniej chętnie zgodziliby się na jego plan, a sensowniejszego wymyślić nie mogli.

— Ale w takim razie jeżeli zostawimy tatę samego... — zaczęła zresztą Natalie z przejęciem, ale zwiadowca delikatnie jej przerwał:

— Nie mamy innego wyjścia, Nat. — Posłał jej słaby uśmiech. — Halt ma rację, że musisz jak najszybciej sprowadzić posiłki. Ja coś wymyślę — obiecał.

Dziewczyna nie wydawała się przekonana.

— Niby co? Masz miecz, jesteś mu potrzebny, pewnie jako jedyny zdołasz w razie czego zabić kalkara. A może kalkarę? Mniejsza o to — syknęła dziewczyna i machnęła ręką gniewnie. Wydawała się coraz bardziej zestresowana.

— Podobno boją się ognia — poinformował ją Gilan. — Słyszałem, że ogień może je łatwo zabić. Poza tym... — nagle zamilkł, a na jego czole pojawiło się kilka zmarszczek świadczących o poważnym zamyśleniu — hmm... to może się udać... — mruczał do siebie, a Natalie przerwała mu z irytacją.

— Co takiego?

— Masz pod ręką mapę? — zapytał niespodziewanie młodzieniec, a dziewczyna spojrzała na niego z wyrazem niedowierzania na twarzy.

— Jest tak ciemno, że nic nie dostrzeżemy — rzekła, jednak wyjmowała już z sakwy swoją mapę.

— Oj tam, księżyc świeci, nie będzie tak źle — uspokoił ją Gilan i rozwinął papier. — Zobacz, tu jest Redmont. — Pokazał znany im już punkt. — Tu jesteśmy my. A tu — poprowadził palec nad cienką linią — najprostsza droga ku Górom Deszczu i Nocy.

— I? — Zmarszczyła brwi córka Halta, nie do końca rozumiejąc, co jej przyjaciel ma na myśli.

— I potrzebujemy kogoś, kto zna się na kalkarach, jeśli chcemy je pokonać — wyjaśnił powoli Gilan. — Nawet jeśli zdołacie dotrzeć do twojego taty na czas, to i tak macie przeciwko sobie dwa stwory, które mogą was wręcz zahipnotyzować. Jeśli ruszę tędy, powinienem dogonić za to kogoś, kto powinien rozumieć te stwory znacznie lepiej niż my. — Chociaż nie podał żadnych imion, i tak było wiadomo, o kogo jej chodzi.

— A jaką masz szansę, że ich dogonisz? — zapytała powątpiewająco Nat.

— Niewielką, ale lepsze to niż nic. — Wzruszył ramionami jej przyjaciel. — Szczególnie jeśli uda mi się po drodze zdobyć konia, a to na pewno ma większe szanse, jeśli wydostanę się stąd na jakieś zamieszkane tereny. — Skrzywił się, omiatając wzrokiem okolicę.

— Zdążysz?

— Jeśli wyruszę teraz, to owszem — ogłosił młody zwiadowca pewnie. Wydawało się, że zdążył sobie obmyślić już cały plan.

— Gilan, to niebezpieczne! — syknęła Natalie podniesionym szeptem.

— Nat, jakie mamy inne wyjście? — Młodzieniec spojrzał na nią z istnym błaganiem. — To jedyny sposób, w jaki być może się przydam. Nie ma szans tak czy siak, żebym dotarł do ruin na czas. Jeżeli teraz pójdę, rankiem na pewno zdobędę konia i prędko pokonam resztę drogi, a potem do was ruszę. To zajmie tyle samo czasu ile twoja podróż.

— A jeśli coś cię zaatakuje? — Nie dawała za wygraną czeladniczka, a Gilan westchnął głęboko.

— Jeżeli kalkary rzeczywiście czają się na Halta, to zaczekają w ruinach. Przed tubylcami się obronię, jeżeli spróbują mnie zaatakować. Pewnie nawet mnie nie zauważą, jeżeli będę się skradał pieszo — zauważył, tym samym przypominając przyjaciółce, że w rzeczywistości jego zdolności w dziedzinie skrywania się są wręcz nienaturalnie wysokie. — Po prostu... powiedz Haltowi, że nic mi nie będzie i spotkamy się w ruinach, dobrze? — poprosił, zbierając jednocześnie swoje rzeczy na tyle cicho, by nie obudzić starszego zwiadowcy. Podszedł do Blaze'a i szepnął coś do niego. — Niech spróbuje mi zaufać. — Położył dłoń na barku nastolatki.

— Niech ci będzie — zgodziła się ta niechętnie. — Ale jeżeli to się nie uda, to urwę ci głowę — obiecała, a jej mina zdradzała, że nie jest to tylko pusta groźba.

— Jasne. — Gilan uśmiechnął się zawadiacko, chociaż w jego oczach nadal dało się odnaleźć zmartwienie. — Uważaj na siebie, Nat.

Dziewczyna krótko go uścisnęła.

— Ty też. — Puściła przyjaciela i w ciszy patrzyła, jak ten znika w mroku.

***

Spora część opisów i dialogów w tym rozdziale oparta jest na rozdziałach „Ruin Gorlanu", kilka nawet zostało z niej całkowicie zaczerpniętych bez większych zmian. Ogólnie kolejny rozdział powinien pojawić się całkiem niedługo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro