Prolog: Szaradzista wysyła prezenty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


❝SZTORM W BUTELCE❞
OPOWIEŚĆ SZARADZISTY


❝Stare grzechy rzucają długie cienie.❞
                          — przysłowie angielskie

Rok 1981.

Wszystko w nim krzyczało.

Ból kotłował się w jego sercu, grzmiał pod bladą skórą, miażdżył płuca i odbierał dech. A on gubił w nim skrawki ciała, tracił w nim zmysły, a w końcu i całego siebie. I tonął. Tonął, niczym śmieć rzucony w objęcia oceanu.

Lubił wyobrażać sobie, że należące doń łzy odpływają wraz z morskimi falami. Jednak jego oczy
(nikt nie byłby w stanie ich pokochać)
(tak szpetne. tak nijakie i nieczułe. obrzydliwe)
wciąż pozostawały niczym więcej, jak jedynie brudnym, popękanym szkłem
(pełnym smug)
bez żadnego wyrazu.

Czy da się być bardziej martwym od trupa? Zimniejszym i jeszcze bliżej piekła?

Wbrew sobie spojrzał na nieboszczyka, którego nie tak dawno nazywał przyjacielem.
(byłeś mi bratem. dlaczego musiało to spotkać akurat nas?)
(to ona, to jej wina, wdarła się do naszego życia, a my kochaliśmy się w spijaniu każdego kłamstwa z jej pięknych ust)
(spisaliśmy na siebie wyrok i teraz pozostał nam tylko ból)
(więc cierpmy).

Obecnie ciało z trudnością można było choćby nazwać ludzkim. Żółć napływała do gardła przez ostry swąd zgnilizny. Gołe mięśnie obdarte ze skóry mieniły się w szkarłacie, a nieustannie spływająca krew mieszała wraz z morską tonią. Głębokie cięcia; nieludzko powykrzywiane kości, rozrywające ostatki przeźroczystej skóry i puste oczodoły... To powinno wzbudzać w nim jakiekolwiek uczucia. Obrzydzić, zgnębić. Tak bardzo pragnął, by móc wykrzyczeć ból, który kłębił się w nim od dawna.

Bez drżenia podniósł gałkę oczną z pokrytego posoką piachu. Oczy Christiana z pewnością nigdy nie były puste. Zawsze kłębiły się w nich dzikie emocje, szalejące niczym poruszony sztormem ocean.

— Sprawiedliwości stanie się zadość, Christianie. Przyrzekam. — Przez jego twarz przemknął cień.

Pierwsze błyskawice rozdarły ciemne niebo. Drobna kropla spłynęła po poliku mężczyzny. Płakał? Nie, zdecydowanie nie. Już dawno nie uronił żadnej łzy, nie miał w sobie na tyle sił. Wszelkie rany wciąż zabliźniały się na jego duszy, by móc potem dawać o sobie znak każdego dnia i nocy. Żadna nie odeszła ze szlochem.

Rozpadało się na dobre. Niebo, jak stwierdził z rozkoszą mężczyzna, najwyraźniej płakało za każdym nieudacznikiem tego świata. Może zapłacze i za nim, gdy nadejdzie odpowiednia pora?

Chłodny wiatr otulił jego ciało, dodając złudnego poczucia otuchy. Zefirek ten śpiewał cichutką serenadę o patosach ludzi zagubionych, obłąkanych. Nucił o ludziach więzionych we własnej rozpaczy. Zaniesie tę pieśń światu, choć każdy i tak już ją znał. Każdy słyszał płacz, dźwięk miażdżonego serca. Była to ukochana pieśń piekieł.

Ostatni raz zaciągnął się aromatem śmierci wiszącym w powietrzu. Po chwili przestrzeń między nim a oceanem wypełniło echo cichego pyknięcia. Teleportował się, pozostawiając po sobie jedynie zapowiedź nadchodzącego odkupienia.

Zapadła głucha cisza. Na plaży brakło żywej duszy.

~^~

Rok 1994.

W powietrzu unosił się zapach dymu.

Owa sierpniowa noc miała należeć do tych wręcz przepełnionych huczną radością; w końcu to dziś odbyły się mistrzostwa świata w quidditchu. Jednak zamiast pijackich przyśpiewek, słyszalne były zewsząd dochodzące wrzaski uciekających w popłochu czarodziejów i czarownic. Zamiast sztucznych ogni, można było ujrzeć jedynie płonące namioty.

On jednak był świadkiem scen zdecydowanie gorszych niż kilku upitych śmierciożerców zabawiających się w tak parszywy sposób. Ten widok go nie powalał.

A jednak...

Wtem runął gwałtownie na ziemię, albowiem los uznał staranowanie go za cudowną ironię.

— Oj. Ee. Przepraszam? Niechcący. — Usłyszał dziewczęcy głos, prawie niezauważalnie drżący od nadmiaru emocji.

Spojrzał na osobę, z którą dopiero się zderzył. Przez uciążliwą ciemność — w której jedynym źródłem światła była szalejąca pożoga — nie był w stanie dostrzec żadnych szczegółów tej nieuważnej istoty, która właśnie wyciągnęła do niego pomocną dłoń. Zignorował ją z gorzkim pomrukiem i podniósł się o własnych siłach. Dziewczyna, jak udało mu się stwierdzić, młoda i o wiele niższa od niego, najwyraźniej nieszczególnie się tym przejęła. Ponownie przeprosiła, co brzmiało bardziej, tak jakby rzuciła zdawkowe: ,,do widzenia", i wyminęła go szybkim krokiem.

Z niezbytnim zainteresowaniem obserwował to, jak nastolatka ruszyła w swoją stronę, oraz to, jak ze wzdrygnięciem zatrzymała się, kiedy niebo rozbłysło szmaragdowym światłem. Niedaleko, ponad koronami drzew uformowała się spowita mgłą czaszka, spomiędzy której szczęk powoli wysuwał się wąż. Noc przeszyły kolejne przerażone krzyki. Jedni pognali w ucieczce, a inni, głównie młodzi, przypatrywali się niebu z niezdrową ciekawością. Ci drudzy najpewniej nie mieli żadnego pojęcia o tym, do kogo należał tenże symbol.

Nastolatka, która pełnym niepokoju wzrokiem spoglądała do góry, z całą pewnością należała do tej grupy ignorantów, nieznających podstaw historii czarodziejskiego świata. Mężczyzna spojrzał na nią z kpiną. I niemal zachłysnął się tym uczuciem, gdy fala wielu sprzecznych emocji zalała jego umysł, odbierając zdolność trzeźwego myślenia. Nawet w tym chłonącym wszelkie szczegóły mroku był w stanie rozpoznać w niej...
(nie, to niemożliwe)
A jednak...

Wystarczyła odrobina mdłego światła — jedno szybsze uderzenie serca, jedna myśl. Miał ją.

Wrzask młodej dziewczyny przedarł się przez inne, kiedy mężczyzna szarpnął jej ramię, boleśnie zaciskając na nim swoje zimne palce.

— Twoja godność, dziecko? — Brzmiał jak maniak, szaleniec. Wiedział o tym. Och, tak dobrze o tym wiedział. Jednak z każdą chwilą, w której obłąkanym wzrokiem wodził po tej przerażonej, rozdygotanej nastolatce, coraz mocniej wypalało się w nim przekonanie, że doskonale znał każdy detal jej twarzy.

Dziewczyna ponownie spróbowała wyrwać się z jego żelaznego uścisku, ale na marne. Przełknęła gulę w gardle, prostując się, aby przynajmniej udawać, że nie czuła jak jej ciało kostnieje z przerażenia.

— Istnieje. A pana? — Próbowała brzmieć pewnie, zasłaniając się ironią i udając, że opacznie zrozumiała jego pytanie. Mimo tego nie mogła ukryć drżenia głosu. Brzmiała żałośnie. Była tak słaba, tak mizerna...

Jednak te pozory opadły, kiedy zbierając w sobie wszystkie siły, niespodziewanie kopnęła go prosto w piszczel.

Syknął z bólu, a przez zaskoczenie mimowolnie puścił jej ramię. Nastolatka natychmiast zerwała się do ucieczki.

Rozella nawet nie wiedziała, dokąd biegnie. Obijała się o panikujących ludzi, krztusząc się dymem szalejących płomieni. Musiała odnaleźć ojca, przyjaciół, kogokolwiek. Chciała uwolnić się od tego wariactwa. Pragnęła mieć pewność, że jej bliscy byli bezpieczni.

Jeszcze chwilę temu świętowali wygraną Irlandczyków, a teraz... teraz z każdej strony mogło dosięgnąć ich zagrożenie. Śmierciożercy, ten dziwny człowiek wypytujący o jej nazwisko... Rozella poczuła, jak przez jej plecy przebiegł dreszcz. Przyśpieszyła biegu.

— Dowell! — Usłyszała za sobą, jednak nie przestawała gnać. Musiała znaleźć się w lesie razem z innymi. Musiała... była tak niedaleko. Wszystko wirowało. Zlewało się w jedność. Płomienie, śmierciożercy, zagrożenie... — Dowell, do cholery! — Poczuła, jak ktoś gwałtownie szarpie ją do tyłu.

W pierwszym odruchu wyrwała się, jednak gdy wzrok nabrał ostrości, dostrzegła kto przed nią stał. Poczuła, jak panika ulatuje z jej ciała, stopniowo przywracając zdolność trzeźwego myślenia. Odetchnęła z ulgą. To była tylko Valerie.

— Mieliśmy się nie rozdzielać. Nawet Weasley, ten gumochłon, to skumał — warknęła Roberts, a Rozella przytaknęła jej słowom, ponieważ dziewczyna miała rację. Nie zamierzała tłumaczyć się tym, że spanikowała i nie rejestrowała własnych ruchów. To byłoby żałosne. Gryfoni przecież nie tchórzyli.

— Sorki? — mruknęła, a przyjaciółka spojrzała na nią z powątpiewaniem. — I dziękuję, że po mnie wróciłaś...? Jesteś kochana. — Niczym Snape na lekcji z Gryfonami w poniedziałek rano, dodała w myślach. Gdyby właśnie nie była tak przerażona, możliwe, że nawet parsknęłaby śmiechem na własny żart.

Valerie przewróciła oczami i rozejrzała się wokół. Było z lekka spokojniej niż zaledwie kilka minut temu, a aurorzy już zajmowali się opanowaniem wszechobecnego chaosu. Jednak zdecydowanie nie było jeszcze bezpiecznie.

W końcu dziewczyna westchnęła.

— Nieważne. Chodź. Pan Artur i Buła cię szukają. — Rozella nawet nie miała siły zrugać przyjaciółki za nazwanie jej ojca Bułą.

Obie bez słowa ruszyły do namiotu, spodziewając się wszelkich kazań na temat nieodpowiedzialności, jaką wykazały oddzielając się od reszty. Zamiast tego zostały przywitane silnym uściskiem ojca Rozelli. Przez resztę nocy nie spuszczał z dziewczyn oka, pilnując czy pośród mroku nie czai się zło gotowe do ponownego ataku.

I wtedy Rozella, leżąc w namiocie otoczonym opadającym dymem i powoli gasnącym strachem, czuła się spokojnie. Ponieważ miała przy sobie bliskich, a z nimi mogłaby przejść przez każdą pożogę.

Bo samotność była jedynym lękiem, który potrafił ją złamać.

~^~

Całą trójką obudzili się jeszcze przed wschodem słońca. Chociaż „obudzili" niekoniecznie było odpowiednim określeniem, patrząc na to, że minionej nocy praktycznie nie zmrużyli oka. Ze snu mógł wyrwać ich każdy szmer czy głośniejszy podmuch wiatru. No, może nie licząc Valerie. Ona spała jak zabita, czego Rozella niezmiernie zazdrościła jej w tamtym momencie.

Wszyscy obecni na mistrzostwach chcieli jak najszybciej opuścić kemping, toteż niezwykle trudno było dostać się do świstoklika. Ku ich uldze Weasleyowie — bliscy przyjaciele Dowellów — którzy również byli na tych feralnych mistrzostwach, zdążyli zająć odpowiednie miejsce w kolejce. Tak więc już wkrótce udało im się skorzystać ze starej opony. Jeszcze zanim słońce wzeszło na dobre, obie rodziny znalazły się na wzgórzu Stoadshead, skąd miały blisko do swoich domostw.

Co jakiś czas czarodzieje wymieniali się krótkimi zdaniami, jednak nie wywiązała się między nimi żadna rozmowa. Wszyscy byli na to zbyt zmęczeni i myśleli jedynie o śniadaniu. Dopiero kiedy przyszło im się rozdzielić, zostały między nimi powiedziane niemrawe pożegnania.

— Ej, młoda. — Rozellę zaczepił Fred: rudowłosy, jak zresztą każdy Weasley, i diabelnie wysoki chłopak, którego dziewczyna traktowała jak brata odkąd tylko sięgała pamięcią. Mruknęła na znak, że słucha i zadarła głowę do góry, aby spojrzeć w ciepłe, brązowe oczy przyjaciela. — Przyjdźcie może pod wieczór, jak już wszyscy się uspokoją. — Miał na myśli ją oraz Valerie, obecnie zajętą ziewaniem i mordowaniem wszystkich wokół zaspanym wzrokiem.

— Po co? — zapytała Rozella, chociaż spodziewała się odpowiedzi. Możliwe, że Fred i George, jego brat bliźniak, chcieli, by dziewczyny pomogły im wywinąć kolejny głupi kawał „żeby poprawić nastroje reszcie" (Rozella nie sądziła, by ciocia Molly ucieszyła się z przykładowo takich skaczących sztućców, ale ostatnim razem wszyscy mieli z tego niezły ubaw. Przynajmniej dopóki Ginny omal nie oberwała widelcem w oko) albo w środę, gdy przenosili do pokoju Rozelli pudła ze swoimi rzeczami (oznaczonymi pod kategorią: „Specjalne ostrzeżenie dla Percy'ego-nudziarza: groźba poznania się na dobrym humorze") zapomnieli o kilku gadżetach i musieli się ich pozbyć, zanim Ron lub ktoś inny, je zauważy (chłopcy spali tymczasowo w pokoju Rona, ponieważ ich starsi bracia, Bill i Charlie, przyjechali na wakacje do Nory i bliźniacy musieli odstąpić im swoich łóżek). Ewentualnie brakowało im graczy do podwórkowego quidditcha.

— Oczywiście, że szukamy kogoś do odgnomienia nam ogrodu — oznajmił Fred. Rozella prychnęła z niedowierzaniem.

— Ooch, czy to oznacza, że będę mogła mówić, że jestem skrzatem domowym szlachetnego rodu Weasleyów? — Złapała się za serce z udawanym wzruszeniem. — Rodzice nie uwierzą... Taki zaszczyt...

— Super oferta, jedyna taka okazja!

Rozella pokręciła głową z rozbawieniem, a potem jej uśmiech opadł.

— Nie mogę. Mama mnie nie puści po wczorajszym. Jeszcze po drodze wyskoczy śmierciożerca zza krzaka, czy coś — zironizowała. Była święcie przekonana, że do końca wakacji jej rodzice będą świrować i strzec swoich dzieci bardziej niż kiedykolwiek, co poskutkuje najnudniejszymi dniami jej życia. I to wszystko przez jakąś burdę po głupim meczu quidditcha!

— Och, a to pech. No, to może innym razem, no nie, Freddie? — Podszedł do nich George, młodszy brat bliźniak Freda. Chłopcy byli identyczni zarówno charakterem jak i wyglądem; mieli nawet tak samo rozmieszczone piegi. Rozella rozpoznawała ich tylko i wyłącznie dzięki instynktowi, który zdążyła sobie wypracować w ciągu wielu lat egzystowania z Weasleyami praktycznie na tym samym podwórku.

Rozella zmarszczyła brwi, spoglądając podejrzliwie na przyjaciela. On coś knuł, czuła to w kościach, a jej podejrzenia okazały się trafnymi, kiedy tylko ponownie otworzył usta:

— W takim razie chyba sobie to zatrzymamy. — Pomachał jej przed oczyma różdżką. De facto, różdżką należącą do niej.

Rozella wytrzeszczyła oczy. A potem sięgnęła do cholewy swojego buta, gdzie — była pewna! — jeszcze dziś rano schowała różdżkę. Ale teraz, kiedy wzięła ją do ręki, ta zapiszczała i zamieniła się w wielką gumową mysz.

No co za taborety umysłowe...

Nie wiedziała, jak i kiedy bliźniacy dobrali się do jej własności oraz zdążyli podmienić ją na jedną ze swoich fałszywych różdżek, ale była pewna jednego: szybko jej nie odzyska.

— Jaka ładna różdżka, Georgie. Idealna do naszej kolekcji. — Fred zacmokał z zadowoleniem, a Rozella łypnęła na nich gniewnie.

— A nawalić wam arbuzów? — warknęła, zakładając ręce na piersi.

Nie zdążyli jednak odpowiedzieć, ponieważ pan Artur, ojciec bliźniaków, zawołał ich do siebie, co uznali za wygodną wymówkę do zostawienia podirytowanej Rozelli. Z zadowolonymi uśmiechami podbiegli do reszty swojej rudowłosej rodziny — a także spędzających u nich wakacje Hermiony Granger oraz Harry'ego Pottera — i razem ruszyli w stronę Nory, rodzinnego domu Weasleyów.

Rozella z wiązanką dorodnych przekleństw na języku, odwróciła się do czekających na nią ojca, Patricka Dowella, oraz Valerie Roberts. Żółwim tempem ruszyli na zachodnią część Ottery St. Catchpole, gdzie znajdował się dom Dowellów. Rozella trzymała się lekko z tyłu, nie mając siły ani ochoty, by szybciej przebierać nogami. Wymieniona wcześniej dwójka co jakiś czas spoglądała za siebie, aby sprawdzić czy dziewczyna nie zostaje za bardzo w tyle.

Patrick ponownie spojrzał przez ramię, a na jego kwadratowej twarzy wykwitł lekki uśmiech, okalany brązową, dawno niestrzyżoną, brodą. Rozella od razu go odwzajemniła.

Dziewczyna zawsze uważała swojego ojca za wielkiego człowieka i nie chodziło tu o to, że samą posturą przypominał jej dorosłego niedźwiedzia, ponieważ znała ludzi o zdecydowanie większej tuszy: na przykład Rubeusa Hagrida, gajowego w Hogwarcie — Szkole Magii i Czarodziejstwa, której była uczennicą. Nie chodziło tu też o jego osiągnięcia, albowiem czterdziestolatek był jedynie skromnym pracownikiem Gospody pod Świńskim Łbem, który po pracy, razem z najlepszym przyjacielem Arturem Weasleyem, lubił dłubać w mugolskich wynalazkach.

Patrick Dowell był po prostu dobrym człowiekiem. Oczy w kolorze płynnego miodu zawsze wypełniała troska o to, co najlepsze dla jego najbliższych. Rozella pamiętała, jak mama mówiła jej, że to właśnie w tych oczach zakochała się jeszcze za czasów szkolnych, gdy oboje, ona i Patrick, jedynie przelotnie widywali się w pokoju wspólnym Hufflepuffu.

— Twoja kolej, Dowell! Łap! — W pewnym momencie Valerie rzuciła w jej stronę torbą z namiotem, którą wymieniali się co jakiś czas.

Rozella spodziewała się tego, a więc torba wylądowała w jej ramionach, a nie na trawie. Chcąc nie chcąc, była przyzwyczajona do tego, że jej przyjaciółka miała nawyk rzucania rzeczami nawet w najmniej odpowiednich momentach. Od tego właściwie zaczęła się ich znajomość — Rozella prawdopodobnie nigdy nie zapomni bólu dostania w nos brudnym korkiem, czego doświadczyła, kiedy tylko pierwszy raz otworzyła drzwi ich wspólnego dormitorium w Hogwarcie.

Złapała za pasek torby i zarzuciła ją sobie na ramię. Zdziwił ją fakt, że bagaż nie był tak lekki, jak wyglądał, kiedy to Valerie go niosła. Jednak mogła się tego spodziewać; finalnie w końcu Valerie była wyższa i lepiej zbudowana od niej, a ćwiczeniom — które były jej codziennością, odkąd postanowiła dostać się do szkolnej drużyny quidditcha — zawdzięczała także większą siłę.

— Mam. Punkt dla Gryffindoru! — zawołała, na co Roberts jedynie przewróciła oczami.

Oczy Valerie były małe i niemalże czarne, a więc harmonijnie prezentowały się na tle jej oliwkowej cery. Fred i George często żartowali, że odzwierciedlały one zwęgloną duszę dziewczyny. Rozella jednak twierdziła, że ten komentarz byłby trafniejszy, gdyby podpiąć go pod włosy Roberts, ponieważ owe, sięgające do bioder i proste niczym druty, były czarne jak heban. Zgrabnie okalały podłużną twarz czternastolatki.

Po kilkunastu minutach Rozella podała torbę swojemu ojcu i zajęła się kopaniem małego kamyczka. To zajęcie na dłuższy czas pochłonęło wszystkie jej myśli. Jakież więc było jej zdziwienie, kiedy usłyszała, że coś chlusnęło, a kopany kamień wylądował w wodzie. Nawet nie zauważyła, kiedy zdążyli dotrzeć nad rzekę Otter, która leniwie przepływała po lewej stronie podwórza otaczającego Dziuplę: rodzinny dom Dowellów.

Dziupla była zwykłym, dwupiętrowym budynkiem o nudnym, beżowym odcieniu. Ściany gęsto porastał bluszcz, który zasłaniał wgląd do środka skuteczniej niż zawieszone na wykuszowych oknach firanki. Jedynym, co wyróżniało domostwo pośród innych, był ogród pełen zwykłych, jak i tych magicznych roślin. Pieczę nad roślinnością sprawowała mama Rozelli, Aurelia Dowell; kwiaciarka z zamiłowania, jak i z zawodu.

Owa kobieta biegła właśnie przez całe podwórko, nie zważając na fakt, że depcze własne petunie, ponieważ jedynym, co obecnie zajmowało jej myśli, było to, by przygarnąć do uścisku swoją rodzinę. Rozella niemalże czuła, jak pękają jej żebra, kiedy blondynka złapała ją w swoje zaskakująco silne ramiona. Z ulgą zaczerpnęła powietrza, kiedy tylko kobieta odsunęła się od nich o krok.

— Wreszcie jesteście. — Głos Aurelii był roztrzęsiony, a więc Patrick otoczył żonę silnym ramieniem, aby dodać jej otuchy. — Tak się martwiłam... przeczytałam w Proroku... wiecie... już miałam iść do Molly... — Nie mogła ułożyć tego, co chciała powiedzieć, a Rozella bała się, że lada moment kobieta zacznie się hiperwentylować. — Dobrze, że jesteście — sapnęła w końcu.

Czterdziestolatka zdawała się być w tym momencie niezwykle krucha, szczególnie kiedy jej drobna postura zatapiała się w ramionach znacznie większego mężczyzny. Jej blond włosy były potargane i niczym pajęcze sieci opadały na szlafrok w żaby. Zielone oczy były wyraźnie podkrążone, a skóra jeszcze bledsza niż zazwyczaj. Rozella nie lubiła widzieć matki w takim stanie. Wówczas zazwyczaj bijące od niej słońce przykrywały gęste chmury zmizernienia.

— Spokojnie, mamo, przecież wszystko jest okej — próbowała rozluźnić atmosferę, która zdawała się gęstnieć z każdą sekundą. Odkaszlnęła. — Ogólnie to jakoś tak przypadkiem bliźniacy mają moją różdżkę, więc z Val pójdziemy ją potem odebrać. Możemy? — Otoczyła ramieniem Valerie, aby przymilić się do niej i tym samym skłonić ją do zgodzenia się na ony pomysł. Ta jedynie odsunęła się od Rozelli, spoglądając na nią jak na pijawkę.

— Chybaś oszalała! — Wnet Aurelia odzyskała swój stały ogień, jakby ten tylko cicho czekał na to aż Rozella powie cokolwiek, co mógłby spalić w panewce. — Dziś obie — tu spojrzała ostrzegawczo także na Valerie — siedzicie w domu. Bez dyskusji.

Rozella spojrzała na ojca, licząc, że mężczyzna się za nią wstawi, jednak ten nagle zainteresował się obserwowaniem lotu muchy. Aha, pomyślała. Dzięki za wsparcie.

— No, ale... — Urwała, kiedy kobieta posłała jej wzrok godny rozjuszonego smoka.

— Żadnych ale. Nie pyskuj i do domu, marsz.

Valerie parsknęła i zaciągnęła Rozellę do środka, wiedząc, że w przeciwnym razie ta zostanie na zewnątrz i rozpocznie bezsensowną kłótnię, która doprowadzi ją donikąd.

— I przywitaj się z babcią! Przyleciała dziś rano z Nathanielem! — Usłyszała jeszcze za sobą głos matki, na co jęknęła żałośnie.

— Jakby o mnie pytali to nie żyję — mruknęła do Valerie, kiedy stanęły na schodkach prowadzących do domu.

— Przepisujesz mi psa w testamencie i umowa stoi. — Valerie zrzuciła trampki, a Rozella przesunęła je nogą obok swoich czarnych botków, aby nie zagracały przejścia. Obie automatycznie skierowały się do kuchni.

Rozella od razu usiadła na okrągłym, drewnianym stole, a Valerie, czując się jak u siebie w domu — a może nawet i lepiej — zaczęła przeszukiwać żółtą lodówkę oblepioną jaskrawymi magnesami.

— Chcesz coś? — Roberts wyciągnęła dla siebie jogurt i oparła się o ścianę, na której wisiał jakiś obrzydliwy obraz pełen żółtych barw. Wyglądał, jakby autor wylał na niego jakąś niezidentyfikowaną ciecz i uznał, że sprzeda go z braku lepszego pomysłu.

Beż, żółć i brąz. Były to kolory, w których utrzymywał się cały dom, przez co wydawał się Rozelli niezmiernie nudny i nazbyt uporządkowany. Liczne rośliny, upchnięte w każdym możliwym miejscu, jako jedyne ratowały jego klimat, wprowadzając odrobinę nieporządku.

— Święty spokój i brak Sama-Wiesz-Jakich-Idiotów w domu? — Udręczonym wzrokiem rozejrzała się za swoją babcią i kuzynem, jednak ku jej uldze żadnego z nich nie było na horyzoncie. — No i może ciastko.

Valerie kiwnęła głową. Doskonale wiedziała, do której szafki zajrzeć, aby móc następnie rzucić Rozelli pudełko ze słodkościami. Były one obecnie jedynym, co trzymało Dowell przy życiu.

Spędziły tak chwilę, jedząc i rozmawiając o niczym, starannie omijając niemiły temat mistrzostw. W pewnym momencie dosiadł się do nich także młodszy brat Rozelli, Aaron.

Blondwłosy dziesięciolatek — korzystając z okazji, że rodzice rozmawiają na dworze i nie mogą zbesztać go za podjadanie słodyczy z samego rana — wciągnął taką ilość czekolady, od której Rozelli wręcz zakręciło się w głowie. Nic dziwnego, że zęby zielonookiego były w tak opłakanym stanie.

Rozella ziewnęła, czując jak zmęczenie przejmuje jej ciało. Niemalże słyszała, jak łóżko wołało ją do wtulenia się w zimną pościel.

— Idę na górę. — Zeskoczyła na drewnianą podłogę i schowała dłonie w bluzie. — Tylko zostawcie mi budyń! — Valerie spojrzała na nią wzrokiem, który jasno mówił, że ów budyń już dawno skończył w jej brzuchu. Rozella przewróciła oczami i ruszyła do wyjścia z pomieszczenia, jednak zatrzymała się w połowie kroku i ponownie spojrzała na przyjaciółkę. — Tak w ogóle to się uwaliłaś. — Wskazała na koszulkę dziewczyny, na której widniał wizerunek jakiegoś mugolskiego zespołu rockowego. Obecnie twarz gitarzysty zniknęła pod warstwą różowego jogurtu.

— To mój nowy image — burknęła Valerie, po czym spojrzała na Aarona. — Lepiej spójrz na niego.

Rozella przeniosła wzrok na okrągłą twarz brata. Był niezmiernie podobny do ich mamy przez swoje oczy oraz blond loki, jednak z buzią całą brudną od czekolady nie przypominał owej kobiety ani odrobinę. Właściwie — obecnie przywodził na myśl tylko jedno.

— Wyglądasz jak prosię — skomentowała Rozella, a chłopiec wystawił do niej serdelkowaty palec wskazujący, niewerbalnie przekazując, żeby poczekała, ponieważ musi przełknąć jedzenie, by móc odpowiedzieć.

— Czyli jak ty zawsze — odparł po chwili, na co przewróciła oczami.

— Chyba ty! — rzuciła jakże elokwentnie na odchodne i ruszyła w stronę schodów.

Nie czuła się ani trochę winna temu, że zostawiła Valerie na dole. Roberts żyła z rodziną Rozelli lepiej niż z własną, a więc na niezręczność nie mogła narzekać.

Rozella za to czuła, że jeśli ona po drodze natknie się na babkę czy też kuzyna Nathaniela, niezręczność osiągnie apogeum, a atmosfera zgęstnieje tak, że będzie można ją kroić nożem. Dlatego też odetchnęła z ulgą, kiedy udało jej się bez żadnych zgrzytów znaleźć w swoim pokoju.

Była to mała, obrzydliwie różowa jaskinia, której Rozella nigdy nie miała czasu przemalować, zawsze powtarzając sobie, że zrobi to za miesiąc. Wiecznie panował tu chłód, ponieważ nigdy nie pamiętała o zamknięciu okna. Bliźniacy nieraz to wykorzystywali, wrzucając przez nie szyszki za każdym razem, gdy tylko uznawali, że pora odwiedzić Rozellę.

Czyli często.

Właściwie w pewnym momencie zaczęła kolekcjonować te szyszki. Każdą przefarbowała na turkusowo, używając do tego farby, którą niegdyś planowała potraktować ściany. Jednak odlepianie licznych plakatów, naklejek i zdjęć zajęłoby wieki, a Rozella była leniwa. Dlatego też tłumaczyła się tym, że po prostu później nie potrafiłaby nakleić wszystkiego w tej samej sekwencji.

Położyła się na łóżku, wlepiając spojrzenie w sufit. Jej powieki ciążyły niemiłosiernie, jednak nie mogła zmusić się do ich przymknięcia.

Początkowo miała zamiar pójść spać, ale wczorajsze wydarzenia wciąż nie dawały jej spokoju. Co prawda — obecnie były jedynie nieprzyjemnym wspomnieniem, które mogła lekceważąco przyrównać nawet do dostania Trolla z historii magii. Jednak coś było nie tak. Czuła, że to początek czegoś większego. Czegoś, co wypali się w ich pamięci na długi czas.

Nie świruj, Dowell.

Przewróciła się na drugi bok i spojrzała za okno, za którym rozpościerał się miły dla oka krajobraz. Dla oka, jak i dla wspomnień. To zawsze ją uspokajało i pomagało rozproszyć wstrętne myśli.

Świszczący wiatr, który smagał gęstą trawę. Domy, które chowały się między zielonymi pagórami, w tym Nora stojąca zaledwie piętnaści minut drogi od Dziupli. Rzeka Otter przepływająca między tym wszystkim, orzeźwiając upalne dni jak i umysły mieszkańców.

To właśnie nad tą rzeką, zaledwie kilka lat temu, siedziała zapłakana siedmiolatka, która przeżywała skutki swojego pierwszego dziecięcego buntu.

Rodzice odmówili jej kupna zabawki? Zrobiła coś, do czego bała się przyznać? A może jej babcia — zaślepiona wnukiem, który odziedziczył po niej dar metamorfomagii — niezbyt miło odmówiła owej siedmiolatce pomocy, kiedy ta również chciała dołączyć się do czegoś, co wówczas uważała za świetną zabawę?

Bingo.

Obecna, czternastoletnia Rozella nie pamiętała, co takiego strzeliło jej w tamtym czasie do głowy, jednak wiedziała, że w jej mniejszej wersji coś się zagotowało. Tupnęła nóżką, krzyknęła i wybiegła z domu, pędząc prosto nad rzekę, gdzie nieudolnie starała się wykrzesać z siebie jakieś metamorfomagiczne zdolności.

Cóż, bardzo chciała, aby wówczas okazało się, że nic z tego nie wyszło, jednak młoda Dowell skończyła z zielonymi, poskręcanymi włosami i piegami gęsto rozsypanymi po owalnej buzi. Jedno z jej oczu przybrało zieloną barwę, drugie pozostało zaś w swoim pierwotnym, niebieskim kolorze.

W takim właśnie stanie znalazło ją dwóch rudych, jednakowych chłopców. Nazwali ją trollem ze względu na zieleń włosów, a ona wściekle chlusnęła w nich wodą z rzeki. Finalnie całą trójką skończyli biegając po wrzosowisku i nie przejmując się kompletnie niczym.

Możliwe, że mogła poznać bliźniaków Weasley w inny sposób — najprawdopodobniej przez przyjaźniących się ze sobą rodziców. Ewentualnie w pokoju wspólnym Gryffindoru czy pociągu Hogwart Express. Jednak Rozella uważała, że tak było dobrze. Tak właśnie poznała jedne z najważniejszych osób w swoim życiu i jeśli miała być szczera, mogłaby dla nich zostać zielonowłosą wiedźmą nawet na stałe.

Na szczęście jednak niedługo po tym pojawił się naturalny odrost i po jakimś czasie zieleń zastąpiły na nowo czekoladowobrązowe fale. Obecnie sięgały do łopatek, z wiekiem pusząc się coraz mocniej. Piegi również zniknęły samoistnie po kilku dniach, jedynie wiosną i latem pojawiając się na jej zadartym nosie. Tylko oczy pozostały dotąd w swojej heterochromicznej wersji, jednak Rozelli nie przeszkadzało to ani trochę. Właściwie, różnica między lewym a prawym okiem była tak niewielka, że jedynie z bliska można było dostrzec w nich skutek małego wypadku sprzed lat. Była nawet zadowolona faktem, że mogła wyróżniać się przynajmniej tym, bo — mimo tego, że jej największym kompleksem był młodzieńczy trądzik, rozstępy oraz zbyt ciemne brwi — uważała swój wygląd za dość pospolity.

Rozella przygryzła wargę. Na jej usta wślizgnął się uśmiech miłych wspomnień.

Zniknął jednak, kiedy z konsternacją zauważyła na biurku małą, zawiniętą w szary papier paczkę.

Na tle bałaganu, który panował w pokoju, prezentowała się naprawdę elegancko. No, przynajmniej do czasu, aż Rozella nie podeszła bliżej — a raczej doczołgała, gdyż lenistwo uniemożliwiło jej podniesienie się na nogi — i nie zobaczyła, jak bardzo pomięta była. Wyglądała, jakby odklejano i zaklejano ją co najmniej sto razy.

No, teraz już sto jeden, stwierdziła, odpakowując pakunek, na którym wyraźnie widniało jej nazwisko.

Wyjęła z niej małą fiolkę z ciemnoszarym płynem, lekko połyskującym w bladym świetle brzasku. Przyjrzała się jej z niemałym zainteresowaniem i schowała do kieszeni wyświechtanej bluzy, po czym odwinęła list. Miał pożółkłe rogi i pachniał, jak większość książek w hogwarckiej bibliotece, przez co wydał się Rozelli dość stary. Początkowo odczytanie go sprawiło jej nie lada problem, albowiem pismo było wyjątkowo koślawe. Autor albo pisał pod wpływem wielkich emocji, albo miał potężną dysgrafię. Obstawiała raczej to drugie.

„W mym głosie tętnią jej gorycze,
Krew moja jest jej jadem czarnym,
Jam lustrem jędzy tej poczwarnym,
W którym przegląda swe oblicze!

Bom ja jest raną i bułatem,
Zniewagą i zelżonym społem,
Członkami i kruszącym kołem,
Jam jest ofiarą i jej katem!

Upiór pierś własną ssący wrogo,
Jam jest z tych wielkich opuszczonych,
Na śmiech wieczysty potępionych,
A którzy śmiać się już nie mogą!"

Nadchodzi.

Przed nami szaleje sztorm i wierz mi, poruszy wszelkie oceany, by ich pochłonąć.

Jego łzy obmyją nas wszystkich, a ich ciała pozostaną nagie, bezbronne, tak wiotkie, tak słabe... Oni wszyscy, tak fałszywi, udławią się własną brzydotą i szamotać się będą niczym zerwane żagle, mrąc w walce o ostatnie tchnienie.

Niech zgliszcza pozostaną z dzieci zrodzonych z nędzy mej długiej i cierpienia.
Niech zgliszcza pozostaną z tych, którzy żerują na nas.

Wypij mnie, jeśli masz odwagę.

Sięgnijmy w głąb dna.

Szaradzista.

Rozella podrapała się po nierównej brwi, czytając list. Szczerze powiedziawszy, niewiele z niego zrozumiała, nie licząc tej idiotycznej wzmianki, by wypić dołączony do listu eliksir. Reszta brzmiała jedynie jak nieistotny bełkot pełen pijackich metafor.

Co prawda nie rozpoznawała pisma nadawcy, jednak była niemalże pewna tego, kto go wysłał.

Fred i George jak zwykle robili sobie z niej żarty!

Prychnęła. Przecież dobrze wiedziała, że mogli wejść sobie do jej pokoju, kiedy tylko chcieli — wiecznie otwarte okno niezmiernie im to ułatwiało. Jej rodzice też nie mieliby żadnych oporów, aby wpuścić ich do środka. Ba! Bliźniacy mogli nawet przekonać Aarona i Valerie do podrzucenia paczki. Jej młodszego brata niezmiernie łatwo było przekupić i, właściwie, wyjaśniałoby to skąd młody miał taki asortyment słodyczy u siebie w pokoju (bo na pewno nie od rodziców!).

Czy oni naprawdę myśleli, że była tak głupia aby wypić coś bliżej nieokreślonego, co wyraźnie było jakimś ich nowym eksperymentem?

— Wypij mnie — prychnęła. — Ta. Jeszcze czego.

~^~

Szaradzista cytował „Heautontimoroumenos" autorstwa Charlesa Baudelaire'a. Wiersz pochodzi z tomiku „Kwiaty zła" wydanego w 1857. Tłum. Adam M-ski. 

Redagowaniem rozdziałów zajmuje się _ashen

Całe uniwersum Harry'ego Pottera należy do J. K. Rowling. W opowiadaniu używam postaci, miejsc, pojęć oraz fragmentów z oryginalnej sagi. Bazuję także na takich dodatkach jak Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć (podręcznik), Quidditch przez wieki oraz informacjach udostępnionych przez Rowling na Pottermore. Nie czerpię materialnych korzyści z pisania tego opowiadania. Mimo to stanowczo zabraniam kopiowania Sztormu; jego fabuły, postaci czy czegokolwiek, co wymyśliłam i co należy do mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro