Rozdział 10: W płomieniach

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Zgadnijcie, kto już oficjalnie ma dziewczynę!

Tymi właśnie słowami Fred powitał swoich przyjaciół, kiedy wieczorem zjawił się w pokoju wspólnym Gryfonów.

Rozella, George, Valerie i Lee siedzieli właśnie rozwaleni na fotelach. Ogień w kominku powoli dogasał, a Rozella w tamtym momencie pomyślała, że to wielka szkoda. Gdyby wciąż żywo płonął, z chęcią wsadziłaby do niego głowę.

George oczywiście cieszył się razem ze swoim bliźniakiem i z Lee naznosili do pokoju wspólnego kremowego piwa oraz różnych słodkości podwędzonych z kuchni, aby jakoś to uczcić. Valerie stwierdziła jedynie, że Fred nie ma gustu, ale mówiąc to uśmiechała się pod nosem. Kiedy Fred wychylił się przez dziurę w portrecie Grubej Damy, aby wpuścić do środka Aggie, dał jej krótkiego buziaka na którego George, Lee i Valerie zagwizdali z aprobatą.

Fred promieniał ze szczęścia, kiedy siedział razem z bratem i przyjaciółmi na miękkich sofach, śmiejąc się i żartując, a Aggie — teraz już jako jego dziewczyna, a nie zwykła koleżanka — tuliła się do jego boku.

Rozella przez cały wieczór niewiele mówiła, chrupiąc bez entuzjazmu ciastka i w kółko odtwarzając sobie w głowie rozmowę z Puchonkami.

Patrząc na to jak Fred i Aggie uśmiechali się do siebie, spijając sobie z dzióbków, naprawdę trudno było jej uwierzyć w to, że słowa Cordelii były prawdą. Puchonki bardzo wyraźnie nie lubiły Harris, więc może faktycznie wierzyły we własne słowa, ale nie oznaczało to, że miały całkowitą rację. A Aggie była zawsze taka milutka. Nawet teraz nie wspomniała ani słowem o tym, że Rozella ukradła torbę jej kuzynki i zachowywała się, jakby nic takiego nigdy nie miało miejsca.

Rozella postanowiła to wszystko dobrze przemyśleć, zanim podejmie jakiekolwiek kroki.

W ten sposób minęło kilka kolejnych dni.

W ciągu nich informacja o związku Freda i Aggie obeszła nie tylko cały Hogwart; dotarła także do Nory, gdzie właśnie Aurelia Dowell pomagała Molly zrobić babeczki. Pani Weasley bardzo chciała coś wysłać nowej dziewczynie swojego syna. Fred wyraźnie zdążył już poinformować swoją mamę nawet o tym, jakie są ulubione owoce Aggie, ponieważ kuchnię Weasleyów właśnie wypełniał silny zapach pomarańczy.

Zaś w Wielkiej Sali unosił się właśnie swąd dymu. A przynajmniej unosiłby się, gdyby tylko próby Rozelli, by wypalić wzrokiem dziurę w czole Aggie, na cokolwiek się zdały.

Był to niedzielny poranek. Trwało aktualnie śniadanie, a Rozella od jakiegoś czasu jedynie udawała, że słucha paplaniny Rona. Z wyłowionych słów zrozumiała, że narzekał na Hermionę i to, jak dużo czasu poświęcała ostatnio Harry'emu (normalnie tak jakby Potter został wrobiony w turniej, a przed nim stało jakieś grożące śmiercią zadanie!, prychnęła w myślach).

Całą swoją uwagę tak naprawdę Rozella poświęcała wpatrywaniu się w stół Ravenclawu, gdzie siedziała Aggie, a grupa Krukonek z rumieńcami słuchała każdego jej słowa. Sama Aggie trajkotała w najlepsze, co jakiś czas chichocząc w rękaw błękitnego swetra, który był tak duży, że zsuwał się co rusz z jej drobnych ramion. Rozella była pewna, że Krukonki właśnie rozmawiają o właścicielu onego swetra.

— Oj, tak. Freddie jest taki kochany. Ciągle przynosi mi kwiaty i prawi komplementy... Jest taki uroczy! — Rozella usłyszała przed kilkoma dniami urywek rozmowy Aggie z Cho Chang i Mariettą Edgecombe, kiedy te zmierzały w stronę sali transmutacji. Wówczas Rozella ledwo powstrzymała się od prychnięcia. Fred nie odróżniał nawet kwiatów od chwastów (jako córka kwiaciarki Rozella miała o tym szczególne pojęcie), a największy komplement na jaki było go stać, to powiedzenie Angelinie Johnson, że rzuca łajnobombami jak zawodowiec.

Rozella była pewna, że teraz również Aggie raczyła swoje koleżanki opowiastką o wyimaginowanym ideale chłopaka, do którego Fredowi z pewnością było daleko. Rozella nie rozumiała, co takiego godnego pochwały było w znalezieniu chłopaka i dlaczego traktowano to jak czyn równy pokonania mantykory, ale najwyraźniej coś w tym było. Odkąd Fred i Aggie zaczęli ze sobą oficjalnie chodzić, Harris nagle zdobyła wianuszek przyjaciółek, bardzo ciekawych jak to jest umawiać się z takim łobuzem jak Fred. Aggie przyciągała teraz zazdrosne spojrzenia żeńskiej (i kilku przypadków męskiej) części zamku, a Rozella zastanawiała się, co Harris zrobi, kiedy ludziom znudzi się już temat jej i Weasleya.

Rozella uznała, że poczeka do tego czasu. A jeśli Aggie po straceniu swojej publiki spróbuje zranić Freda, wtedy Rozella nie omieszka się powiesić jej za gacie na Wieży Astro-...

— Potter! Przeszkadzasz mi w planowaniu morderstwa! — ryknęła, kiedy Hermiona i Harry usiedli naprzeciw niej, tym samym zasłaniając jej widok na Aggie.

Rozella dopiero teraz zwróciła uwagę na to, że Ron przestał mówić. Co więcej, nie było go już nawet w Wielkiej Sali. Wyjaśniało to w sumie, dlaczego Hermiona i Harry w ogóle do niej podeszli. Gdyby Weasley nadal tu był, pewno nawet nie obejrzeliby się w ich stronę. Rozella tyle czasu spędziła na wysłuchiwaniu żalów Rona, że wiedziała już, iż był zazdrosny o Harry'ego (czego oczywiście nie powiedział wprost) i chłopcy bardzo się o to pokłócili. Hermiona wściekła na nich obu biegała od jednego do drugiego, próbując zmusić do tego, by znowu zaczęli ze sobą rozmawiać, ale skutków nie było widać.

Ron więc teraz spędzał cały swój czas z chłopakami ze swojego dormitorium oraz Fredem, George'em i ich przyjaciółmi. Rozelli to nie przeszkadzało; kiedy Ron był zły na kogoś innego, zwykle odechciewało mu się z nią sprzeczać i żyli tak sobie w sielankowej zgodzie, pałaszując słodycze i unikając wszelkich gier wymagających rywalizacji (Ron oburzał się przegrywając w gargulki, a Rozellę drażniły niezmiernie jej porażki w szachach czarodziejów).

Inni jednak nie mieli tak pozytywnego podejścia jak Rozella. Fred i George albo naigrywali się z brata, albo nagle odnajdowali jakąś wymówkę, by znaleźć się w innym miejscu (ich nowym schronem była Wieża Ravenclawu). Valerie również dostawała szału, wysłuchując żalów Rona. Rozella i Lee musieli wymusić na niej przysięgę, że nie urwie Weasleyowi głowy przy najbliższej możliwej okazji.

— Okej. Ale nie obiecuję jak to będzie z innymi częściami ciała — powiedziała wówczas Valerie, a oni na to przystali, licząc, że Ron i Harry szybko się pogodzą.

Niemniej były to marzenia ściętej głowy, ponieważ z dnia na dzień między Ronem i Harrym działo się coraz gorzej, a niedawno opublikowany artykuł w Proroku zdecydowanie nie ocieplił ich stosunków. Było tak źle, że wczoraj Harry przybłąkał się do Rozelli, pytając czy oferta zrzucenia go ze schodów jest nadal aktualna.

Artykuł pojawił się przed kilkoma dniami. W zamierzeniu dotyczyć miał przygotowań do Turnieju Trójmagicznego, a w praktyce był podkoloryzowanym życiorysem Harry'ego. Prawie całą pierwszą stronę zajmowało jego zdjęcie, a sam artykuł, ciągnący się przez strony drugą, szóstą i siódmą, opowiadał głównie o nim; imiona i nazwiska zawodników Beauxbatons i Durmstrangu (z błędami) wciśnięto w ostatnią linijkę tekstu, a o Cedriku w ogóle nie wspomniano.

„Myślę, że odziedziczyłem moc po moich rodzicach, wiem, że byliby ze mnie bardzo dumni, gdyby mnie teraz widzieli... Tak, czasami w nocy wciąż za nimi płaczę, nie wstydzę się do tego przyznać... Wiem, że nic mi się nie stanie podczas turnieju, bo rodzice mnie strzegą...". Tak brzmiały jedne ze słów, które Rita Skeeter wcisnęła w usta Harry'ego — bo nawet Rozella, choć nie znała zbyt dobrze Harry'ego, wiedziała, że nie mógłby powiedzieć czegoś takiego. Nikt nie byłby na tyle głupi, by wypowiedzieć takie słowa na głos.

Ale Rita Skeeter posunęła się jeszcze dalej. Nie tylko zamieniła jego wszystkie „ee" w długie, okropne zdania: rozmawiała również o nim z innymi osobami, o czym Rozella wiedziała z pierwszej ręki.

Wścibska dziennikarka zaczepiła ją, kiedy Rozella śpieszyła na historię magii. Rozella od razu ją rozpoznała, przypominając sobie zdjęcia kobiety widniejące pod kilkoma artykułami w proroku.

Skeeter miała włosy poskręcane w bardzo wypracowane, ciasne sploty, dziwnie kontrastujące z jej wydatną szczęką. Nosiła okulary w oprawce ozdobionej drogimi kamieniami. Grube palce, zaciśnięte na torebce z krokodylej skóry, zakończone były dwucalowymi, szkarłatnymi paznokciami.

Przez głowę Rozelli przebiegła surrealistyczna myśl, że jeśli nie odpowie na wszystkie pytania Skeeter, dziennikarka wbije jej w oko swoje jadowicie zielone, samonotujące pióro.

Niemniej, nie miała żadnego zamiaru dawać kobiecie tej satysfakcji i mówić czegokolwiek. Nie tylko dlatego, że nawet ona nie była na tyle złośliwa, by obsmarować kogoś w prasie, ale też dlatego, że wciąż pamiętała nieprzyjemny artykuł, który Rita napisała zaledwie miesiąc temu na temat pana Artura.

Dziennikarka była diablo natrętna i na nic zdały się kłamstwa, że Rozella nie ma żadnego kontaktu z Harrym. Starała się tłumaczyć tym, że musi iść na lekcje, ale Skeeter nie przestawała zasypywać jej kolejnymi pytaniami. W końcu Rozella nie wytrzymała i impulsywnie wyrwała dziennikarce z dłoni pergamin, na którym kobieta notowała wymyślne bzdety, jakich Rozella z pewnością nie powiedziała. Na chwilę znieruchomiała, zdziwiona własną śmiałością, ale jeśli powiedziało się: „A" trzeba było dodać także: „B".

— Proszę przekazać redaktorom proroka, by następnym razem sprawdzali znajomość słownika u ludzi, których przyjmują. Tyle razy powiedziałam już, że nie mam żadnego zamiaru odpowiadać na te głupie pytania, że powinno to już chyba do pani dotrzeć. — Zmięła odebraną dziennikarce kartkę i wrzuciła ją do torby, doskonale wiedząc, że ta posłuży jako gryzak dla Kapitana. Dziennikarka spojrzała ciekawsko do jej torby, ale Rozella miała to gdzieś, czy zobaczy tam wozaka. — Ale powodzenia w szukaniu kogoś, komu to nie przeszkadza.

Rita Skeeter wcale nie wyglądała na jakkolwiek poruszoną nagłym wybuchem Rozelli, jednak jej uśmiech momentalnie przybrał na sztuczności. Rozella doliczyła się u niej trzech złotych zębów.

— Z pewnością kogoś takiego znajdę — stwierdziła Skeeter.

I wcale się nie pomyliła.

„Harry w końcu odnalazł w Hogwarcie miłość. Jego bliski przyjaciel, Colin Creevey, mówi, że Harry'ego rzadko się widuje bez niejakiej Hermiony Granger, oszałamiająco pięknej dziewczyny z mugolskiej rodziny, która, podobnie jak Harry, jest jedną z najlepszych uczennic w całej szkole."

Colin dostał za te słowa niezłą burę od Treacy, ponieważ Westwood bardzo nie spodobało się, że chłopak zbagatelizował jej ostrzeżenia i wdał się w rozmowę z zakłamaną dziennikarką. Rozella podejrzewała, że Treacy jedynie udawała wściekłość — dziewczyna nigdy nie potrafiła się długo gniewać — jednak chciała dać Colinowi nauczkę. Nawet teraz, kilka dni po fakcie, Treacy unikała spojrzeń Colina i siedziała w całkowicie innej części Wielkiej Sali, jedząc śniadanie z Lavender Brown i Parvati Patil.

Rozella spojrzała na swoje rozmemłane widelcem śniadanie i stwierdziwszy, że obecnie nawet nie pamięta, jaką miało formę wcześniej, odsunęła swój talerz. Wbiła spojrzenie w Hermionę i Harry'ego.

— Ro, co wiesz o smokach? — zapytała Hermiona. Rozella zamrugała, lekko zdziwiona. To były pierwsze słowa, jakie wymówiła do niej Hermiona, odkąd posprzeczały się o wozaki.

W tym momencie Rozella pożałowała odsunięcia od siebie talerza. Wolałaby już zjeść tę bliżej niezidentyfikowaną papkę, aby móc chwilowo zająć czymś ręce i usta. Nie wiedziała, co myśleć o tym nagłym braku złości u Granger. Zastanawiała się, czy by nie przeprosić ponownie Hermiony za nielegalne przetrzymywanie zwierząt w ich pokoju, ale jakoś głupio byłoby jej mówić takie słowa przy Harrym. Tak więc po prostu sięgnęła po stojącą blisko miskę, wsypała do niej płatki, wlewając uprzednio mleko, i udawała, że namyśla się nad odpowiedzią.

Nie wiedziała o smokach tak wiele, jak o innych magicznych stworzeniach, jednak nie mogła powiedzieć, że nie wie niczego. Raz nawet widziała smoka — a raczej smoczka — małego Norberta, którego na pierwszym roku pokazał jej Hagrid. Wiedziała też co nieco od Charliego Weasleya, który był jednym ze smokologów, zamieszanych w sprawę cichego odebrania Norberta z Hogwartu. Co rok na święta przysyłał Rozelli książki o smokach, a raz na urodziny dostała od niego smoczą łuskę i zawsze z zapartym tchem słuchała wszystkich jego opowieści.

— Ee... — wykrztusiła z siebie Rozella, kompletnie nie wiedząc, od czego zacząć. O smokach miała do powiedzenia wiele, ale wolałaby odpowiadać na bardziej konkretne pytania. — No... Zieją ogniem i mogą zrobić kuku. Nie wiem no. — Czuła, że nie popisała się wiedzą, ale w jej głowie obecnie tłukły się inne potwory niż smoki. Jedną z onych bestii była Aggie. Inną była zjadająca Aggie śmierciotula. Rozella zapchała sobie usta płatkami z mlekiem. — Af cho? — zapytała z pełną buzią.

Hermiona spojrzała na Harry'ego pytającym spojrzeniem, ale ten nawet się na nią nie obejrzał i po prostu wypalił:

— Pierwsze zadanie to smoki.

Rozella poczuła, jak mleko wylatuje jej przez nos.

Nie tracąc czasu na krzywienie się, otarła nos i usta, po czym zawołała:

— Co?! — Hermiona i Harry syknęli na nią uciszająco, jakby bojąc się, że Rozella wykrzyczy zaraz wszystko całej Wielkiej Sali. — O matko! Ale takie prawdziwe? — powiedziała już nieco ciszej, jednak w jej głosie nadal rozbrzmiewał ogromny entuzjazm. — W sensie... będziecie z nimi walczyć, czy jak? Jakie gatunki? O matko, ale ja bym chciała zobaczyć takiego ogniomiota... Będzie tam ogniomiot?

— Czyli jednak coś wiesz? — W głosie Hermiony rozbrzmiewało uprzejme rozbawienie.

Rozella pokiwała energicznie głową.

— To... ee... pomożesz? — zapytał Harry ze słyszalną nadzieją w głosie.

Entuzjazm Rozelli nagle opadł. Nie wiedziała, na czym konkretnie miałaby polegać jej pomoc, jednak z pewnością byłoby to zadanie czasochłonne. A ona czasu nie miała; powinna usiąść i na spokojnie przemyśleć sprawę Freda i Aggie. Powinna pogadać z innymi osobami, które dobrze znały Harris i — jeśli złe przypuszczenia by się potwierdziły — wymyślić jak wszystko delikatnie przekazać przyjacielowi.

Smoki mogły ziać sobie wypasionym ogniem, być ogromne i majestatyczne, ale i tak to Fred plasował się na szczeblach wyżej. Rozella bardziej ceniła sobie przyjaciela niż własne uciechy.

— No... — zaczęła, zastanawiając się jak kulturalnie przekazać, że ma ważniejsze rzeczy na głowie. Hermiona dopiero przed chwilą znów zaczęła się do niej odzywać, a więc Rozella musiała być teraz delikatna i uprzejma.

— Jesteś mi coś winna — powiedział Harry, nie dając jej dokończyć.

O ty gnoju śmierdzący.

Rozella zdławiła przekleństwo. Faktycznie, w tym roku tyle razy zaciągała się o pomoc u Harry'ego — tej podłej gnidy — proponując mu coś w zamian, że teraz nie miała innego wyjścia jak się odwdzięczyć.

Hermiona spojrzała to na jednego to na drugiego bardzo podejrzliwym wzrokiem. Rozella była niemal pewna, że Hermiona właśnie układała sobie w głowie różne teorie. Może uznała, że Harry'emu chodziła o tę sprawę z Ginny — że Harry odkrył to, jak nieudolnie Rozella próbowała zeswatać go z młodą Weasley i teraz domagał się rekompensaty za wrzucenie go do jeziora. Rozella była pewna, że później Hermiona ją prześwietli i wypyta o wszystko, co związane z Ginny oraz jej układami z Harrym. Ale jakoś jej to nie przeszkadzało. Stęskniła się już za tymi gadkami umoralniającymi w wykonaniu Granger.

Za to nie stęskniła się za towarzystwem Pottera. Też sobie musiał wybrać moment na walkę ze smokiem, nie ma co!

— Szlag, dobra — powiedziała Rozella. — Spotkajmy się w bibliotece. Skoczę jeszcze po coś do dormitorium.

Zastanowiła się krótko, czy zabrała do Hogwartu książki od Charliego, oraz czy było w nich coś, co mogło im się przydać.

A może by tak rzucić Harris smokom na pożarcie?, pomyślała mimochodem. Chyba w regulaminie nie było punktu, który by tego zakazywał.

~^~

— Przycinanie pazurów za pomocą zaklęć... zabiegi w przypadku gnicia łusek... nie, to nie dla nas, to dla takich świrów jak Hagrid, którzy chcą utrzymać te bestie w jak najlepszym zdrowiu...

Rozella posłała Harry'emu groźne spojrzenie. Chęć trzymania smoka na podwórku wcale nie była według niej taka głupia. Taki żmijoząb na przykład miał jedynie piętnaście stóp długości... wydawał się całkiem uroczy na zdjęciach.

Gorzej, że był diablo jadowity.

Rozella, Hermiona i Harry siedzieli w bibliotece już do dłuższego czasu. Sterta przeczytanych książek piętrzyła się coraz wyżej i wyżej, a oni wcale nie znaleźli niczego, co mogłoby pomóc Harry'emu w przejściu obok smoka. Wiedza Rozelli również na niewiele się zdała. Rzecz jasna, wiele wiedziała o pielęgnacji smoków, ale o ich ubijaniu miała pojęcie raczej znikome.

— Może zrób jak ten typ w legendzie — powiedziała Rozella, przypominając sobie mugolskie bajki, które opowiadał jej kiedyś ojciec — podrzuć temu smokowi owcę wypchaną trucizną i umrze... Chociaż nie, nie wszystkie smoki jedzą owce... Niektóre wolą krowy czy kangury... ewentualnie ludzi, a to odrobinę problematyczne — stwierdziła, wykrzywiając usta. Harry lekko zbladł. — Ale ze skombinowaniem trucizny powinno być akurat łatwo. Jak na razie wszystko, co Neville zrobił na eliksirach, przypominało truciznę, więc może zapytamy go o pomoc i...

— Musiałabyś uwarzyć hektolitry trucizny, a nie wiadomo czy cokolwiek by to dało — przerwała jej Hermiona i wróciła wzrokiem do czytanego tekstu, co oznaczało koniec tematu trutek. — Smoki bardzo trudno uśmiercić, a to z powodu pewnego odwiecznego czaru, który chroni ich grube skóry; mogą go przezwyciężyć tylko bardzo potężne zaklęcia... ale przecież Łapa mówił, że jest prosty sposób...

— A więc poszukajmy w księgach z prostymi zaklęciami — uciął Harry, odrzucając egzemplarz Ludzi, którzy za bardzo kochają smoki, który Rozella przytargała z dormitorium.

Rozella walnęła głową o ławkę, a uniosła ją dopiero, kiedy Harry wrócił z kolejnym stosem książek. Hermiona i Harry wzięli po jednej, a Rozella wróciła do kartkowania przez siebie księgi Smocze klątwy i uroki.

Protego Diabolica... zaklęcie tworzące wokół rzucającego ochronny krąg z czarnego ognia... Podobnie jak Burza Ognia, zaawansowane zaklęcie powodujące pojawienie się wielkiego pierścienia ognia wokoło rzucającego. Szatańska pożoga... zaklęcie wytwarzające wielkie ogniste duchy spalające wszystko na swojej drodze...

Hermiona przez cały czas mamrotała pod nosem, zaczytując się w jednej z książek. Rozellę lekko to irytowało, ale wolała nic nie mówić; dopiero pogodziły się z Hermioną i pewnie jeszcze jakiś czas będą wymieniać się przesadnymi uprzejmościami.

— Tu są zaklęcia przemieniające... ale co za sens... chyba, żeby przemienić mu kły w żelki owocowe, nie byłby już taki groźny... tak, ale problem w tym, że przez smoczą skórę to nie zadziała... a może spróbować transmutacji, ale z czymś tak wielkim nie masz szans, chyba nawet sama profesor McGonagall nie... zaraz, a jakbyś tak rzucił to zaklęcie na siebie? Żeby uzyskać większą moc? No tak, ale to nie są proste zaklęcia, no wiecie, jeszcze ich nie przerabialiśmy... wiem o nich tylko dlatego, że przeleciałam już ćwiczenia do sumów...

— Hermiono — mruknął Harry przez zaciśnięte zęby — czy mogłabyś się przymknąć? Próbujemy się skupić.

Ale nawet kiedy Hermiona zamilkła, niewiele im to dało. W tych książkach nie było żadnej pożytecznej informacji.

— Merlinie, co za głupota — palnęła w pewnym momencie Rozella. — Po co ktoś miałby zamieniać sobie krew w smoczy ogień? A no, chyba że komuś, wtedy to inna sprawa...

Hermiona uniosła wzrok znad książki i spojrzała na okładkę trzymanej przez Rozellę księgi.

— Rozello, skąd to masz? — zapytała, marszcząc brwi.

— Z działu Ksiąg Zakazanych, a co? — rzuciła Rozella niewinnym tonem.

Hermiona wyraźnie walczyła ze sobą, by nie zwrócić jej uwagi na złamanie regulaminu.

— A to — zaczęła — że to nie jest książka o smokach. To książka z czarną magią, klątw-... Rozella! — pisnęła, kiedy Rozella podskoczyła jak oparzona i wyrzuciła przed siebie książkę.

Usłyszeli czyjeś stęknięcie. Harry oderwał się od czytanej książki, wyraźnie zadowolony, że wreszcie miał okazję odciąć się Rozelli za jej żarty o znokautowaniu podręcznikiem Cho Chang. Zanim jednak zdążył w ogóle otworzyć usta, Rozella zawołała:

— Sorki, Justyn! — Pomachała do Finch-Fletcheya; Puchona, który siedział za nią na zielarstwie. — To przypadkiem, nie chciałam! — Twarz chłopaka złagodniała, kiedy usłyszał głos Rozelli. Machnął ręką, przekazując, że nie szkodzi i żeby przestała krzyczeć, zanim ściągnie im na głowy panią Pince. Tak też Rozella zrobiła; nie chciała mieć zgrzytów z bibliotekarką. Spojrzała na Hermionę i Harry'ego. — Sorki, spanikowałam... wiecie... moja mama zawsze powtarza, że jeśli będziesz tykać się czarnej magii, to na starość będziesz wyglądać jak ciotka Patricia. Nie chcielibyście wyglądać jak ciotka Patricia.

— Jeśli to oznacza, że dożyję dłużej niż do wtorku, to na starość mogę wyglądać nawet jak Filch — mruknął Harry, wpatrując się rozpaczliwie w spis treści Podstawowych zaklęć dla tych, którzy nie mają czasu...

— No wiesz, wiele to ci do niego nie brakuje — parsknęła Rozella, a Harry posłał jej rozdrażnione spojrzenie. Hermiona pokręciła głową z małym uśmieszkiem i sięgnęła po kolejną książkę.

Rozella odebrała Smocze klątwy i uroki od Justyna. Przeprosiła go jeszcze kilkukrotnie, a ten za każdym razem powtarzał, że nic się nie stało. Szybko oddalił się od ich stolika, nie szczędząc Harry'emu krzywych spojrzeń, jakimi ostatnio obdarowywali go wszyscy Puchoni. Rozella wstała od stolika chwilę po jego odejściu, aby odnieść do działu Ksiąg Zakazanych wszystko, co z niego wyniosła.

Razem z Hermioną i Harrym wrócili do wertowania książek, nie odezwawszy się już ani słowem.

~^~

Natychmiastowe oskalpowanie... ale smoki nie mają włosów... Pieprzny oddech... to by tylko zwiększyło siłę ogniowego rażenia tych bestii... Zrogowaciały język... jeszcze tego by brakowało, to przecież nowa broń...

Rozella zrzuciła kolejną książkę na podłogę i wygodniej ułożyła się na swoim łóżku. Zostało jej jeszcze kilka tomiszczy do przejrzenia, a czuła, że i w nich znajdzie niewiele więcej niż dotychczas. Powoli zaczynała mieć już dość tych całych smoków. Samo czytanie o nich niezmiernie ją zmęczyło. Zmieniła też zdanie: jednak nie chciała już ich hodować ani w ogóle widzieć na oczy. A zamiast żmijozęba kupi sobie jednorożca.

Wcisnęła twarz w poduszkę, kiedy poczuła, jak materac obok jej głowy lekko ugina się pod czyimś ciężarem. Uniosła wzrok, zwracając głowę w stronę Wścieka. Pulchny wozak przycupnął na poduszce z hipogryfem, którą Rozella przywiozła z domu, i teraz wpatrywał się dużymi oczętami w stertę książek o smokach, rozsypanych na podłodze.

— Naprawdę chcesz dać smokom do zjedzenia tą złą panią? — zapytał zmartwiony. Jego wzrok utkwiony był w otwartej książce. Dwie jej strony pokrywał ruchomy obrazek, na którym wyobrażona była walka rycerza ze smokiem. Krew broczyła z gardła smoka, które błędny rycerz poderżnął srebrnym mieczem, nasączonym trucizną. Bestia nie wyglądała na zachwyconą.

Rozella zamrugała, nie od razu zdając sobie sprawę z tego, o czym mówił wozak. A kiedy do tego doszła, spochmurniała jeszcze bardziej niż rycerz w książce, w którego smok właśnie zionął strumieniem ognia, topiąc jego miecz i zabijając odważnego młodzieńca.

Oby Potter nie skończył tak samo, pomyślała, przygryzając wnętrze policzka.

— Nie. Regulamin jednak zabrania mordowania uczniów. I rzucania ich smokom na pożarcie, sprawdziłam.

— U piratów za taką zdradę chędożone kwoki idą na deskę — stwierdził Kapitan, siedząc na parapecie i dłubiąc sobie między kłami wykałaczką. — Prosto w paszczę rekina.

Rozella westchnęła, przewracając poduszkę na zimną stronę i przytulając do niej głowę.

— Nie jesteśmy piratami.

— Mów za siebie.

— Ty też nie jesteś, stary kretynie — dogryzła Kapitanowi Gryzia, wskakując na stertę książek rozsypanych po podłodze. Jej śnieżnobiałe futerko pachniało olejkiem różanym, a czarne oczy wbite były w Rozellę. — Złociutka, przestań komplikować i porozmawiaj z tym biedakiem. Lepiej, żeby ktoś mu to wyjaśnił, niż żeby zraniła go tamta dziewucha.

Rozella skrzywiła się lekko. Gryzia miała poniekąd rację, ale Rozella nigdy nie przyznałaby się do tego, że gadająca fretka była mądrzejsza od niej. No i przecież nie miała pewności, czy to, co mówili o Aggie inni było prawdą. A Fred był bardzo szczęśliwy. Rozella nie chciała go zranić. Łatwiej byłoby zranić Aggie.

— To co z tym rekinem? — zapytała. Gryzia westchnęła, kręcąc głową. Za to Kapitan wyraźnie się ożywił, pewno sądząc, że Rozella naprawdę przystanie na jego propozycję. Wściek wpatrywał się w ich trójkę nierozumiejącym wzrokiem.

— Czy wszyscy ludzie na świecie nie znają takiego słowa jak konwersacja? — Gryzia spojrzała na nią z politowaniem. — Czemu przynajmniej nie pogadasz ze swoimi przyjaciółmi?

Rozella przygryzła wnętrze policzka.

Na razie wolała nikomu o niczym nie mówić. Tak naprawdę jedyną osobą, która zachowałaby się sensownie w tej sytuacji byłby Lee, ale on nalegałby, żeby jak najszybciej powiedzieć o wszystkim Fredowi lub George'owi i Valerie. A wtedy byłoby źle. Fred byłby smutny, a Valerie pewnie nawet nie przemyślałaby, czy słowa Puchonek pokrywają się z rzeczywistością i od razu zraniłaby Aggie. Dotkliwie i permanentnie. A George... Rozella wolała nawet nie myśleć, co zrobiłby chłopak.

Pokręciła głową.

— Nie powiem im o niczym, dopóki nie będę miała pewności, że to co tamte dziewczyny powiedziały o Harris, to w ogóle prawda. To by tylko niepotrzebnie zraniło Freda, a reszta jakby tylko się dowiedziała to zrobiłaby zamieszanie — westchnęła. — Nie mogę nikomu powiedzieć. Szczególnie George'owi.

Kapitan dłubał pazurem między kłami.

— Bo?

— Bo zrobi jej krzywdę!

— I...?

Rozella wyrzuciła ręce w górę.

— I to — podjęła — że wtedy Fred będzie zły. Cholernie zły. A potem dowie się, że to my rzuciliśmy Aggie na pożarcie rekinom i będzie jeszcze bardziej zły. A potem dowie się, dlaczego to zrobiliśmy i będzie mu też przykro. Będzie zły, smutny, zmarnowany i rzuci Hogwart oraz marzenia i zacznie pić, zapuści brodę i będzie jeździł po świecie i czytał ludziom poematy o swojej depresji i wciągną go do jakiejś sekty, gdzie umrze, bo ćpuny złożą go w ofierze dla jakiegoś rogatego bóstwa!

Kiedy wyrzuciła to wszystko z siebie, w dramatycznym geście ukryła twarz w poduszkę, a wozaki spojrzały na nią z konsternacją. W tym samym czasie drzwi od dormitorium skrzypnęły.

— Mówisz teraz o Fredzie czy o moim wujku Jerrym?

Rozella aż podskoczyła, słysząc głos Valerie.

Och, Merlinie. Jak długo Valerie stała przed drzwiami? A jeśli słyszała to co Rozella mówiła o Aggie? Jeśli teraz poleci do Freda i wszystko mu wyśpiewa? A może...

Jednak Valerie wcale nie wyglądała jakby usłyszała cokolwiek wartego uwagi. Rozella postanowiła zachowywać się tak, jakby jej serce nie zrobiło sobie właśnie z jej żeber trampoliny.

— Nie mówiłam o Fredzie, tylko... o starym zgredzie... I o wujku Jerrym.

Valerie wzruszyła ramionami i usiadła na swoim łóżku. Coś nie tak było w jej wyglądzie, a kiedy Rozella zdała sobie sprawę z tego co to było, poduszka wypadła jej z rąk.

— O matko, Valerie, czy to jest krew?

Kij baseballowy Valerie, stary poczciwy Steve, pokryty był czerwoną substancją, łudząco wyglądającą jak świeża posoka.

— Co? — Valerie spojrzała na nią jak na kretynkę. Po chwili jednak, kiedy przeniosła wzrok na swojego kija, na jej twarz wpłynęło zrozumienie. — A. Nie, to borówki. I inne takie.

Rozella odetchnęła z ulgą. Valerie co najmniej raz w miesiącu zakradała się do kuchni i pytała pracujące tam skrzaty domowe o zgniłe owoce i warzywa, po czym znikała na kilka godzin w Zakazanym Lesie. Rozwalanie kijem owoców było jej sposobem na wyżycie się i pozbycie nadmiaru agresywnie złej energii.

Rozella kiwnęła głową. Wzięła do ręki kolejną książkę, nawet nie spoglądając na jej tytuł i usiadła po turecku.

— A coś się stało? — zapytała mimochodem, chcąc wiedzieć, czy był jakiś konkretny powód nerwów Valerie.

— Weasley się stał, psiakrew. — W głosie Valerie słyszalne było wściekłe warknięcie. — Niech już pogodzi się z Potterem i przestanie za nami łazić. Ciągłe słuchanie o tym, jaki Potter jest zły i niedobry już robi się męczące. Nawet Jordan ma tego dość. Jak tylko zobaczył, że Weasley idzie w naszą stronę, czmychnął cichaczem do tej całej Greengrass i Khana. Wystawił mnie dla Ślizgonów.

Rozella parsknęła śmiechem.

— Powinniście mi płacić za sam fakt, że jeszcze nie złamałam mu ręki — burknęła Valerie.

— Płaciłabym ci, gdybym nie była tak biedna. — Rozella przewróciła kolejną stronę. — Seryjnie, nie wiem jak, ale moje wszystkie oszczędności nagle zrobiły puf.

Lekko minęła się z prawdą. W istocie miała doskonałe pojęcie o tym, co stało się z jej pieniędzmi. Podczas ostatniego wyjścia do Hogsmeade poszła razem z Ronem do Miodowego Królestwa i — jak zawsze, kiedy wybierali się razem w to miejsce — rzucili się na słodkości, wydając nań wszystkie swoje oszczędności. Im więcej Rozella spędzała czasu z Ronem, tym bardziej jej spodnie zdawały się kurczyć, a boczki poszerzać...

Rozella sięgnęła po kostkę czekolady i wróciła do czytanej książki. Samice bywają zazwyczaj większe i bardziej agresywne od samców... Nic nowego... ale nikt, poza wysoko wykwalifikowanymi i wyszkolonymi czarodziejami, nie powinien zbliżać się do smoka bez względu na jego płeć... No, to powodzenia, Potter.

— Ta szkoła to jakiś dom wariatów. — Valerie wyszła na chwilę do toalety, aby wrócić ze ścierką nasączoną wodą i wyszorować Steve'a. — Udało mi się uwolnić od Weasleya i myślałam, że pójdę sobie spokojnie porozwalać arbuzy w Zakazanym Lesie, ale potem pojawiła się taka dziwna blondyna. Zaczęła coś gadać o testralach i jakichś zwierzętach wzbudzających agresję. Przysięgam, gdybym stamtąd nie poszła to ścierałabym teraz ze Steve'a nie tylko owoce.

Ogniomiot chiński... Kiedy jest rozzłoszczony, z nozdrzy bucha mu ogień w kształcie grzyba... Dobrze, że Valerie nie miała takiej dolegliwości.

— No dobra — Valerie usiadła na brzegu swojego łóżka — a teraz wracając do tego Freda... O co wcześniej chodziło? Mówiłaś też coś chyba o Harris?

Rozella zawiesiła się, wpatrując tępo w zdjęcie smoka w swojej książce. Smok, jakby wyczuwając kłopoty, wzbił się w powietrze i ukrył się wśród chmur. Rozella żałowała, że nie może zrobić tego samego.

Przełknęła ślinę.

Bądź naturalna. Zachowuj się jak zwykle. Normalka.

— Jaki Fred? — zapytała tępo i mentalnie zdzieliła się w swój głupi łeb. — To znaczy... Hej, wiedziałaś, że rogogon węgierski to przypuszczalnie najgroźniejszy ze wszystkich smoków?

Valerie uniosła brwi, odkładając na bok ścierkę.

— Okej, Dowell, teraz już jestem pewna, że coś kręcisz. Gadaj.

— Nie wiem, o co ci chodzi — powiedziała Rozella i wskazała na stertę książek o smokach. — Muszę skończyć czytać to do wtorku, więc jeśli nie masz jakiegoś sposobu na powalenie smoka, to...

Dowell — przerwała jej Valerie.

Rozella nawet nie drgnęła, wciąż kontemplując kartkę czytanej aktualnie książki. Och, jakie ładne obrazki... takie... no. Ładne smoczki.

— Dowell, bo jak cię świergolnę.

Jaka ładna struktura kartek... Ciekawe, z jakiego drzewa powstały... Och i ta czcionka!

— Dowell!

— Czytam — odrzekła Rozella niemalże hermionowym tonem — więc łaskawie skończ zabijać mnie wzrokiem.

— Wolisz kijem?

Rozella wydała z siebie coś, co było ni prychnięciem, ni westchnięciem, po czym zamknęła książkę i spojrzała na Valerie.

— Nawet gdybym coś wiedziała, to bym ci nie powiedziała.

Powiedziała.

Tyle, że raczej nie do końca to, czego chciała od niej Valerie. Babcia Rozelli, Agrypina, często powtarzała, że najlepsze kłamstwo to takie, które ma w sobie coś z prawdy. I tym właśnie Rozella się kierowała, kiedy opowiadała Valerie o tym, jak Cordelia i Lea poprosiły ją o włamanie się do dormitorium Aggie i zakoszenie stamtąd torby Emmy. Powiedziała też o tym jak Aggie konfiskowała raz za razem wynalazki kuzynki i podcinała jej skrzydła, bo tak była zazdrosna o zdolności Emmy. Sprytnie unikała tematu Freda i w końcu Valerie zdawała się o nim zapomnieć.

— Och, czyli nasza lukrowana księżniczka nie jest wcale taka słodziutka — powiedziała jadowicie Valerie. — Na ich miejscu bym ją zabiła albo porwała. Nie mogą jej zabić albo porwać?

— Nie...?

— A my?

Rozella wyrzuciła ręce do góry.

— Nie!

— A napuścić na nią wozaki?

— Tak! — zawołał Kapitan zza drzwi łazienki.

— Nie — zaprzeczyła Rozella.

Valerie przewróciła oczami. Po chwili jednak jej usta rozciągnął drapieżny uśmiech.

— Namówić Irytka do ogolenia jej na łyso?

Rozella przygryzła wnętrze policzka. Nie rozumiała, dlaczego Valerie tak się uparła, by zrobić coś Aggie, ale w sumie, czemu nie?

— Wiesz...

~^~

— Słuchaj, Potter. Straciłam na ciebie i te twoje smoki tyle cennych godzin z mojego życia, że jeśli mi tu umrzesz, to przysięgam na Merlina, że wykopię cię spod ziemi, ożywię, oskalpuję i zabiję tak boleśnie, że zatęsknisz za smokami. Ma się rozumieć?

Takimi właśnie słowami Rozella pożegnała Harry'ego w dzień pierwszego zadania, zanim ten znikł w namiocie dla reprezentantów, a ona ruszyła za znajomymi w stronę trybun.

Przyjaciele Rozelli wiedzieli o tym, że ujrzą smoki, ponieważ w trakcie śniadania Rozella nie wytrzymała i wygadała im wszystko, co wiedziała od Harry'ego. Mówiła długo i szczegółowo, zachwycając się smokami i wszystkim, co z nimi związane, a przestała dopiero wówczas, gdy Valerie wepchnęła jej babeczkę w usta.

Lekcje przerwano w południe, żeby dać uczniom czas na zebranie się przy ogrodzeniu dla smoków. Samych smoków jednak nie było widać; zostały zasłonięte ogromnym namiotem.

Przez pierwsze pół godziny nie działo się kompletnie nic. Poinstruowano ich, gdzie powinny siedzieć osoby z danych szkół i domów, ale w takim wypadku każdy siedział oczywiście w innym miejscu, niż mu przypisano.

W powietrzu wyczuwało się gęstą atmosferę napięcia i podniecenia. Uczniowie wyciągali szyje, aby dojrzeć to, co kryło się za namiotem. Uważnie obserwowali krzątających się na dole dorosłych czarodziejów, rzucających ostatnie zaklęcia i sprawdzających skuteczność ochrony ogrodzenia. Rozella wychwyciła wśród nich Charliego Weasleya i pomachała mu, a on odpowiedział tym samym.

Fred i George zbierali zakłady (najwięcej osób obstawiało wygraną Cedrika Diggory'ego lub Wiktora Kruma). Valerie podjadała przekąski, które udało im się wnieść chyłkiem na trybuny i Rozella była pewna, że wszystkie słodkości znikną, zanim w ogóle rozpocznie się widowisko. Lee swoimi zabawnymi komentarzami starał się osłodzić im długie minuty czekania w pełnym zniecierpliwieniu.

Rozella nie była jednak w stanie choćby udawać, że go słucha. W uszach jej szumiało od emocji i ogólnego gwaru, a szyja powoli zaczynała boleć od jej ciągłego wyciągania i rozglądania się za smokami. Jednakowoż zamiast smoków ujrzała zmierzającą w stronę bliźniaków Aggie.

Harris szybko odciągnęła Freda od zakładów, prosząc, by ten wziął ją na barana, ponieważ jej niski wzrost utrudniał swobodne obserwowanie areny. Kiedy podskoczyła, wskakując na plecy Freda, kaptur bluzy zsunął się z jej głowy, odsłaniając połyskującą w świetle słonecznym łysinę.

Rozella parsknęła pod nosem. Dzień wcześniej ona i Valerie namówiły Irytka do ogolenia Aggie na łyso, kiedy ta będzie spała. Krukoni więc zostali dziś obudzeni przeraźliwym krzykiem, dobiegającym z dormitorium dziewczyn z piątego roku. Najwyraźniej Aggie nie była szczególnie zadowolona ze swojej nowej fryzury.

Pewno gdyby Poppy Pomfrey nie była dziś tak zajęta przygotowywaniem namiotu pierwszej pomocy, Aggie jeszcze przed śniadaniem dostałaby coś na natychmiastowy porost włosów. Jednak w takiej postaci rzeczy, złote loki ozdobią na nowo głowę Krukonki najszybciej przed kolacją. Chyba że smoki rozszarpią któregoś z reprezentantów. Wtedy praca pani Pomfrey może się nieco przedłużyć.

Rozella zadrżała na własną myśl, dziwnie nią poruszona. Przecież reprezentantom nic się nie stanie. Wokół krążyli czarodzieje, którzy nie pozwolą, by sytuacja wymknęła się spod kontroli. Oczywiście, wielka szkoda, że Aggie nie będzie mogła dłużej prezentować swojej łysiny, ale nie — praca pani Pomfrey nie przedłuży się ani o chwilę, ponieważ żadnemu z reprezentantów nic się nie stanie. Będzie dobrze.

— Ile można czekać? — warknęła Valerie, wyrywając Rozellę z okrutnych wyobrażeń reprezentantów rozszarpanych przez ogromne smoki.

Ale w tym samym momencie na arenę wpuszczono pierwszego smoka — szwedzkiego krótkopyskiego.

Po trybunach rozeszły się szepty, a wielu pierwszorocznych zaczęło wrzeszczeć i podskakiwać. Rozella sama miała ochotę do nich dołączyć. Ten smok był przepiękny!

Smok, wyraźnie zdenerwowany taką ilością małych, wrzeszczących ludzików, ryknął tak głośno i przeraźliwie, że biedny Neville Longbottom spadł ze swojego siedziska. Bestia omiotła wzrokiem rozwrzeszczane trybuny, a z jej nozdrzy buchnął wściekle ogień, podobnej barwy co jej srebrnoniebieskie łuski. Krótkopyski szwedzki przysiadł na kupie jaj, wśród której lśniło jedno, mniejsze od innych, złote jajo.

— Panie i panowie! — Ludo Bagman celował różdżką w swoje gardło, używszy zaklęcia Sonorus, dzięki któremu teraz jego głos potoczył się głośnym echem po stadionie, zagłuszając radosny ryk tłumu. Rozella na chwilę przestała wodzić wzrokiem po lśniących łuskach smoka, aby spojrzeć na Bagmana. Jego okrągła twarz błyszczała jak wielki, podniecony ser edamski. — Witajcie! Witajcie na pierwszym zadaniu Turnieju Trójmagicznego!

Zabrzmiały oklaski i krzyki. Zafalowały flagi szkół oraz plakaty stworzone, by wspierać reprezentantów.

— Teraz to raczej Turniej Czwórmagiczny — mruknął Lee, wyraźnie niezadowolony, że Bagman ominął tę celną uwagę. Wciąż boczył się za to, że nie pozwolono mu być komentatorem w trakcie turnieju.

Nikt go jednak nie słuchał. Wszyscy z ogromnym zaciekawieniem chłonęli informacje, które serwował im pan Bagman. Okazało się, że zadaniem reprezentantów będzie przejście obok smoka i zdobycie złotego jaja.

Rozella mimowolnie syknęła. Czyli smoki, które wpuszczą na arenę, nie tylko były samicami, ale i matkami, chroniącymi swoje niewyklute jeszcze młode. Reprezentantom zaserwowano niezłą kabałę.

— A teraz, bez zbędnych wstępów, pozwólcie, że zapowiem... Oto... Reprezentant Hogwartu! Cedrik Diggory!

Najobszerniejszy z sektorów — bo ten z kibicami Hogwartu — ryknął entuzjastycznie. Trybuny zapłonęły od plakietek DOPINGUJ CEDRIKOWI DIGGORY'EMU, kiedy Puchon wyszedł z namiotu dla reprezentantów.

— DAJESZ, BRACHU! — krzyknęła Cordelia Mullen, a wielu Puchonów jej zawtórowało. — Twoja aura mówi, że to wygrasz!

Rozella nie była pewna, czy Cedrik w ogóle słyszał jakiekolwiek poszczególne słowa w tym szumie, jednak jego przyjaciołom wyraźnie nie przeszkadzało to w zdzieraniu sobie gardeł i dalszych dopingach.

Cedrik, który już wcześniej był zielony, zzieleniał jeszcze bardziej na widok smoka. Mimo to szedł niezrażony w jego stronę, nie spowalniając nawet wtedy, gdy gad uniósł na niego swój ciężki łeb.

A wtedy się zaczęło.

Smok zionął błękitnym ogniem, który zalał ogrodzenie jak fala tsunami. Cedrik odskoczył w ostatnim momencie, ledwie unikając żaru.

— Ooooch, prawie go trafił, o mały włos... — komentował Ludo Bagman, a tłum wrzeszczał i wył, obserwując kolejne poczynania Cedrika, który właśnie zaczął iść bliżej w stronę smoka, by móc wycelować w niego zaklęciem. — Ryzykuje... ojojoj... bardzo ryzykuje!.. — Zaklęcie rzucone przez Cedrika wyraźnie miało być wymierzone w oczy, jednak finalnie trafiło smoka w nos, jedynie rozwścieczając ogromnego gada. — Sprytne posunięcie... szkoda, że nic nie dało!

Jeśli nie liczyć rosnącej wściekłości smoka, to fakt — istotnie, nic nie dało. Gad zaryczał i ponownie buchnął ogniem. Cedrik chyba zdał sobie sprawę z tego, że jego starania spełzły na niczym, ponieważ teraz przeturlał się za stertę kamieni, chroniąc się przed spojrzeniem smoka. Gad stawiał ciężko kroki, krążąc wokół jaj. Puchon uniósł swoją różdżkę, celując nią w kamienie, za którymi był skryty, i rzucił kolejne zaklęcie.

Jeden z kamieni podskoczył do góry, aby po chwili spaść na ziemię, wydawszy donośny pisk, a potem... szczekanie. Kamień zmienił się w psa.

— Bardzo zmyślne! — krzyknął Ludo Bagman, kiedy rozszczekany labrador wybiegł z kryjówki Cedrika i zaczął miotać się po całym ogrodzeniu. Biegał, szczekał, wył i irytował ogromnego smoka.

Gad zaryczał. Wlepił ogromne ślepia w labradora. Buchnął ogień.

Rozella prawie spadła z siedzenia, tak jak wcześniej Neville, kiedy smok przypalił psa. Zwierzę zaczęło wyć i skomleć, jednak nie przestawało krążyć wokół smoka, który buchał ogniem raz po raz, stąpając za płonącym jak pochodnia psem.

To nie jest prawdziwy pies, upomniała się Rozella i wlepiła ponownie spojrzenie w Cedrika.

Cedrik wykorzystał rozkojarzenie smoka i kiedy tylko gad odsunął się na bezpieczną odległość, rzucił się biegiem w stronę sterty jaj.

Smok, ganiając za psem, co chwilę ział ogniem, tupał wściekle nogami, rył pazurami. Wiele razy prawie i zdeptałby Cedrika. Tłum wrzeszczał, wył i wydawał zduszone okrzyki jak jedna wielogłowa istota, gdy Cedrik usiłował minąć szwedzkiego smoka krótkopyskiego.

Już dotarł do sterty jaj... schylał się po złote jajo...

A potem rozległ się ogłuszający ryk widowni.

— Złapał je! Ma je! On... Diggory ma jajo! — ryczał Lee obok ucha Rozelli, potrząsając nią jak marionetką. — Złapał cholerne ja-... Osz w dupę.

Osz w dupę. A raczej w głowę.

Smok znudził się wyraźnie prawie doszczętnie spopielonym labradorem, który teraz leżał na ziemi, wyjąc i skomląc, a po chwili samoistnie zamienił się w kupę prochów. Teraz smok wycelował prosto w Cedrika, który trzymał odebrane bestii złote jajo.

Głowa Cedrika zapłonęła jak niebieska pochodnia.

Tłum zawył, bardziej tym przejęty niż sam Cedrik, który ugasił płomienie wodą z różdżki i czym prędzej rzucił się biegiem w stronę wyjścia z ogrodzenia. Pomona Sprout, głowa domu Helgi Hufflepuff, już tam biegła, a smokolodzy zajmowali się ujarzmieniem bestii.

Chwilę zajęło widowni zrozumienie tego, co się stało — a kiedy dotarło do nich, że Cedrik dał radę i przeszedł pierwsze zadanie, ryknęli radośnie.

Smok zmierzył ich wszystkich wściekłym spojrzeniem. Wyraźnie żywił ogromną ochotę, by spalić ich wszystkich, aby wreszcie ucichli i zostawili go oraz jego jaja. Jednak widownia kompletnie się tym nie przejęła, tak samo, jak nie przejęła się tym, że Cedrik już dawno znikł w szpitalnym namiocie i nie słyszał ich skandowań, gratulacji i innych bliżej nieokreślonych wrzasków.

Kilka osób, najpewniej przyjaciół Cedrika, chyłkiem wykradło się z trybun i popędziło do namiotu pierwszej pomocy. Wśród nich Rozella widziała większą część puchońskiej drużyny quidditcha, Cordelię i Leę oraz osoby, których nie kojarzyła nawet z widzenia.

— Wspaniaaale! — wołał Bagman, ledwie przekrzykując rozemocjonowany tłum. — A teraz oceny sędziów!

Sędziowie siedzieli na wysokim podium przykrytym złotą tkaniną. Każdy miał do dyspozycji dziesięć punktów. Pierwsza różdżkę uniosła Madame Maxime, a z niej wyleciała srebrna wstęga, która ukształtowała się w wielką siódemkę. Potem pan Crouch wystrzelił ósemkę, a Dumbledore siódemkę. Ludo Bagman i Karkarow dali po marnej piątce. Tłum hogwartczyków zabuczał z oburzeniem. Ostatnia dwójka wyraźnie zaniżyła ocenę Diggory'emu.

— Jeden przeszedł, troje pozostało! — ryknął Bagman, kiedy gwizdek rozległ się po raz drugi. — Panna Delacour, jeśli łaska!

Sektor Beauxbatons zawrzał od oklasków dla swojej reprezentantki, jednak te były znacznie cichsze od tych, które dostał Cedrik. Może dlatego, że Hogwart posiadał większą liczebność na widowni, a może dlatego, że uczniowie Beauxbatons wciąż boczyli się na Fleur za to, że to ją, a nie ich, wybrała Czara Ognia.

Rozella jednak nie była pewna, czy nawet najgłośniejsze owacje poprawiłyby samopoczucie Delacour. Francuzka dygotała od stóp do głów, kiedy wyszła na spotkanie z walijskim zielonym pospolitym. Mimo to szła z dumnie podniesioną głową, zaciskając palce na różdżce.

Rozella trzymała kciuki za Delacour. Jej smok nie należał do najgroźniejszych, a więc powinna dać sobie z nim radę; z reguły walijskie zielone nie atakowały ludzi. Jednakowoż Rozella wiedziała, że rozdrażnione potrafiły nawet zabić człowieka.

A Fleur zdecydowanie go rozdrażniła.

Delacour zrobiła kilka szybkich kroków w jego stronę, a wtedy gad zaryczał melodyjnie, tak jak tylko walijskie zielone potrafią. Stanął ciężko przed ziemistobrązowymi jajami w zielone cętki, gotowy zaatakować, gdyby Fleur zrobiła choćby jeszcze jeden krok w jego stronę. A zrobiła. Na dodatek spróbowała spetryfikować go zaklęciem.

— Och, to chyba nie było mądre! — usłyszeli podniecony głos Bagmana, gdy Delacour uciekała przed strumieniem ognia, jaki wydobył się z gardła tej bestii.

— Patrz, Harris, jeśli ta jaszczurka sfajczy jej włosy, to może obie zaczniecie wyznaczać nowe trendy — zaśmiała się Valerie. Aggie, siedząca na ramionach Freda, fuknęła i poprawiła kaptur. Fred przygryzł wargę, aby się nie zaśmiać. Jednak George, Lee i Rozella nie mieli tylu oporów i wybuchli gromkim śmiechem.

Delacour chyba zrozumiała, że lepiej nie zbliżać się do smoka, ponieważ teraz oddaliła się na bezpieczną odległość. Tym razem użyła czarów.

Przez chwilę wydawało im się, że jej uroki nic nie dały. Smok jednak wyraźnie odczuł różnicę, ponieważ ryknął wściekle, rzucając łbem na wszystkie strony, tak jakby drażniła go wyjątkowo irytująca mucha. Aczkolwiek nic ponad to.

— Oj, to chyba nie daje efektu! — wołał Ludo Bagman. Niezrażona Fleur kontynuowała rzucanie uroku, nie przerywając kontaktu wzrokowego ze smokiem.

A wtedy bestia runęła na ziemię z łoskotem, najzwyczajniej w świecie usypiając. Przy upadku smok prawie przygniótł Fleur, jednak dziewczynie udało się w porę odskoczyć.

— Ach... mało brakowało! Teraz ostrożnie...

Fleur, oglądając się co chwilę na smoka, upewniając się, że ten wciąż śpi, ruszyła w stronę sterty jaj, pośród której pobłyskiwało to jedno złote. Fleur już prawie miała je w dłoniach, już...

I wtedy stało się coś, co wywołało krzyk i jęki widowni.

Smok zachrapał przez sen i miotnął w Fleur strumieniem ognia. Szata Delacour zajęła się ogniem.

— A niech to, już myślałem, że po wszystkim! — krzyknął Ludo Bagman.

Fleur nie dała się sparaliżować panice i szybko ugasiła płomienie wodą z różdżki. Już po chwili miała w dłoniach złote jajo i biegła w stronę wyjścia ogrodzenia, tuż przed paszczą powoli budzącej się ze snu bestii.

Po stadionie rozległ się grzmot oklasków, który to skutecznie obudził smoka. Zielony walijski, mając w całkowitym poważaniu hałasujący tłum, zasiadł na stercie swoich jaj, nawet nie zwracając uwagi na zniknięcie tego złotego.

Sędziowie wydali werdykt. Najwięcej dała Madame Maxime, wyczarowując ogromną dziesiątkę, a najmniej ponownie Ludo Bagman i Karkarow. Bagman dał piątkę, a Karkarow tylko czwórkę. Finalnie Fleur zyskała trzydzieści jeden punktów — niewiele mniej niż Cedrik.

Rozella stwierdziła, że Fleur powinna dostać znacznie więcej punktów. Prychnęła głośno, chyba bardziej oburzana tym faktem, niż uczniowie Beauxbatons. Fleur ani nie doznała większych obrażeń, ani nie uszkodziła jaj, a nawet poradziła sobie szybciej niż Diggory.

— Bagman i Karkarow celowo jej zaniżyli!

Ale nikt jej nie słuchał, ponieważ już zapowiadano trzeciego reprezentanta.

— A oto pan Krum! — krzyknął Bagman i Krum wyszedł z namiotu swoim kaczkowatym krokiem.

Był to jedyny reprezentant, któremu Rozella w ogóle nie dopingowała i szczerze liczyła, że dostanie najmniej punktów. Nie był ani z Hogwartu — jak Harry i Cedrik — ani nie był dziewczyną jak Fleur. Nie czuła więc powinności trzymać za niego kciuków. Poza tym kojarzyła go jako profesjonalnego gracza quidditcha; tak więc w jej głowie zapisał się jako dorosły i ekspert. Była pewna, że sobie poradzi. Dlatego też nie przejęła się faktem, że to właśnie jemu trafił się smok słynący z pożerania ludzi.

Chiński ogniomiot prezentował się wyjątkowo imponująco. Pokryty był gładką, szkarłatną łuską, miał bardzo wypukłe oczy, a wokół perkatego pyska otoczkę ze złotych kolców. Smok zaryczał wściekle na widok Kruma, orząc pazurami ziemię.

Krum nie zwlekał i od razu przystąpił do ataku.

Rąbnął smoka jakimś zaklęciem, które najwyraźniej oślepiło bestię, bo ta zaczęła miotać się na wszystkie strony i zionąć na oślep. Z nozdrzy buchał jej ogień w kształcie grzyba.

Krum zanurkował pod smokiem, sprawnie omijając łapy, ogon smoka oraz ogniste pociski i pobiegł w stronę jaj.

— Bardzo śmiałe! — zawołał Bagman, a chiński ogniomiot zaryczał straszliwie, podczas gdy tłum wstrzymał oddech. Smok, miotając się w bólu, zdeptał jaja. Purpurowe skorupki w złote cętki rozprysły się na boki, a ich zawartość zachlapała Kruma, któremu ledwie udało się uciec przed agresywnym płomieniem ogniomiota. — Cóż za odwaga... iiii... tak, ma już jajo!

Krum razem ze złotym jajem uciekł w stronę wyjścia z ogrodzenia. Uniósł jajo, pokazując je publice, a tłum zaryczał wesoło, zagłuszając żałosne zawodzenie smoka.

Wzrok bestii wyraźnie wracał do zdrowia, ponieważ smok zaczął krążyć wokół zgniecionych jaj, zgarniając je do siebie ogonem i rycząc okrutnie w prawdziwej agonii i żalu, a dźwięk ten rozdzierał serca.

Krum dostał najwięcej punktów, ponieważ aż czterdzieści. Oczywiście Karkarow dał mu dziesięć punktów. Jeszcze długo po zniknięciu Kruma w namiocie, skandowano jego imię.

— To nie fair! Dostał najwięcej punktów, a jako jedyny uszkodził jaja! — bąknęła Rozella, zła na tę jawną niesprawiedliwość. Okrutnie żal jej było smoczycy, którą właśnie próbowano wyprowadzić z areny, co było nie lada wyzwaniem, kiedy ta nie przestawała się rzucać i ryczeć.

— Ale był najszybszy — powiedziała od razu Aggie. — A to tylko głupie jaja. Kogo one obchodzą?

Rozella pomyślała w tym momencie, że dostanie zaraz wylewu.

— Każdego, kto posiada jakikolwiek kręgosłup moralny — mruknęła.

— Cicho, cicho, teraz Harry! — zawołał Fred, tak zaabsorbowany wydarzeniami na arenie, że nawet nie zwrócił większej uwagi na tę krótką wymianę zdań.

Rozella niechętnie zapomniała o pękniętych jajach i wbiła spojrzenie w arenę.

Potężny smok przysiadł na stosie jaj, łypiąc zajadle na otaczających go ludzi. Okryty czarną łuską jaszczur, bijący najeżonym długimi kolcami ogonem, który żłobił w ziemi długie na jard ślady. Skrzydła miał do połowy złożone.

— A to co? Co to za smok? — Lee aż podskakiwał z wrażenia, czym niezmiernie irytował Valerie. W końcu dziewczyna walnęła go w ramię.

— Rogogon jakiśtam — powiedziała Rozella.

Nie pomyliła się, chociaż nie był to rogogon jakiśtam, a najprawdziwszy rogogon węgierski.

Jego wściekłe, żółte oczy utkwione były w Harrym, który właśnie wszedł na arenę. Chłopak cały zbladł, a nogi miał jak z galarety. Jego zdenerwowanie widać było gołym okiem.

Tłum zaryczał. I wtedy, po raz czwarty, widowisko się zaczęło.

Accio Błyskawica! — krzyknął Harry, unosząc wysoko różdżkę.

Rozella wiedziała, co chłopak miał w planach, ponieważ wczoraj do późna ona i Hermiona pomagały mu opanować to zaklęcie. Szło mu dość opornie — Rozella nie potrafiła zliczyć, ile razy coś nie chciało nawet drgnąć albo leciało nie w tę stronę, co trzeba i uderzało ją w głowę — ale finalnie Harry'emu udało się opanować to zaklęcie. Oby tylko zadziałało też teraz...

Jeśli przywoływana przez Harry'ego miotła nie przyleci... ale musi przylecieć... ale jeśli nie... Harry nie miał już żadnego innego planu... Nie wykona zadania, a rogogon w końcu zaatakuje. Rozszarpie Pottera na strzępy...

Ale wtedy dobiegł ich świst, ledwo słyszalny przez wrzaski tłumu. Błyskawica leciała ku Harry'emu wokół skraju lasu, szybując ponad ogrodzeniem i zatrzymując się w powietrzu tuż obok niego, gotowa, by jej dosiadł. Ryk tłumu wzmógł się. Rozella w emocjach podskoczyła i nadepnęła komuś na stopę.

— Bardzo pomysłowe! — krzyczał Ludo Bagman.

Harry przerzucił nogę przez miotłę i odepchnął się mocno od ziemi, a w chwilę później wystrzelił w górę, szybując w powietrzu.

Rogogon warował przy kupie jaj. Złote jajo wyróżniało się na tle tych innych, cementowoszarych, spoczywając bezpiecznie między przednimi łapami smoka. Harry zanurkował. Rogogon obrócił łeb, śledząc go uważnie.

Wtem Harry, jakby przewidział następne wydarzenia, wyhamował i poderwał się gwałtownie, a miejsce, w którym znajdował się jeszcze przed ułamkiem sekundy, przeszył strumień ognia.

— Ależ ten chłopak lata! — ryknął Bagman, gdy tłum wrzasnął i umilkł, wstrzymując oddech. — Widział to pan, panie Krum?

Harry wzbił się nieco wyżej i zaczął krążyć nad smokiem. Rogogon wciąż śledził go uważnie, obracając łeb na długiej szyi.

Harry zanurkował dokładnie w tej samej chwili, gdy rogogon otworzył paszczę, ale tym razem Harry miał nieco mniej szczęścia — uniknął strumienia ognia, ale nie uniknął ogona: kiedy gwałtownie skręcił w lewo, jeden z długich kolców musnął mu ramię, rozdzierając szatę.

Na widowni rozległy się wrzaski i jęki... Bagman coś krzyczał... tak samo, jak Gryfoni wokół Rozelli... Rozella złapała kogoś za rękę, mocno ściskając. Nie wiedziała, kto to był, ale nie przejęłaby się tym nawet, gdyby była to Aggie, a nawet sam Lord Voldemort... Wszyscy przeżywali to draśnięcie najwyraźniej bardziej od Harry'ego, który nawet nie zwolnił, wciąż kręcąc się wokół smoka.

Rogogon nie chciał ruszyć się z miejsca, bo chronił swoje drogocenne jaja. Choć skręcał się i miotał, rozkładał i zwijał skrzydła, nieustannie śledząc Harry'ego żółtymi, wściekłymi ślepiami, bał się oddalić od kupki jaj. Harry zaczął szybować to w tę, to w tamtą stronę, nie podlatując za blisko, by nie narazić się na zabójczy strumień ognia, ale i nie odlatując za daleko, tak, aby smok nie tracił go z oczu. Smok kręcił łbem, utkwiwszy w nim swoje płonące, pionowe źrenice, obnażywszy kły... Harry wystrzelił w górę. Rogogon poderwał łeb, wyciągając szyję na całą długość... Harry wzbił się jeszcze parę stóp wyżej, a smok zaryczał ze złości. Machał ogonem, strzelał strumieniami ognia, otwierał szeroko paszczę...

I nagle olbrzymi jaszczur stanął na tylnych nogach, rozwijając swoje czarne, skórzaste skrzydła. Harry zanurkował. Zanim smok zorientował się, o co chodzi i gdzie się podział, Harry spadał już na ziemię jak kamień, nie spuszczając z oczu kupki jaj, teraz nie osłoniętych uzbrojonymi w długie szpony łapami smoka...

Oderwał dłonie od Błyskawicy... schwycił złote jajo... Och, Merlinie, schwycił złote jajo! Udało mu się!

I już poderwał się w górę z zapierającą dech szybkością, już szybował nad trybunami, trzymając bezpiecznie jajo pod pachą zdrowego ramienia. Tłum ryczał i klaskał przeraźliwie głośno.

— Paaaatrzcie! — wrzeszczał Bagman. — Zobaaaczcie! Nasz najmłodszy zawodnik najszybciej złapał jajo! No, no, nooo, pan Potter ma szansę na zwycięstwo!

— Brawo, Harry! — krzyczeli Fred i George, przekrzykując nawet Lee, który trząsł każdym po kolei, wykrzykując mu do ucha, że Harry'emu się udało. Przestał, dopiero gdy Valerie rąbnęła go w ramię, ręką, którą ledwo wyswobodziła z uścisku Rozelli. Hermiona, stojąca nieopodal, otarła łzy spływające jej po policzkach. Gryfoni przekrzykiwali całą resztę widowni. A najgłośniej z nich wszystkich krzyczał chyba Ron, który jeszcze do niedawna był tak śmiertelnie na Harry'ego obrażony.

Wybiegli strażnicy smoków z Charliem Weasleyem na czele, by poskromić rogogona. Hagrid, profesor McGonagall i profesor Moody pojawili się w przerwie w ogrodzeniu, wymachując do Harry'ego rękoma. Wszyscy mieli radosne twarze.

Harry przeleciał jeszcze raz nad trybunami, w akompaniamencie ryku tłumu. Rozella, z której uleciał już cały stres powodowany oglądanym widowiskiem, roześmiała się, kręcąc głową.

— Pozer! — krzyknęła, uśmiechając się i klaszcząc razem z tłumem.

~^~

Wieczorem pokój wspólny Gryffindoru szykował się do balangi-niespodzianki dla Harry'ego. Gryfoni znosili piwo kremowe, odsuwali stoliki pod ściany i sprowadzali swoich znajomych z innych domów — głównie Krukonów; Puchoni świętowali z Cedrikiem, a Ślizgoni raczej nie byli fanami Pottera.

Rozella, korzystając z faktu, że impreza jeszcze się nie zaczęła, wskoczyła na jeden z nielicznych stolików, które wciąż stały pośrodku pokoju. Klasnęła w dłonie, chcąc zwrócić na siebie ogólną uwagę.

— Okej, kogo to sprawka? — ryknęła wściekle, licząc, że słyszą ją wszyscy w pokoju.

— A tej co? — zapytał ktoś z tłumu.

Rozella przewróciła oczami.

— Który kretyn zmusił Grubą Damę do zmiany hasła na „Dowell capi łojem"?

Gryfoni nawet nie starali się kryć ze śmiechem. Rozella prychnęła. Och, no po prostu przezabawne.

Za jej plecami rozległy się dwa jednakowe śmiechy. Bliźniacy, którzy właśnie przeszli przez dziurę w portrecie, mieli ręce pełne niezdrowych przekąsek. Dziś to oni przegrali w marynarzyka i musieli taszczyć jedzenie z kuchni.

— Cholera, Valerie, masz te swoje dwa galeony — zaśmiał się George, rzucając do Valerie małą saszetkę, w której zabrzęczały złote monety.

A to dwulicowe szuje, o Merlinie.

— Nie myśleliśmy, że serio to zrobisz — powiedział Fred z szerokim uśmiechem.

Rozella zeskoczyła ze stołu, na którym stała i zmrużyła oczy, kiedy z tłumu wypruła nagle Aggie, przylegając do boku Freda jak pijawka. Dzięki specjalnemu specyfikowi od Pomfrey jej włosy zaczęły już odrastać i aktualnie sięgały za ucho. I Rozella musiała przyznać, że Krukonce najwyraźniej było do twarzy z każdą długością włosów, bo wyglądała olśniewająco.

Rozella zmusiła się do oderwania nienawistnego spojrzenia od blondynki, która wyglądała na wyjątkowo z siebie zadowoloną. Dowell zignorowała ją i prychnęła na bliźniaków oraz Valerie. Czasami naprawdę nie znosiła swoich przyjaciół.

— Sorki, Dowell, zakład to zakład. — Valerie wzruszyła ramionami, kiedy Rozella odwróciła się do niej plecami i ponownie prychnęła. — Ale za to postawię ci kremowe.

Och, myślała, że przekupi ją marnym kuflem kremowego piwa. Nie było takiej opcji. Rozella miała swoją godność.

— Dorzucisz do tego ciastka i może ci wybaczę — rzekła, odwracając się w jej stronę.

Valerie zaśmiała się i poklepała Rozellę po ramieniu.

— Na Merlina, człowieku, ty byś własnego brata sprzedała za jedzenie — powiedział Lee, kręcąc głową na Rozellę.

— Błąd. Was bym sprzedała za jedzenie. Aarona oddałabym za darmo.

Lee parsknął pod nosem w akompaniamencie oburzonych prychnięć bliźniaków.

— A ja bym Fredusia nie oddała za żadne skarby świata — zaświergotała Aggie i skradła Fredowi całusa w policzek.

Rozella skrzywiła się. Aggie co rusz sypała takimi uroczymi wyznaniami odkąd tylko ona i Fred oficjalnie się zeszli. Bardzo peszyły one Freda, ale Aggie wyraźnie sprawiały uciechę, więc Weasley nie zwracał na to uwagi.

George udając, że wymiotuje, poszedł po kufel kremowego piwa.

Chwilę później zagrała muzyka i zabrzmiały oklaski oraz wiwaty, kiedy to do pokoju wspólnego wszedł Harry w towarzystwie Hermiony i, co ciekawe, Rona. Musieli się niedawno pogodzić.

Balanga rozkręciła się na dobre. Na każdej wolnej powierzchni wznosiły się góry ciastek i sterczały dzbany dyniowego soku oraz kremowego piwa. Lee odpalił kilka zimnych ogni doktora Filibustera, więc cały pokój wypełnił się gwiazdami i iskrami, a Dean Thomas, który potrafił świetnie malować, ozdobił ściany nowymi plakatami; na większości z nich Harry śmigał na miotle wokół łba rogogona, choć kilka przedstawiało Cedrika z płonącą głową.

— Ożeż ty, ale ciężkie! — powiedział Lee, biorąc do ręki złote jajo, które Harry położył na stole. — Otwórz je, Harry, nie daj się prosić! Zobaczmy, co jest w środku!

— On ma sam rozwiązać zagadkę — szybko wtrąciła Hermiona. — To jest w regulaminie turnieju...

— Tak, miałem też sam wymyślić sposób na tego smoka — mruknął Harry tak cicho, by dosłyszały to tylko Rozella i Hermiona. Ta druga uśmiechnęła się do niego niepewnie.

— Tak, otwórz je, Harry! Teraz! — rozległo się kilka głosów.

Lee podał jajo Harry'emu, który wbił paznokcie w szparę biegnącą wokół wypukłości, i je otworzył.

Jajo było w środku wydrążone i zupełnie puste — ale gdy tylko się otworzyło, rozległo się rozdzierające wycie. Brzmiało jak kocia orkiestra jeżdżąca długimi pazurami po tablicach.

— Zamknij to! — krzyknął Fred, zatykając sobie rękami uszy.

— Co to było? — zapytał Seamus Finnigan, wpatrując się w złote jajo, gdy Harry je zatrzasnął. — Zupełnie jak szyszymora... Może wystąpi w drugim zadaniu, co, Harry?

— Żadna szyszymora. To była banshee — powiedziała Treacy Westwood, a Rozella wzdrygnęła się na myśl o zjawie, której wrzask zwiastował czyjąś rychłą śmierć. — Myślicie, że ktoś umrze?

— Och, nawet tak nie mów! Dumbledore nie pozwoliłby, żeby komuś stała się krzywda! — zawołała Hermiona, choć wyraźnie zbladła na słowa Treacy.

— To brzmiało, jakby kogoś torturowano! — zawołał bardzo blady Neville, który przed chwilą rozsypał po podłodze półmisek pasztecików nadziewanych kiełbaskami. — Będziesz musiał pokonać zaklęcie Cruciatus!

— Nie bądź głupi, Neville, to jest nielegalne — powiedział George. — Nie użyją zaklęcia Cruciatus wobec zawodników. Mnie to bardziej przypominało śpiew Percy'ego... Może będziesz musiał zaatakować go pod prysznicem, Harry.

— Albo moją matkę w kuchni. Brzmi dokładnie tak samo, kiedy na mnie wrzeszczy — stwierdziła Rozella.

Rozella zapisała sobie przy okazji w głowie, by jeszcze dziś napisać list do rodziców i poinformować ich o wynikach pierwszego zadania. Puchońską powinnością dopingowali Cedrikowi, jednak pewno ucieszą się na wieść, że Harry zdobył z Krumem ex aequo pierwsze miejsce.

— Chcesz trochę strucli z owocami, Hermiono? — zapytał nagle Fred. Hermiona spojrzała podejrzliwie na talerz, który Fred jej podsuwał. — Daj spokój, to zwykłe ciasto — powiedział Fred, szczerząc do niej zęby. — Nic z tym nie robiłem. Ale tych kremówek to bym się wystrzegał...

Neville, który właśnie ugryzł kawał kremówki, zakrztusił się i wypluł wszystko na podłogę. Fred ryknął śmiechem.

— To tylko taki żarcik, Neville...

Hermiona wzięła kawałek strucli i zapytała:

— Fred, wynieśliście to wszystko z kuchni?

Aggie zmierzyła Hermionę oceniającym spojrzeniem i stanęła bliżej Freda. Rozella przewróciła oczami.

— Jasne — odrzekł Fred, uśmiechając się do niej szeroko i nie zwracając najmniejszej uwagi na nabzdyczoną Harris. — Wszystko, co tylko pan sobie zażyczy, sir! — dodał, naśladując piskliwy głos domowego skrzata. — Dałyby mi wszystko, nawet pieczonego wołu, gdybym powiedział, że jestem głodny.

— Jak się tam dostaliście? — zapytała Hermiona niewinnym, zdawkowym tonem.

— To bardzo łatwe. Za tym malunkiem z misą pełną owoców są ukryte drzwi. Trzeba tylko połaskotać gruszkę, a ona zachichoce i... — Urwał i spojrzał na nią podejrzliwie. — Dlaczego pytasz?

— A... nic, tak sobie — odpowiedziała szybko Hermiona.

— Chcesz podburzyć skrzaty domowe do strajku, tak? — zapytał George. — Już ci nie wystarczają te ulotki i plakietki, chcesz wywołać prawdziwy bunt?

Rozległy się chichoty. Hermiona milczała.

— Nie waż się tam łazić i wmawiać im, że muszą mieć normalne ubrania i dostawać wynagrodzenie! — powiedział Fred ze złością — Powariują i przestaną nam gotować!

— Heej, spokojnie — podjęła Rozella, stając między nimi. — Jeśli Hermiona chce tam iść i z nimi porozmawiać, to niech tak zrobi. Skrzaty mają prawo same zadecydować, czego chcą i...

W tym momencie urwała, ponieważ Neville zamienił się w wielkiego kanarka, co odwróciło jej uwagę od bliźniaków i Hermiony.

— Och... przepraszam, Neville! — zawołał Fred, przekrzykując ogólny śmiech. — Zapomniałem... rzeczywiście zaczarowaliśmy te kremówki...

Po minucie Neville jednak zrzucił pióra i odzyskał normalny wygląd. Nawet on przyłączył się do ogólnego śmiechu.

— Kanarkowe kremówki! — wrzeszczał Fred do rozochoconych Gryfonów. — Wynaleźliśmy je z George'em! Siedem sykli sztuka, okazja!

Tłum Gryfonów dopadł do bliźniaków, ofiarując swoje pieniądze i wymieniając je na kanarkowe kremówki. Już po chwili nad sufitem zaczęło krążyć coraz to więcej kanarków.

— Gratuluję, Harry — odezwała się nagle Aggie, z uprzejmym uśmiechem wpatrując się w Harry'ego. — Od początku ci dopingowałam.

Fred uniósł na to brwi, a George opluł się kremowym piwem. Rozella wykrzywiła twarz. Jeszcze wczoraj Aggie zajadle dopingowała Krumowi i Cedrikowi, twierdząc, że tylko oni mają jakiekolwiek szanse, by w ogóle przeżyć w turnieju.

— Ee... dzięki — odpowiedział Harry.

— Zatańczysz? — odezwał się Fred, podając Aggie dłoń. Wyraźnie chciał skupić na niej swoją uwagę. Aggie spojrzała na niego dużymi niebieskimi oczami.

— Jasne, Freduś, chętnie — zachichotała i po chwili razem z Fredem zniknęli na parkiecie.

— Och, jasne, Freduś, chętnie! — zawołała Rozella, udając piskliwy, słodki głosik Aggie. — Sreduś.

Opadła ciężko na sofę, zawaloną różnego rodzaju słodkościami i spojrzała na stolik obok, gdzie stało złote jajo. Przez jej myśl przebiegło wiele mrocznych wizji z użyciem jaja jako narzędzia zbrodni.

— Potter, weź to jajo, bo przysięgam, zaraz rozwalę je komuś na głowie — powiedziała, nie ufając swojej samokontroli. Harry, wyraźnie również nie żywiąc do niej zaufania, wziął złote jajo pod pachę. — A no i... gratulacje, że nie umarłeś i w ogóle, i... och, nie szczerz się tak. Mówię to, bo tak wypada. — Szturchnęła go w ramię.

Harry uniósł brwi, wciąż irytująco się uśmiechając.

— Yhm. To... dzięki — powiedział — bo tak wypada.

~^~

Zbliżała się druga w nocy, kiedy ostatni Gryfoni i Krukoni rozchodzili się do swoich łóżek, choć byli też tacy, którzy usypiali na sofach i w fotelach.

Następnego ranka łatwo było wywnioskować, kto tej nocy spał, a kto świętował sukces reprezentantów — znaczna większość uczniów co chwilę ziewała, a ich twarze sine były od zmęczenia.

Mimo to w Wielkiej Sali dało się wyczuć radosny nastrój. Wszyscy wesoło gawędzili o wczorajszych wydarzeniach, a kiedy Harry i Cedrik pojawili się w sali, powitano ich gromkimi brawami.

Zapowiadał się naprawdę piękny dzień; najpewniej ostatni taki tej jesieni. Sklepienie Wielkiej Sali pokrywał głęboki błękit, a przez powolnie sunące białe chmury przebijały się promyki słońca.

Rozella i Valerie ledwo zdążyły na śniadanie. Ziewając i przeklinając pod nosami, wbiegły do sali jak burza. Wzrokiem odszukały swoich znajomych i ruszyły w ich stronę.

Rozella, przez cały czas, kiedy szły między stołami Gryffindoru i Hufflepuffu, miała dziwne wrażenie, jakoby ludzie obserwowali każdy ich krok.

— Macie miny, jakby ktoś umarł — powiedziała Valerie, kiedy zajęły miejsce naprzeciw bliźniaków i Jordana. Obok Freda siedziała przyklejona do niego Aggie, a kawałek dalej Ron, Hermiona i Harry przeglądali proroka. — Co się tak lampicie? — warknęła, kiedy ich wzrok stał się jeszcze bardziej natarczywy.

— Podziwiają mój blask — rzekła Rozella, biorąc do ręki kanapkę. — Hej, ja wiem, że jestem piękna o poranku, ale wasz wzrok mnie onieśmiela.

Doskonale wiedziała, że wyglądała jak upiór z potarganymi włosami i worami pod oczami, ale jakoś średnio ją to obeszło. Jednak jej przyjaciele nawet nie uśmiechnęli się na te słowa. Ich miny były zmarnowane, kryjące w sobie jakiś cień.

Rozella poczuła się nieswojo, zdając sobie sprawę z faktu, że coraz więcej osób im się przypatruje. Bynajmniej nie były to nieprzyjemne spojrzenia.

Fred, George i Lee spojrzeli po sobie.

— Rozella, chodź...

Rozella zmarszczyła brwi, słysząc słaby głos George'a. Bliźniacy rzadko mówili jej po imieniu. Zwykle była po prostu młodą.

— Co? — zapytała, dopiero teraz zwracając uwagę na to, jak bladzi byli bliźniacy. Ich zawsze ciepłe oczy straciły swój blask, były poczerwieniałe i załzawione, jakby od wstrzymywanego usilnie płaczu.

— Wychodzimy — rzekł stanowczo Fred.

Fred i George podnieśli się z krzeseł na drżących nogach. Za nimi wstał dziwnie przygaszony Lee i skonsternowana Valerie. Rozellę zdziwił fakt, że Aggie nie zrobiła tego samego, a po prostu uśmiechnęła się do nich lekko. Jakby... pocieszająco.

— Co jest grane? — zapytała Rozella.

— Rozella, porozmawiamy na zewnątrz.

Rozella poczuła dziwny skurcz w żołądku, słysząc ten poważny ton głosu. Przygryzła wargę, wstając z siedzenia. Kompletnie nie wiedziała, co mogą oznaczać te szepty i spojrzenia. Może Aggie w końcu powiedziała im o tym, że ostatnio Rozella i Harry zakradli się do jej pokoju i teraz chcieli powiedzieć, że przesadziła? Ale przecież wtedy nie wpatrywałaby się w nią połowa Gryffindoru. I nie zachowywaliby się tak dziwnie.

Ruszyli w stronę wyjścia z Wielkiej Sali, a Rozella czuła się, jakby każdy ich krok trwał godziny. Drzwi w ogóle się nie przybliżały, a szepty i wbijane w nich spojrzenia ciągle przybierały na sile. Fred i George co chwilę spoglądali na nią przez ramię, jakby chcieli się upewnić, że wciąż tam była.

Byli już przed drzwiami, kiedy nagle Rozella zauważyła obok siebie mignięcie czegoś zielonego.

— Jejku, stara. — Julian, ignorując łypiących na niego Weasleyów, podbiegł do Rozelli i mocno ją przytulił. Czuła, że się dusi, kiedy jej twarz wylądowała w zielonym swetrze Ślizgona. — Widziałem ten artykuł. Tak mi przykro... Ale będzie dobrze, obiecuję. Jes-...

— Khan, do cholery! — warknął Lee, patrząc na Juliana, jakby ten powiedział coś okropnie niewłaściwego. Odciągnął Ślizgona na bok i Rozella słyszała, jak zaczął wyklinać jego głupotę.

To małe zamieszanie sprawiło, że coraz więcej osób spoglądało w ich stronę, szepcząc między sobą. Szepty nasiliły się, kiedy profesor McGonagall wstała od stołu nauczycielskiego. Zmierzała w ich kierunku z wyjątkowo nieciekawą miną.

Rozella spojrzała na bliźniaków z pytaniem w oczach.

— Artykuł? Możecie mi...

— Rozella, to nie jest miejsce.

— Ale...

— Boże święty! — warknęła Valerie, wyraźnie mając dość tego zamieszania.

Wyrwała jakiemuś pierwszakowi Proroka Codziennego i zaczęła kartkować go w poszukiwaniu tego, co mogło wzbudzić taką sensację. Rozella zajrzała jej przez ramię, ignorując bliźniaków, proszących, by jak najszybciej opuścili pomieszczenie.

POKĄTNA W PŁOMIENIACH

Ulicą Pokątną, znaną doskonale każdemu brytyjskiemu czarodziejowi, wstrząsnęła straszliwa tragedia, pisze nasz specjalny korespondent, Rita Skeeter. Trzy stojące obok siebie budynki zajęły się ogniem. Jedna osoba zmarła, cztery zostały ranne. Ewakuowano łącznie 15 osób.

Ogień pojawił wieczorem 24 listopada około godziny 20 na poddaszu lokalnej kwiaciarni Pod Tentakulą i rozniósł się na sąsiednie budynki — sklep odzieżowy Twilfitting & Tatting's oraz Czarodziejskie niespodzianki Gambola i Japesa.

Podczas gdy sklep odzieżowy udało się uratować, kwiaciarnia i sklep z czarodziejskimi żartami zostały doszczętnie spopielone. Jak twierdzą okoliczni świadkowie, płomieni nie udało się ugasić żadnymi zaklęciami. Aurorzy podejrzewają działanie czarnej magii. Kilka minut po godzinie 20 nastąpił wybuch, kiedy to płomienie dotarły do łatwopalnych wyrobów sprzedawanych przez panów Gambola i Japesa.

Cztery osoby zostały ranne. Nieprzytomne, z poparzeniami, zostały przewiezione do Szpitala Świętego Munga. Kiedy aurorom udało się ugasić płomienie, na poddaszu Pod Tentakulą znaleziono zwłoki właścicielki — czterdziestodwuletniej Aurelii Dowell.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro