Rozdział 8: Trelawney Junior, Huffle-Punk i oczywiście Potter

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozella zastanawiała się, jak złych decyzji musiała dokonać w życiu, że te doprowadziły ją do tego momentu.

Tej nocy nie zmrużyła oka, a więc zmęczenie malowało się na jej twarzy sinymi cieniami. Po kolacji poprzedniego dnia nie wróciła już do swojego dormitorium, miast tego razem z Valerie kierując się od razu do pokoju Freda, George'a i Lee. Wygrzebali ze skrytki pod podłogą potrzebne im składniki oraz instrukcje i przystąpili do uwarzenia eliksiru postarzającego, rozstawiając się na środku pomieszczenia. Kiedy Kenneth Towler wrócił do dormitorium, jedynie obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem i wyraził nadzieję na to, że nie wybuchną do rana, bo bardzo chciałby dowiedzieć się, kto będzie reprezentować Hogwart w turnieju.

— Właśnie patrzysz na tę osobę — odpowiedział mu Fred, nie przestając mieszać w kotle. Kenneth nie miał więcej pytań.

Kilka mniejszych wybuchów i wypitych kaw później okazało się, że nastała jutrzenka, a niebo z czarnego stało się złocisto-brzoskwiniowe. Wszyscy byli zmęczeni, a Lee zasnął kilka godzin wcześniej z głową opartą na opróżnionych opakowaniach po czekoladzie. Nadal nie dokończyli eliksiru, ale Fred i George obiecali, że się tym zajmą, a więc Rozella i Valerie postanowiły wrócić na chwilę do dormitorium, aby doprowadzić się do porządku. Rozella, wdrapując się po schodach prowadzących do żeńskich dormitoriów stwierdziła, że mankiety jej koszuli są nadpalone i śmierdzą jak śledziona traszki.

Prawdopodobnie faktycznie była to śledziona.

Jednak to, co zastało ją w dormitorium było zdecydowanie gorsze.

Wyglądało to tak, jakby po pokoju przebiegło stado buchorożców. I tak jak buchorożca Rozella bardzo chętnie by zobaczyła, to takich widoków wolałaby raczej uniknąć.

Z kufra Treacy ktoś musiał wywlec farby, bo pootwierane puszki walały się teraz po podłodze. Niemal całą powierzchnię pokoju pokrywały kolorowe plamy. Rozella dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że były to wizerunki odbitych małych tyłków. To by tłumaczyło, dlaczego Kapitan i Wściek cali byli w farbie, a Gryzia warczała na każdego kto choćby spróbował wejść do łazienki. Rozella zdążyła tylko dostrzec — na tyle na ile pozwalały jej lekko uchylone drzwi — że przez śnieżnobiałe futro Gryzi biegła fioletowa linia, jakby ktoś dotknął ich brudną od farby łapą. Rozella podejrzewała, że była to wina Kapitana, ponieważ miał szczególnie dumną minę, a z jego nosa ściekała strużka krwi. Gryzia pewno dała mu nauczkę.

Rozella sama chętnie zrobiłaby krzywdę wozakowi. Najchętniej wyrzuciłaby go przez okno za to, że właśnie jej teraz przypadnie sprzątanie tego bałaganu oraz tłumaczenie się przed współlokatorami, dlaczego próbuje zabić przerośniętą fretkę.

Chociaż to ostatnie mogła akurat ze spokojem skreślić ze swojej listy, bo jej współlokatorki zdawały się mieć o wszystkim doskonałe pojęcie. Stały na środku pokoju ze skrzyżowanymi ramionami i mrożącymi krew w żyłach spojrzeniami. Wyglądało na to, że tylko czekały, aż Rozella i Valerie wrócą do dormitorium.

Rozella jęknęła.

— Przypomnijcie mi, dlaczego ja właściwie was tu trzymam? — zapytała, ściskając palcami nasadę nosa i patrząc wściekle na wozaki. — Czy wy potraficie cokolwiek poza doprowadzaniem mnie do szału?

— Ja umiem wybekać alfabet! — oświadczył Wściek z samozadowoleniem wypisanym w ogromnych oczach. — Pokazać? — Pomasował swój puszysty brzuch, jakby przygotowując się do pokazu.

— Nie teraz — syknęła Rozella, ale widząc zranioną minę Wścieka dodała: — Ale oczywiście wszyscy jesteśmy z ciebie dumni, Wściek.

— Och, niemniej niż z ciebie, Rozello! — zawołała Hermiona.

Rozella zgarbiła się tak, jakby to mogło pozwolić jej ukryć się przed rozeźlonym wzrokiem Granger. Mogła przeżyć wizerunek tyłka Kapitana nad swoim łóżkiem, ale nie była pewna, czy przeżyje wściekłość Hermiony.

— Może zamiast się kłócić, posprzątamy ten bałagan, zanim Lavender i Parvati to zobaczą? — zaproponowała Treacy, chociaż jej twarz również była zarumieniona ze złości.

Rozella dopiero teraz zdała sobie sprawę z faktu, że nie było tu Lavender Brown i Parvati Patil. Mimowolnie odetchnęła z ulgą. Darzyła te dziewczyny sympatią, ale nie znała ich na tyle dobrze, by być pewną, że nie powiadomią nauczycieli o wozakach.

Podziękowała siłom wyższym za to, że dziś nawet największe lenie wstały jak najwcześniej, by móc koczować przed Czarą Ognia i obserwować poczynania potencjalnych kandydatów. Nie wiedziała ile czasu zajęło wozakom, by dopuścić się takiego spustoszenia, ale najwyraźniej zrobiły to już po tym jak Lavender i Parvati wyszły na śniadanie.

Myśląc o śniadaniu Rozella poczuła burczenie w brzuchu. Bezsenna noc zakrapiana litrami kofeiny dała się we znaki. Rozella miała teraz ogromną ochotę na to, by pochłonąć górę tostów i obserwować przy tym czarę.

Najwyraźniej Valerie pomyślała o tym samym, bo położyła się na swoim łóżku i powiedziała:

— Mi tam się ten wystrój podoba. O! Na przykład tamta plama wygląda jak martwy Snape.

Rozella spojrzała na czarną plamę, odbitą smętnie obok szafy. Przekrzywiła głowę.

— Ja tam widzę serduszko...

— Czy możecie się skupić? — Oburzyła się Hermiona. Westchnęła i spojrzała na Rozellę. — Rozello, naprawdę nie wiem, co ci przyszło do głowy, żeby trzymać w naszym pokoju wozaki. I to tuż pod nosami magizoologów! Przecież to jest klasyfikacja XXX. Według „Fantastycznych zwierząt" Newta Scamandera może poradzić sobie z nimi tylko odpowiedzialny czarodziej i...

— Ja jestem...

— Wybacz, słonko, ale nie, nie jesteś — wtrąciła Treacy, a Rozella wydęła policzki.

— Wiesz, jakie mogą być z tego problemy? — kontynuowała Hermiona, podpierając się pod boki. — Mogą nas wywalić! Wywalić, rozumiesz? Poza tym, te zwierzęta są niebezpieczne!

— Że to coś niby jest niebezpieczne? — Valerie wskazała na obślinionego Wścieka, którego Kapitan właśnie próbował przekonać, że brązowa farba ma smak czekolady. Rozella momentalnie wzięła pulchnego wozaka na ręce, aby powstrzymać go od pochłonięcia farby i posłała Kapitanowi gromiące spojrzenie.

— Jeśli głupota jest niebezpieczna, to tak. Te zwierzęta są niebezpieczne — burknęła Hermiona, krzyżując ramiona na piersi.

— Moje pazury też. To zabójcza broń. Mam na to papiery — stwierdził Kapitan, obnażając kły.

— Nie pomagasz, ty wyliniały idioto. — Gryzia właśnie wyszła w łazienki, a woda ściekała po jej śnieżnobiałym futerku. Rozella uznała, że lepiej będzie nie informować Gryzi o fioletowych (teraz już delikatnie różowych) plamkach, które wciąż zdobiły tył jej głowy.

— Czy to moja apaszka? — Zapytała Treacy, patrząc na błękitny materiał, którym Gryzia obwiązała się w pasie jak ręcznikiem.

— Już nie.

Rozella stęknęła w duchu. Policzyła do trzech i uniosła oczy ku górze. Momentalnie jednak odwróciła wzrok, widząc nad sobą ogromny brązowy ślad, który wyglądał jakby ktoś cisnął w sufit przerośniętą fretką. Zapewne tak właśnie było.

Podrapała Wścieka za uchem i odetchnęła.

— Okej! Wszystko załatwię — powiedziała, skupiając na sobie wzrok współlokatorek i wozaków. — Zaraz to posprzątam i nikt się o niczym nie dowie. Słowo Gryfona!

— A jak nie, to spokojna twoja rozczochrana. — Kapitan patrzył teraz na Hermionę. — Zwalimy wszystko na tego spasłego kocura jak zawsze i będzie miodzio. — Kapitan kiwnął łbem w stronę Krzywołapa, który siedział właśnie na parapecie i mył swoje rude futerko.

— Słucham?! — zawołała Hermiona.

Rozella przygryzła wnętrze policzka.

— Ja to wyjaśnię...

~^~

— Hej, wrzucisz moją kartkę do czary?

— Nie, dzięki.

— Nie ma za co? — Rozella przewróciła oczami i rozluźniła szczękę, która powoli zaczynała boleć ją od wymuszonego uśmiechu.

Z bałaganem uporała się w oka mgnieniu; wystarczyło tylko kilka machnięć różdżką. Rozella przeczuwała, że Hermiona i Treacy mogły to zrobić same jeszcze przed jej przyjściem, ale wyraźnie ogromną uciechę sprawiało im pouczanie Rozelli i Valerie, jak powinny poprawnie wymawiać poszczególne inkantacje. W pewnym momencie wkurzona Valerie wyszła, trzaskając drzwiami i oznajmiając, że ma to wszystko w głębokim poważaniu i musi pomóc w czymś Weasleyom. Tylko Rozella wiedziała, że chodzi o eliksir postarzający, nad którym nadal pracowali.

Już teraz wiedzieli, że wyjdzie go żałośnie mało. Nie było to wielkim problemem dla bliźniaków i Jordana — potrzebowali oni tylko kropli eliksiru, aby dodać sobie zaledwie kilku miesięcy. Jednak z pewnością nie starczy go na tyle, by postarzyć Rozellę i Valerie aż o trzy lata. Musieli więc kombinować i zgodnie doszli do wniosku, że najwyżej chłopcy spróbują wrzucić do Czary Ognia po dwie kartki — jedną swoją i jedną którejś z dziewcząt. Aczkolwiek w razie wypadku, gdyby miało to nie zadziałać, Rozella postanowiła poszukać kogoś kto miał siedemnaście lat i byłby skłonny za ładny uśmiech wrzucić jej kartkę.

Spodziewała się, że nie będzie miała zbyt wielkiego wyboru przy szukaniu potencjalnych kandydatów do tego zadania; w weekendy większość uczniów zwykle jadała śniadanie nieco później. Jednak kiedy Rozella zeszła na dół, okazało się, że nie tylko ona wstała wcześniej niż zazwyczaj (pomijając fakt, że dziś nawet nie spała). Przynajmniej z dwadzieścia osób siedziało na schodach, oglądając Czarę Ognia, z tostami w dłoniach. Wśród nich Rozella wychwyciła roześmiane Lavender i Parvati. Dziewczyny nie wyglądały jakby ich głowy zaprzątały wizerunki wozaczych tyłków na ścianach dormitorium, a więc Rozella odetchnęła z ulgą.

Wokół stołka, na którym czara została usadowiona, biegła cienka linia, lśniąca w porannym świetle niczym płynne złoto. Była to pewno Linia Wieku, o której Dumbledore mówił na uczcie powitalnej.

Rozella przygryzła wnętrze policzka, rozglądając się za kolejnymi uczniami, którzy mogliby mieć siedemnaście lat.

— Och, hej! — Zatrzymała jakąś nieznaną jej dziewczynę. — Wrzuciłabyś moją kartkę do czary?

— Nie mam siedemnastki.

Jej wygląd mówił coś z grubsza innego.

Rozella ponownie omiotła salę spojrzeniem. O!

— Hej, wrzuciłby-...

— Zjeżdżaj — burknął chłopak, którego zaczepiła. Wyminął Rozellę, trącając ją przy tym ramieniem.

Och?

Usłyszała rechot dobiegający z wnętrza jej torby. Przewróciła oczami. Był to Kapitan, którego postanowiła od teraz szczególnie pilnować i targać wszędzie w torbie, choćby miało to poskutkować pogryzionymi podręcznikami i skoliozą.

Wyprostowała się z prychnięciem i krzyknęła za odchodzącym chłopakiem:

— Zjechać, to ja ci mogę zaraz mor-... Och, dzień dobry, profesorze Snape! — Urwała na widok mistrza eliksirów.

Niczym Śmierć szedł korytarzem, majestatycznie powiewając czarną szatą i z każdym krokiem wydeptując nastrój głębokiej rozpaczy. Uroczy człowiek.

— Nie przeszkadzaj mi, Dowell. — Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem.

Rozella dochodziła czasem do wniosku, że profesor Snape niekoniecznie pałał do niej sympatią.

— Panu też miłego dnia! — zawołała, nie tracąc entuzjazmu.

Odwróciła się na pięcie, próbując, jak Snape, zawiać zarzuconą na mundurek bluzą, która imitować miała pelerynę.

Podrapała się po brwi i cicho syknęła, kiedy rozdrapała krostę czającą się między włoskami. Nie zdążyła jednak dostatecznie wyrazić swojego, jakże ogromnego, bólu, ponieważ jej uwagę przykuła nagle osoba stojąca pod równoległą ścianą.

Emma Harris. Kuzynka Aggie.

Rozella przypomniała sobie jak Lee mówił, że siedział razem z Emmą na mugoloznawstwie. Skoro dziewczyna była z nim na roku, istniała szansa, że miała siedemnaście lat i tym samym była w stanie przekroczyć Linię Wieku.

Rozella stwierdziła, że skoro znała się z kuzynką dziewczyny, może będzie miała u Emmy jakieś specjalne względy i Krukonka zgodzi się wrzucić dla niej kartkę do Czary Ognia. Z uśmiechem zadowolenia ruszyła w stronę Emmy.

Emma zdjęła z ramion bluzę i oparła ją na kościstym kolanie. Wyraźnie czegoś szukała, ponieważ przewracała po kolei wszystkie kieszenie na lewą stronę. Co jakiś czas poprawiała okulary, zsuwające się z jej spiczastego nosa. Swoje ciemne blond loki związała w wysokiego kucyka. Rozella, będąc już bliżej dziewczyny, poczuła się chorobliwie mała, ponieważ Krukonka była wysoka i chuda jak tyczka, co zawdzięczała swoim długim nogom.

Rozella odchrząknęła, aby skupić na sobie jej uwagę.

— Heej — zaczęła powoli, przywdziewając jeden ze swoich promiennych uśmiechów.

Blondynka uniosła na nią swoje bursztynowe oczy i ponownie poprawiła okulary.

— Znamy się?

— Nie. Ale chciałam zapytać... Wrzuciłabyś może moją kartkę do Czary Ognia? Proszę?

Krukonka spojrzała na nią oceniająco, marszcząc przy tym czoło.

— Wybacz, ale nie spiszę jakiejś małolaty na pewną śmierć. — W jej głosie rozbrzmiewało uprzejme rozbawienie. Mówiła bardzo wyraźnie, jednak bez sztucznego wymuszenia. Rozella stwierdziła, że ta Harris miała bardzo ładny głos.

Ale i tak była zła za nazwanie jej małolatą.

— Ale kto tu mówi o umieraniu?

— Słuchaj...

Rozella westchnęła. Zawsze mogła posłużyć się starym „coś za coś".

— A! — weszła jej w słowo. — A gdybym powiedziała, że w zamian mogę się odwdzięczyć?

— Nie chcę nic od dwunastolatki. Mnie nie kupisz. — Emma nadal uśmiechała się w ten swój uprzejmy sposób.

Rozella powstrzymała prychnięcie. Z pewnością nie wyglądała na dwunastolatkę.

— Czternastolatki — poprawiła Emmę. Jej uśmiech był zdecydowanie mniej szeroki niż chwilę temu. — I jednak mogę ci się przydać. — Starała się brzmieć przekonująco. — Ściany mają uszy, a ja wiem, że niedawno pewna pani prefekt zabrała coś, co należy do ciebie. Jeśli nadal tego nie odzyskałaś, to chętnie pomogę. Tak się składa, że ja i Aggie się znamy, więc... — Urwała, ponieważ bursztynowe oczy Emmy błysnęły groźnie zza okularów. Rozella odebrała to jako oznakę wściekłości.

Krukonka wyprostowała się, znacząco górując nad Rozellą. Atmosfera stężała.

— Posłuchaj. Nie wiem, jaki macie w tym cel, czy was to bawi, czy coś, ale przekaż mojej kuzyneczce, aby w końcu się odwaliła — syknęła, szpilując Rozellą wzrokiem. — I nie nasyłała na mnie dzieciaków. — Prychnęła, po czym zamaszystym ruchem zarzuciła na swoje kościste ramiona bluzę i ruszyła w stronę Wielkiej Sali.

Rozella uniosła brwi.

— Dar do wkurzania ludzi masz nabyty czy wrodzony? — Usłyszała głos z torby.

— Nabyty, tak jak ty pchły — burknęła, powstrzymując się od mocnego potrząśnięcia torbą.

Zacisnęła pięść wokół małej karteczki, którą miała zamiar wrzucić do czary, kiedy nagle poczuła dźgnięcie w plecy.

Odwróciła się ze zdziwieniem. Przed nią stały dwie Puchonki. Obie musiały być jej rówieśniczkami; wyglądały na jakieś czternaście, maksymalnie szesnaście lat. Jedna z nich sprawiała wrażenie, jakby nie do końca wiedziała, co tu robi. Druga zaś otwarcie gromiła Rozellę spojrzeniem jadowicie zielonych oczu. Wyjątkowo często dziś ludzie tak na nią patrzyli.

Dziewczyna, która to bardzo wyraźnie odpowiadała za zaczepienie Rozelli, na pierwszy rzut oka wyglądała dość niepozornie. W burzę rudych loków wplotła gruby, kwiecisty wianek, a na mundurek zarzuciła tęczowy, dziergany sweter. Na każdym jej palcu pobłyskiwały pierścienie z kolorowymi kamieniami. Na pewien sposób przypominała Rozelli profesor Trelawney.

Jednak kiedy dziewczyna się odezwała, wrażenie prysło. Podczas gdy Trelawney cechowała się spokojnym, usypiającym głosem, Puchonka brzmiała jak rozwścieczony chochlik kornwalijski.

— Ty! — Wbiła palec w klatkę piersiową Rozelli, na co Dowell nieznacznie się skrzywiła. — Groziłaś Emmie? — Puchonka zwęziła zielone oczy.

— Ee... Czekaj, co? Nie!

— Yhy, yhy! Jasne! — wypaliła rudowłosa i wzięła się pod boki. Druga Puchonka wpatrywała się w nią z pewną dozą niepewności. — Wiesz, co wyczuwam? Że kłamiesz! Twoja aura mówi szkaradne rzeczy!

— Och, a więc chyba będę musiała poprosić ją, żeby przestała.

Rozella stwierdziła, że rudowłosa Puchonka nie tylko przypominała wyglądem profesor Trelawney; obecnie nawet zdawała się być równie nawiedzona, co owa nauczycielka.

Spojrzała na drugą Puchonkę, która nie odezwała się jeszcze ani razu od początku tej nietypowej rozmowy. Liczyła, że ta będzie miała więcej oleju w głowie i może uspokoi swoją znajomą, która powoli zaczynała Rozelli grać na nerwach.

Dziewczyna trzymała się raczej z tyłu. Była dość pulchna, a gdyby nie ciężkie glany na obcasach, byłaby tego samego wzrostu co Rozella. Przystrzyżone za żuchwę włosy miały ciemnozieloną barwę spod której wychodził brązowy odrost. Okrągłą, rumianą twarz zdobiło kilka metalowych kolczyków, a oczy obwiedzione miała czarnym cieniem. Sprawiała wrażenie dość oschłej i Rozella przez chwilę zastanawiała się czy angażowanie ją w tę rozmowę było aby na pewno takim dobrym posunięciem.

Tym bardziej zdziwiła się, kiedy Puchonka — dostrzegłszy jej spojrzenie — wydała z siebie bliżej nieokreślony pomruk, a jej twarz zalała jeszcze większa ilość zdradliwej czerwieni.

— C-cordelia, chodź m-mo-oże... — zająknęła się, łapiąc za rękaw „C-cordelię" i kurczowo zaciskając na nim palce. Następne słowa powiedziała już do Rozelli, chociaż nie uniosła na nią wzroku: — Prze-przepraszamy. My nie...

— A, a, a! — Dziewczyna, zwana Cordelią, ponownie łypnęła na Rozellę. — Musimy wyjaśnić sobie kilka spraw. — Znowu spróbowała dźgnąć palcem Rozellę, jednak w porę dziewczyna zrobiła krok do tyłu. — Nikt nie będzie groził moim...

— Na miecz Godryka! Jesteś głucha, czy jak? Nikomu nie groziłam.

— Oho, Dowell! Proszę, proszę. Komu grozimy?

Rozella westchnęła, słysząc za sobą ten znajomy i niepokojąco zadowolony głos.

Świetnie. Tylko Valerie tu brakowało.

Valerie stanęła za Rozellą, krzyżując ciasno ramiona i górując nad towarzystwem jak demoniczny anioł stróż. Zielonowłosa Puchonka zbladła kiedy Valerie na nią spojrzała. Zrobiła krok do tyłu, prawie potykając się o rozwiązane sznurówki. Niezrażona Cordelia nadal ciskała wzrokiem gromy, a Rozella odliczała do czasu, aż dziewczyna, zamiast tego, zacznie ciskać zaklęciami.

Rozella ścisnęła nasadę nosa i spojrzała na Valerie.

— Nikt. Nikomu. Nie. Grozi. Cholera! — Nuta rozdrażnienia w jej głosie drgała coraz mocniej z każdym wymówionym powoli i wyraźnie słowem. Prosiła w duchu, by Valerie przestała wreszcie sztyletować zielonowłosą Puchonkę spojrzeniem. Dziewczyna wyglądała, jakby miała lada moment zemdleć, co wyraźnie satysfakcjonowało Valerie. Rozella odetchnęła głęboko, po czym ponownie spojrzała na Cordelię i przemówiła słodkim jak miód głosem: — Słuchaj, bardzo miło się gadało i bardzo mi przykro, że nie potrwa to dłużej, ale śpieszę się... gdzieś... daleko. — Byle jak najdalej od was, dodała w myślach, posyłając Puchonkom sztuczny uśmiech. — Spadamy. — Kiwnęła głową do Valerie i bez ceregieli ruszyła w stronę schodów.

— Mam cię na oku! — Usłyszała za sobą głos Cordelii

— Mam to gdzieś! — odkrzyknęła i złapała ramię Valerie, widząc jak ta ze wściekłą miną już odwraca się w stronę Puchonki. — Val, waruj.

— Tamta typiara za dużo sobie pozwala — warknęła Valerie z przekonaniem. — Mogłabym...

Valerie. — Rozella spojrzała na nią ostrzegawczo. Doceniała to, że Valerie była tak chętna by jej bronić, ale wolała uniknąć tłumaczenia się na dywaniku u profesor McGonagall, dlaczego dwie Puchonki nad rankiem wylądowały w skrzydle szpitalnym. — Nawet nie wiesz, o co poszło.

Sama nie do końca wiedziała, ale pewnych rzeczy nie trzeba mówić na głos.

Stanęły obok schodów, opierając się o barierkę. Rozella przystąpiła do streszczenia całej tej dziwacznej sytuacji. Mówiła o tym jak szukała kogoś, kto mógłby przekroczyć Linię Wieku; o zagajeniu Emmy Harris i reakcji dziewczyny na propozycję zwrócenia jej torby. Nie szczędziła przy tym wymyślnych określeń i teatralnych prychnięć. Właśnie miała dojść do tego, że niejaka Cordelia i jej koleżanka uznały, iż Rozella groziła Emmie, kiedy nagle w sali zapanowało poruszenie.

W jednej chwili codzienny gwar zamku zwiększył trzykrotnie swoje natężenie.

Warkot, piski i brzdęk klatek wypełniły całe pomieszczenie, kiedy uczniowie rozstępowali się, by zrobić miejsce dla zmierzających do wyjścia magizoologów. Za czarodziejami leciały drewniane kufry oraz kilka klatek, a po chwili stało się jasnym, że to z nich dochodziły wszystkie dźwięki. W środku klatek siedziały magiczne stworzenia; niektóre skomlały, wyły lub gryzły pręty klatek, a inne siedziały spokojnie, rozglądając się wokół wielkimi oczami i godząc się na nieznane.

Rozella — mimo że wiedziała, iż zwierzętom nie działa się żadna krzywda — poczuła jak serce zaciska się jej na widok małego niuchacza o maślanym, wystraszonym spojrzeniu. Automatycznie złapała za pasek torby, z której zaczęły wydobywać się powarkiwania Kapitana i razem z Valerie wycofała się w gąszcz uczniów.

— Na pewno nie zechcielibyście zostać przynajmniej do wyłonienia reprezentantów? — Usłyszała uprzejmy ton Dumbledore'a, który odprowadzał magizoologów. Dyrektor szedł na przedzie razem z najstarszym z nich.

Rozella nie dosłyszała, co odpowiedział stary magizoolog, jednak po chwili czwórka czarodziejów wyszła z zamku, a więc mogła domyślić się, że propozycja spotkała się z gorzką odmową. Kiedy otworzyli drzwi — uprzejmie przepuszczając Josephine Aiken przodem — zauważyła, że na schodach czekał na nich Hagrid oraz, co nieco ją zdziwiło, Karkarow. Postawa tego drugiego prezentowała się nienaturalnie lekceważąco, jakby mężczyzna usilnie pragnął wyglądać na niezainteresowanego. Zdradziły go jednak ręce, które bezwiednie zacisnęły się w pięści, gdy spojrzał na starego magizoologa.

Hagrid przywitał wszystkich serdecznie i od razu wziął kilka klatek pod pachę, jak zwykle skory do pomocy. Rozella posłała mu szeroki uśmiech, jednak nie była pewna, czy w ogóle to zauważył; tak był zaabsorbowany małym, szablozębnym stworzonkiem, które wychylało łebek z jednej z klatek. Rozella nieszczególnie je kojarzyła. Pamiętała tylko, że kiedyś — kiedy na trzecim roku pomagała Hagridowi rozsypywać karmę dla zwierząt z sali Kettleburna — owo monstrum próbowało zjeść palec olbrzyma. Gajowy jednak nie wyciągnął żadnych wniosków z przeszłości i z uśmiechem zaczepiał zwierzaka, kiedy magizoologowie w towarzystwie Dumbledore'a i Karkarowa ruszyli przez błonia.

Kiedy ogromne drzwi zamknęły się z głośnym łoskotem, sala wybuchła szeptami.

Rozella spojrzała na Valerie i kiwnęła głową w stronę Wielkiej Sali, gdzie też po chwili ruszyły.

Minęły po drodze Moody'ego, który z grobową miną wpatrywał się w okno. Rozella była niemalże pewna, że jego magiczne oko pozwalało mu dokładnie śledzić oddalających się czarodziejów i dałaby sobie rękę uciąć, że właśnie to Szalonooki robił w tamtym momencie.

Usiadła z Valerie przy stole Gryffindoru, aby najeść się i móc jak najszybciej przycupnąć obok Czary Ognia.

— Czyli oni serio wyjeżdżają? — zagadnęła.

— Najwyraźniej — burknęła Valerie, porywając jabłko ze złotej salaterki. — Pewnie są wielce zadowoleni.

— Hm? — Rozella wlała do miski mleko, w którym następnie zatopiła kilka rodzajów płatków. Zignorowała fakt, że zachlapała sobie rękaw i spojrzała na Valerie zaciekawionym spojrzeniem.

— Z tego, że nie muszą się dłużej męczyć z natrętnymi gówniarzami — odpowiedziała Valerie na niezadane pytanie, co było już aż nazbyt wylewne jak na nią.

Rozella spojrzała na nią pytającym wzrokiem, ale Valerie odwróciła twarz, wgryzając się w jabłko. Rozelli wydawało się, że dziewczyna się zarumieniła. Ale przecież Valerie nigdy się nie rumieniła!

Rozella zastanawiała się, czy warto o to zapytać, ale momentalnie zmieniła zdanie. Znała Valerie na tyle, aby wiedzieć, że jeśli będzie na nią naciskać, to Roberts się spłoszy i zamknie w sobie — a wtedy nie powie nic, nawet jeśli będzie jej to wiercić dziurę w brzuchu. Rozella musiała być cierpliwa i dać Valerie czas.

Odchrząknęła i postarała się o beztroski ton:

— No. Przynajmniej mamy ich z głowy. Łatwo poszło.

— Poszło-sroszło, bla, bla! — Usłyszały z torby stłumiony głos Kapitana. — Zjeżdżać i nie gadać! Wzbudzacie podejrzenia!

— Tak. Bo gadająca torba już nie. — Rozella przewróciła oczami.

~^~

Usiadły na podłodze pod ścianą, skąd miały całkiem dobry widok na Czarę Ognia. Valerie właśnie komentowała głupią fryzurę jednego z kandydatów, a Rozella siorbała swoje płatki z mlekiem. Co jakiś czas wrzucała coś do torby, aby Kapitan zajął się jedzeniem i nie męczył jej gadaniem lub śpiewaniem kolejnych coraz to bardziej wymyślnych szant o morzu, winie i syrenach.

Rozella właśnie miała rzucić coś na temat ucznia Durmstrangu, który w wielkim stylu potknął się o swoje sznurówki i w locie wrzucił kartkę do czary, kiedy podeszli do nich Ron, Hermiona i Harry. Hermiona unikała wzroku Rozelli, ale najwyraźniej nie mogła powstrzymać się od posłania jej karcącego spojrzenia na widok śpiewającej torby pochłaniającej kolejne kiełbaski.

— Ktoś już wrzucił swoje nazwisko? — zagadnął Ron.

— Z Durmstrangu chyba wszyscy — powiedziała Rozella, przełknąwszy płatki. — Ale nie widziałam jeszcze nikogo z Hogwartu.

— Założę się, że niektórzy zrobili to w nocy, kiedy wszyscy poszli spać — powiedział Harry. — Ja bym tak zrobił; wolałbym, żeby nikt tego nie widział. A jak czara po prostu cię odrzuci i wypluje twój pergamin?

— Wtedy zakładasz torbę na głowę i liczysz, że opluła się ze śmiechu na twój widok, a nie bo jesteś frajerem — stwierdziła Rozella. Valerie obok niej parsknęła, a Harry zrobił kwaśną minę.

Ktoś roześmiał się za ich plecami. Lee, George, Fred i uwieszona na jego ramieniu Aggie zbiegali po schodach. Wszyscy czworo byli bardzo podnieceni.

— Zrobiłem to — oznajmił Fred triumfalnym szeptem.

Rozella zachłysnęła się płatkami.

— Fu? Ale nie wszyscy musimy wiedzieć. — Wzdrygnęła się, spoglądając to na niego, to na Aggie.

— Co? — Mina Freda wyrażała kompletne niezrozumienie. George i Lee próbowali kaszlem zatuszować śmiech, a Aggie wyraźnie się speszyła. W końcu i twarz Freda pokryła się lekkim szkarłatem. — Młoda, kurczę! Nie! — zaprotestował, na co jego bliźniak i Lee zaśmiali się jeszcze głośniej. — Właśnie zażyłem.

— Co? — zapytał Ron.

— Leki na tępotę? — Valerie skrzyżowała ramiona.

— Eliksir postarzający, głąby.

Rozella wzruszyła ramionami. Oczywiście ona i Valerie od początku wiedziały, o co mu chodziło. Jednak kim by były, gdyby odmówiły sobie podręczenia przyjaciela?

— Wzięliśmy po jednej kropli — powiedział George, zacierając ręce. — Tyle, żeby się zestarzeć o kilka miesięcy. — Wtedy jego oczy skierowały się w stronę Rozelli i Valerie. — Macie kartki?

Valerie złapała kartkę swoją i Rozelli. Jedną podała George'owi a drugą Lee.

— Jeśli któreś z nas wygra, to podzielimy te tysiąc galeonów między sobą — rzekł Lee, szczerząc zęby. Mimochodem spojrzał na przyjętą od Valerie kartkę, a wówczas zmarszczył brwi. — Naprawdę, Rozella? Wróżka Snape'uszka?

Spojrzenia wszystkich skierowały się na nią.

— Sorki, nie ta kartka — parsknęła Rozella, zabierając kartkę od Jordana i tym razem podając tę ze swoim nazwiskiem. — W nocy chyba uznałam, że byłoby śmiesznie jeśli czwartym reprezentantem zostałaby Wróżka Snape'uszka z Hogbatonstrangu. Kompletnie o tym zapomniałam.

— Wcale nie jestem pewna, czy to zadziała — odezwała się wówczas Hermiona. — Dumbledore na pewno to przewidział.

Nikt jej jednak nawet nie słuchał.

— Gotowi? — zapytał Fred, drżąc z emocji. Aggie rozpromieniła się i poklepała go zachęcająco po plecach. — No to walimy... ja idę pierwszy...

Wyciągnął z kieszeni kawałek pergaminu z napisem „Fred Weasley — Hogwart", a potem podszedł do złotej linii i stanął tuż przy niej, kołysząc się na palcach jak pływak przygotowujący się do skoku. A potem, na oczach wszystkich zgromadzonych, wziął głęboki oddech i przekroczył linię.

Przez ułamek sekundy Rozella była pewna, że mu się udało — a George zapewne pomyślał to samo, bo ryknął triumfalnie i skoczył za Fredem — ale w następnej chwili rozległ się głośny trzask i obaj bliźniacy wylecieli ze złotego kręgu, jakby ich stamtąd wyrzucił niewidzialny miotacz kulą. Wylądowali boleśnie na kamiennej posadzce jakieś dziesięć stóp od linii, a na dodatek coś głośno pyknęło i obu wyrosły identyczne, długie, siwe brody.

Wszyscy ryknęli śmiechem. Śmiali się nawet sami bliźniacy, kiedy już wstali z podłogi i przyjrzeli się swoim brodom.

— Ostrzegałem was — rozległ się rozbawiony głos.

Wszyscy się odwrócili. Do zamku wrócił Dumbledore, ale teraz nie towarzyszył mu Karkarow, Hagrid ani magizoologowie. Przyglądał się Fredowi i George'owi, a oczy mu iskrzyły.

— Radzę wam pójść do pani Pomfrey. Już się zajmuje panną Fawcett z Ravenclawu i panem Summersem z Hufflepuffu. Oboje postanowili dodać sobie trochę lat. Ale muszę przyznać, że ich brody nie są tak malownicze jak wasze.

Rozella parsknęła i zwróciła się do Freda i George'a:

— Idźcie, wapniaki. Potem wam powiem, kto jeszcze się zgłosił. — Pokręciła głową z rozbawieniem. Żałowała, że nie było tu Colina Creeveya i jego nieśmiertelnego aparatu, którym mógłby uwiecznić brody bliźniaków.

Fred i George odeszli do skrzydła szpitalnego w towarzystwie Lee i Valerie, którzy wyli ze śmiechu oraz Aggie Harris, która wyglądała na urażoną tak dobitnie, jakby to właśnie jej wyrosła broda.

Rozella, widząc, że Hermiona, Ron i Harry zmierzają do Wielkiej Sali na śniadanie, wcisnęła szybko Ronowi w dłonie swoją pustą miskę po płatkach i wyszczerzyła do niego zęby.

— Nie jestem skrzatem domowym — burknął, ale Hermiona na wzmiankę o skrzatach zrobiła tak groźną minę, że Ron nie miał innego wyjścia jak skulić się i, mrucząc coś pod nosem, wziąć miskę ze sobą. Rozella posłała Hermionie pełen satysfakcji uśmiech, ale dziewczyna tylko prychnęła, po czym ruszyła za Ronem i Harrym, nawet nie oglądając się na Rozellę.

Rozella miała niejasne przeczucie, że Hermiona chyba nadal była na nią zła.

Wzruszyła ramionami sama do siebie. Miała właśnie dosiąść się do kogoś spośród tłumu koczującego przy czarze, kiedy nagle usłyszała za sobą głos. Nie spodziewała się go usłyszeć już nigdy więcej.

— Widziałaś ich brody? No, czyli rudy wypada z gry. Zaraz Harris wymieni go na któregoś reprezentanta i pa, pa, Weasley. Obślizgła pudrowana aura...

Och, no nie wierzę.

Rozella przygryzła wnętrze policzka, po czym skrzyżowała ramiona i odwróciła się na pięcie.

— Och, hej. Cóż za przypadek. — Głos Rozelli przesiąkł ironią, kiedy spoglądała wyczekująco na dwie Puchonki, o których zdążyła już zapomnieć przez te pół godziny.

— Żaden przypadek, panno szkaradna-aura. Specjalnie tak gadam, żebyś usłyszała — przyznała Cordelia, a jej koleżanka spojrzała na nią z niedowierzaniem. Rozella przewróciła oczami na szczerość dziewczyny. — Ach, no i właśnie. Dowiedziałyśmy się już jak to było z Emmą. Jednak nie masz takiej szkaradnej aury.

— Och, bo się jeszcze zarumienię.

— Yhy, yhy. Masz piękną aurę, taką kolorową, cudowną...

— Po prostu powiedzcie, czego chcecie. — Rozella spojrzała na nią ze znudzeniem.

Cordelia rozpromieniła się, widocznie zadowolona z tego, że nie będą musiały owijać w bawełnę i rzekła:

— Odzyskać sprzęt Emmy. A ty nam, piękna-auro, w tym pomożesz.

Rozella zmarszczyła brwi. Sprzęt? Przypomniała sobie jaki łoskot wydała z siebie torba Emmy wtedy, gdy upadła na podłogę oraz to jak Lee mówił, że wypadł z niej pierścionek. Czyżby nie był to pierścionek — ani nawet setki pierścieni — a coś... właściwie Rozella nawet nie wiedziała co.

I diablo ją to ciekawiło.

— T-to jak? Pomożesz? — odezwała się wtedy druga Puchonka. Uniosła na Rozellę swoje oczy chyba pierwszy raz odkąd się spotkały. Przywodziły na myśl bezchmurne, niebieskie niebo. Były piękne; duże i okalane ciemnymi rzęsami. Rozella stwierdziła, że dziewczyna powinna częściej odrywać wzrok od ziemi.

A ona zdecydowanie powinna poważnie zastanowić się nad odpowiedzią.

To był fatalny pomysł. Aggie jako prefekt pewno miała dobry powód, aby zarekwirować rzeczy Emmy i nie pozwoli dobrowolnie zabrać Rozelli tej torby. Rozella więc będzie musiała włamać się do jej pokoju i ją wykraść, co było bardziej niż niewłaściwe. Istniała też szansa, że torba już dawno została oddana w ręce profesora Flitwicka; opiekuna Ravenclawu.

Z drugiej strony Rozella odkryła w sobie nagły kaprys dowiedzenia się, co było w środku, że tak bardzo rozwścieczyło Aggie.

No i nie ukrywała, że nieco frapowały ją słowa Cordelii dotyczące Freda. Dziewczyna co prawda powiedziała, że po prostu chciała zwrócić jej uwagę, ale może...?

— Okej — rzekła, czując pewność. — Ale coś za coś. Będziecie mi winne dług. Obie.

— Kartki ci nie wrzucimy. Piąta klasa — powiedziała od razu Cordelia, wskazując na Czarę Ognia.

— Nie, nie. — Rozella pokręciła głową. — Będę chciała czegoś innego.

~^~

W Wielkiej Sali dało się wyczuć miłe podniecenie.

Rozella uwielbiała Noc Duchów. Wówczas zamek pogrążał się w słodko-mrocznym klimacie. Powietrze wypełniał aromat pieczonych ciast, zewsząd szczerzyły zęby wydrążone dynie, a pod zaczarowanym sklepieniem krążyły chmary żywych nietoperzy. Rozella miała też ze swoimi przyjaciółmi tradycję — kiedy duchy kończyły swoje coroczne przedstawienie, oni wymykali się do jednego z tajnych przejść. Później przedostawali się nim do Hogsmeade, aby spędzić noc na wałęsaniu się w okolicach Wrzeszczącej Chaty.

Budynek jeszcze do niedawna uznawany był za najbardziej nawiedzone miejsce w Wielkiej Brytanii. Chata budziła grozę, nawet kiedy wszyscy już wiedzieli, iż swoją nazwę zawdzięczała nie duchom, a wyciu wilkołaka, Remusa Lupina; byłego nauczyciela obrony przed czarną magią, który — za czasów, gdy zamieszkiwał Hogwart — w każdą pełnię zamieniał się tam w bestię. Wciąż wydawała im się idealnym miejscem do corocznego rozpalania ogniska i opowiadania tam strasznych historii.

Jednak tym razem zrezygnowali ze swojej tradycji, a sama uczta z okazji tego święta zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wszyscy — sądząc po nieustannym wyciąganiu szyj i niecierpliwych spojrzeniach rzucanych ukradkiem na stół nauczycielski, by sprawdzić, czy Dumbledore skończył już jeść — wyczekiwali chwili, w której poznają nazwiska trzech reprezentantów turnieju. Rozella miała ogromną nadzieję, że znajdzie się wśród nich Angelina Johnson, skoro ona ani jej przyjaciele nie mieli na to szansy.

W końcu talerze zalśniły czystym złotem. Wtem wybuchła wrzawa podniecenia, która ucichła prawie natychmiast, gdy Dumbledore podniósł się z krzesła.

— Czara jest już prawie gotowa, by dokonać wyboru — rzekł. — Myślę, że to jej zajmie jeszcze z minutę. Kiedy zostaną ogłoszone nazwiska reprezentantów, proszę, by tutaj podeszli, przemaszerowali wzdłuż stołu nauczycielskiego i weszli do przylegającej komnaty — wskazał na drzwi za stołem nauczycielskim — gdzie otrzymają pierwsze instrukcje.

Wyjął różdżkę i machnął nią szeroko, a natychmiast pogasły wszystkie świece z wyjątkiem tych w wydrążonych dyniach. Czara Ognia była teraz najjaśniejszym punktem w całej sali; bladoniebieskie płomienie wręcz oślepiały, przecinając otaczający ich półmrok.

— Jeszcze sekunda... — szepnął Lee, spoglądając na zegarek.

Rozległy się zduszone krzyki, kiedy płomienie, pełzające nad krawędzią Czary Ognia, nagle rozbłysły szkarłatem. W następnej chwili buchnęły iskry, a z czary wystrzelił długi język ognia. Wyleciał z niego nadpalony kawałek pergaminu.

Dumbledore zręcznie pochwycił kartkę i wyciągnął na długość ramienia, by móc go odczytać w świetle płomieni, które znowu zrobiły się niebiesko-białe.

— Reprezentantem Durmstrangu będzie... — przeczytał mocnym, czystym głosem — Wiktor Krum.

Sala rozbrzmiała oklaskami i wiwatami, kiedy Krum wstał od stołu Ślizgonów i przemaszerował w stronę Dumledore'a, a potem zniknął w drzwiach przyległej komnaty.

— Brawo, Wiktorze! — zahuczał Karkarow tak głośno, że mimo oklasków wszyscy go usłyszeli. — Wiedziałem, że to będziesz ty!

— Choroba. Krum to dla Hogwartu groźny przeciwnik — mruknął świeżo ogolony Fred.

Oklaski i wrzawa powoli zamierały. Teraz wszyscy znowu utkwili wzrok w Czarze Ognia, która po kilku sekundach ponownie rozkwitła czerwienią. Drugi kawałek pergaminu wyleciał w powietrze.

— Reprezentantem Beauxbatons jest Fleur Delacour! — oznajmił Dumbledore.

Rozella wyciągnęła szyję, aby wypatrzeć reprezentantkę: szła między stołami Ravenclawu i Hufflepuffu, odgarniając przy tym swoje srebrnoblond włosy. Rozella nie kojarzyła Fleur nawet z widoku, ale zdecydowała, że gdyby Delacour okazała się jedyną dziewczyną w turnieju, będzie jej dopingować. Poza tym inni uczniowie Beauxbatons wyraźnie nie kwapili się do tego, by okazać wsparcie dla swojej reprezentantki; ich miny wyrażały wybitne rozczarowanie, że to nie ich wybrano, a dwie dziewczyny nawet zalały się łzami i szlochały z głowami ukrytymi w ramionach.

Kiedy Fleur Delacour również znikła w bocznych drzwiach, znowu zapadła cisza, ale tym razem tak nabrzmiała napięciem, że prawie czuło się jej smak.

— Teraz Hogwart — powiedziała cicho Valerie.

I ponownie zaczerwieniły się płomienie, i znowu buchnął snop iskier, język ognia wystrzelił w powietrze, a Dumbledore pochwycił trzeci kawałek pergaminu.

— Reprezentantem Hogwartu — zawołał — jest Cedrik Diggory!

Fred i George — którzy nie darzyli chłopaka sympatią — zaklęli szpetnie, jednak nikt nawet tego nie usłyszał, bo ryk przy sąsiednim stole był ogłuszający. Wszyscy Puchoni zerwali się na nogi, wrzeszcząc i tupiąc, kiedy Cedrik, uśmiechając się szeroko, ruszył ku komnacie za stołem nauczycielskim.

Rozella, mimo że nie znała Diggory'ego, klaskała razem z innymi i odnotowała sobie w myślach, aby napisać później do rodziców, że ktoś z Hufflepuffu będzie reprezentować Hogwart.

Wiwaty trwały niezwykle długo. Dopiero po kilku minutach Dumbledore mógł znowu przemówić.

— Wspaniale! — zawołał, szczerze uradowany, kiedy wrzawa w końcu ucichła. — A więc mamy trzech reprezentantów szkół. Jestem pewny, że nie zawiodę się na was wszystkich, nie wyłączając pozostałych uczniów z Beauxbatons i Durmstrangu... Liczę na to, że wszyscy reprezentanci spotkają się z waszym wspaniałomyślnym poparciem i aplauzem. Dopingując i oklaskując swojego reprezentanta, przyczynicie się do...

Nagle urwał.

Po chwili dla wszystkich stało się jasne, co wytrąciło go z równowagi.

Płomienie w Czarze Ognia ponownie zabarwiły się czerwienią. Trysnęły iskry. Długi język ognia wystrzelił w powietrze i wyrzucił jeszcze jeden kawałek pergaminu. Chyba zupełnie machinalnie Dumbledore wyciągnął rękę i pochwycił pergamin. Wyciągnął go przed siebie na długość ramienia i wytrzeszczył oczy.

Zapadła cisza, w czasie której Dumbledore długo wpatrywał się w świstek w swojej dłoni, a wszyscy wpatrywali się w Dumbledore'a. A potem Dumbledore odchrząknął i przeczytał:

— Harry Potter.

Nie było oklasków. Szum, podobny do brzęczenia rozwścieczonych pszczół, wypełnił Wielką Salę. Niektórzy wstawali, by lepiej widzieć Harry'ego, a on sam zamarł w bezruchu na swoim krześle, widocznie równie wstrząśnięty, co reszta sali.

Rozella zamrugała.

— Okej. To jest zdecydowanie lepszy żart niż Wróżka Snape'uszka. — Jej głos przeciął ciszę, odbijając się echem od ścian.

Wszyscy, którzy to usłyszeli, pokiwali tępo głowami, zbyt osłupieni, by dotarł do nich sens jej słów.

No bo, kur zapiał, znowu Potter.

~^~

Głowę Harry'ego wypełniała gruba, wełnista warstwa oszołomienia.

Miał wziąć udział w Turnieju Trójmagicznym. Jego rywale mieli za sobą trzy lata nauki magii więcej od niego. Stanie w obliczu zadań, które nie tylko były niebezpieczne, ale mają być wykonane na oczach setek ludzi. I mimo to, zapowiadało się, że wszyscy byli przekonani, że to on sam zgłosił się do turnieju.

Ale jak oni mogli coś takiego pomyśleć... Przecież nie skakałby z radości na myśl, że znowu mógł otrzeć się o śmierć. Że znowu mógł być wytykany palcami przez wszystkich wokół.

Wzdrygnął się, kiedy z zamyślenia nagle wyrwało go czyjeś wołanie.

— Potter! Łap, bo się wywalę! — Odwrócił się. To była Rozella Dowell; szła schodami za nim, a w ramionach miała górę jedzenia, która właśnie zaczęła się niebezpiecznie chwiać. Harry momentalnie znalazł się obok niej i wziął skrzynkę kremowego piwa, ponieważ ta wydała mu się najcięższa z tego wszystkiego. Rozella odetchnęła z ulgą i poprawiła zsuwające się dyniowe paszteciki. — Przegrałam w marynarzyka i wysłali mnie po żarcie. Myślałam, że umrę!

Pokręciła głową i wyminęła go, wznawiając wspinaczkę po schodach.

Harry zdał sobie sprawę z tego, że został w tyle, dopiero w chwili, gdy Rozella odwróciła się i posłała mu naglące spojrzenie. Poprawił na ramionach zgrzewkę i powlekł nogami w stronę Rozelli. Wcześniej nogi same go niosły, nawet nie wiedział gdzie. Nie był w sumie pewny, ile zdążył już pokonać pięter.

— Eee... Po co ci to wszystko? — zapytał, spoglądając na góry czekoladowych żab, fasolek i wielu innych słodkości.

Cichy głosik z tyłu głowy podpowiadał mu, jaka będzie odpowiedź i był pewny, że nie przypadnie mu ona do gustu.

— No na imprezę. Kurczę, ktoś z naszych jest w turnieju! Trzeba świętować. — Wzruszyła ramionami, a Harry poczuł się przez to znacznie gorzej; zdecydowanie nie chciał, by świętowali z takiej okazji. Właściwie, najchętniej zaszyłby się gdzieś z Ronem i Hermioną, jako jedynymi osobami, które, był pewny, że uwierzą mu, iż nie wrzucił kartki do czary. — No i wiesz, jak wyjdziesz na arenę, to długo nie pożyjesz, więc trzeba cię jakoś pożegnać, żeby potem nie było. O! A właśnie, jak coś, to na grób wolisz stokrotki czy storczyki?

Nie był pewny, czy Rozella pytała poważnie, czy po prostu sobie z niego żartowała. Nie dostał, jednak szansy, by się dowiedzieć, ponieważ w jednej chwili coś świsnęło, łupnęło kilka pięter niżej, a Rozella przeklęła szpetnie pod nosem.

— Merlinie, kolejne żelki poszły. Tak zapaskudziłam na dole, że Filch mnie zabije — jęknęła. Po chwili jednak machnęła na to ręką (a przynajmniej spróbowała z ramionami pełnymi jedzenia) i ruszyła dalej. Harry, mimo że wolałby teraz planować, gdzie najlepiej będzie przeczekać imprezę Gryfonów, ruszył za Rozellą. — W każdym razie — odezwała się ponownie, najwyraźniej nie robiąc sobie nic z tego, że Harry nieszczególnie miał ochotę na rozmowy — wiem, że wolałbyś sobie teraz popłakać w poduszkę, czy coś, ale hej! mamy dyniowe paszteciki! Za to warto umrzeć.

Harry poczuł jak przez warstwę oszołomienia, które trzymało się go, odkąd tylko ogłoszono go czwartym reprezentantem, przedziera się złość. Płakać w poduszkę?

— Czemu miałbym się popłakać? — burknął, a Rozella spojrzała przez ramię z pobłażliwością.

— Bo jakiś kretyn wrobił cię w turniej? — powiedziała, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. — Znaczy chyba. — Jej głos zawierał w sobie ostrzegawczą nutkę, jakby chciała mu przekazać, że wolałaby, aby nie okazało się, że sam pragnął ponownie zwrócić na siebie uwagę. — Myślałam, że nam tam zejdziesz. Żałuj, że nie widziałeś swojej miny.

Harry spojrzał na nią ze zdziwieniem. Chwilowy gniew ponownie został zastąpiony przez szok, który uderzył w niego jeszcze mocniej. Rozella Dowell wierzyła, że nie zgłosił się do turnieju. Osoba, po której spodziewał się wielu złośliwości z tego powodu. Skoro nawet ona mu wierzyła, istniały szanse, że większość osób zareaguje tak samo.

Harry poczuł, jakby coś przyjemnie przewróciło mu się w żołądku. Przyśpieszył, aby zrównać kroku z Rozellą.

— Wierzysz, że się nie zgłosiłem? — Musiał się upewnić.

— Baa? — Wyglądała, jakby powiedział coś niezwykle głupiego. To znaczy, zazwyczaj tak wyglądała, ale w tamtym momencie jeszcze bardziej. — Ale nie mów jeszcze innym. Chcemy narobić hałasu, żeby nie było nam jutro szkoda, jak szanowny Dziadek Mróz ogłosi, że nici z tego i wylatujesz z gry.

— Właściwie — kremowe piwo chlupnęło o ścianki szklanych kufli — to biorę udział. — Kiedy Rozella spojrzała na niego jak na skończonego idiotę, od razu naprostował. — Muszę. Dumbledore powiedział...

— Że co? Że inaczej jakaś stara skrzynka się obrazi? — Rozella uniosła brwi do góry.

— No, no, no. — Usłyszeli głos Grubej Damy, a Harry zdał sobie sprawę z tego, że nawet nie zauważył, kiedy zdążyli dojść pod jej portret. Zaskoczyło go również, że nie była sama w swych ramach. Obok niej siedziała pomarszczona czarownica, która wcześniej na jego widok przeskoczyła do sąsiedniego obrazu, kiedy wszedł do bocznej komnaty na dole. Musiała przeskakiwać błyskawicznie z obrazu na obraz przez siedem pięter, żeby dostać się tu przed nimi. A teraz i ona, i Gruba Dama wpatrywały się w niego z najwyższym zainteresowaniem — Violet właśnie mi o wszystkim opowiedziała. Więc kto został reprezentantem szkoły?

— Ja — sarknęła Rozella. — Banialuki.

— Żadne banialuki! — oburzyła się blada czarownica, a Rozella przewróciła oczami.

— Nie, nie, Violet, to tylko hasło — uspokoiła ją Gruba Dama i wyskoczyła do przodu na zawiasach, żeby wpuścić ich do pokoju wspólnego.

Ryk, jaki rozdarł im uszy, gdy tylko otworzyła się dziura pod portretem, prawie zwalił Harry'ego z nóg. W następnej chwili został wciągnięty do pokoju wspólnego przez blisko tuzin rąk i stanął przed całym domem Gryffindoru, a wszyscy wrzeszczeli, klaskali i gwizdali. Rozella obok niego parsknęła śmiechem i przecisnęła się przez tłum, całkowicie znikając mu z widoku.

— Dlaczego nam nie powiedziałeś, że się zgłosiłeś? — ryknął Fred, trochę obrażony, a trochę zachwycony.

— Jak to zrobiłeś, że broda ci nie wyrosła? Ale numer! — krzyknął George.

— Ja tego nie zrobiłem — powiedział Harry. — Ja nie wiem, jak...

Ale już rzuciła się na niego Angelina.

— Och... no pewnie, żal mi, że to nie ja, ale jednak przynajmniej ktoś z Gryffindoru...

— Będziesz mógł odpłacić Diggory'emu za ostatni mecz quidditcha, Harry! — zapiszczała Katie Bell, druga szukająca Gryfonów.

— Harry, zdobyliśmy żarcie, częstuj się...

— Chyba ja zdobyłam. Prawie zginęłam, żebyście mogli się nażreć — żachnęła się Rozella. Najwyraźniej wróciła po skrzynkę z kremowym piwem, ponieważ po chwili zabrała ją Harry'emu z rąk i ponownie zostawiła go Lwom na pożarcie.

Rozella odstawiła zgrzewkę na jeden z koślawych stolików. Leżało tam już trochę przekąsek, które Gryfoni wygrzebali wcześniej ze swoich prywatnych zapasów.

Na fotelu obok siedziała Valerie, wyraźnie zła, że to Harry weźmie udział w turnieju, a nie któreś z nich. Rozella całkowicie to rozumiała — ją także rozsadzała zazdrość i irytacja, że Harry ponownie zbierał oklaski wszystkich wokół. Jednak przez to wszystko przedzierał się chłodny głos mówiący, że przecież finalnie nawet się nie zgłosili, więc mogli winić tylko siebie. No i ta sytuacja naprawdę ją śmieszyła. Wreszcie coś się działo!

— Jordan, po co ci ta ściera? — burknęła Valerie, a Rozella podążyła za jej wzrokiem. Lee zbiegał właśnie ze schodów, prowadzących do męskich dormitorium, a na ramię zarzuconą miał nie ścierkę, a olbrzymią flagę Gryffindoru.

— Szanuj flagę. — Oburzył się, jednak po chwili na jego ustach ponownie zakwitł ogromny uśmiech. — Owiniemy nią Harry'ego jak płaszczem!

Rozella zmarszczyła brwi.

— W sensie... zrobimy z Pottera piniatę? — zapytała, jednak nie doczekała się odpowiedzi, ponieważ Lee już zniknął w tłumie rozemocjonowanych Gryfonów. Harry nie miał żadnej szansy im uciec. Jego udręczony wyraz twarzy wynagradzał Rozelli cały ten cyrk.

Valerie spojrzała na Rozellę z kwaśnym grymasem.

— Ty, największy zazdrośniku, jakiego znam, czemu nie boczysz się ze mną i nie planujesz morderstwa na Potterze? — wytknęła jej, zagryzając złość czekoladowym ciastkiem.

Rozella wzruszyła ramionami. Chyba podświadomie od samego początku traktowała ten turniej jak zabawę i nie brała pod uwagę na poważnie pomysłu, że miałaby choćby cień szansy na startowanie. Nawet jeśli udałoby się jej przekroczyć Linię Wieku, jaką miała gwarancję, że czara wybrałaby właśnie ją spośród tylu osób?

— Sam się znokautuje przy pierwszym zadaniu, więc co mi tam — rzuciła. — Czeka nas niezła zabawa.

— Aha. Ale najpierw czeka cię tłumaczenie się, dlaczego przerośnięta fretka rzyga nam do paprotki. — Valerie wskazała ciastkiem na Kapitana. — Śmieszne. Wiedziałaś, że wozaki da się upić kremowym piwem?

Rozella jęknęła żałośnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro