Prolog: Kłamcy kreują rzeczywistość

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


❝SZTORM W KARTELUSZKACH❞
OPOWIEŚĆ KRÓLA


❝Duszę mam w mroku, więc będę niósł światło.❞
                         — William Shakespeare

Rok 1942.

Jeśli to czytasz, zapewne jesteś idiotą.

Żyjesz w świecie magii i klątw, kolego
— lub koleżanko czy jak tam chcesz, żeby do Ciebie mówić —
a podnosisz przypadkowo znalezioną książkę?

Raz zrobił tak jeden koleś. I wiesz co? Wypaliło mu gały! Pewnie o nim nie słyszałeś. Usłyszałbyś — na pewno! — bo typ miał talent. Chciał zostać malarzem. A nie został.

Bo wypaliło mu gały!

Teraz pewnie wzdrygasz się z przerażeniem i zaczynasz rozumieć swój błąd. A więc muszę Ci wyznać, że wymyśliłem tę historię (tak samo jak to, że Wielka Kałamarnica to Godryk Gryffindor. Dajesz wiarę, że ludzie w to uwierzyli?).

Piszę ten zbiór karteluszków — tak, karteluszków. Pamiętniki są dla panienek, a „dziennik" brzmi za sucho, tak bez uczucia, nie sądzisz? — bo wszyscy mówią tylko o jednym. Zbliża się sztorm. Wiem, że mnie też pochłonie. A boję się najbardziej tylko dwóch rzeczy: samotności i zapomnienia.

Więc, Drogi Idioto, nie zapomnij o mnie. O chłopaku z wielkimi marzeniami, miłością do zwierząt i zbyt dużą wiarą w ludzi. Jestem kłamcą, krętaczem i mordercą.

Ale też mam serce, no nie?

— Nie rozumiem tylko jednego. — Za jego plecami rozległ się znajomy głos. — Dlaczego napisałeś, że jesteś mordercą?

Christian uśmiechnął się blado. Odłożył pióro do kałamarza i zatrzasnął Karteluszki.

— Niedługo wszyscy nimi zostaniemy. Już teraz mamy krew na rękach. — Wziąwszy chustkę, wytarł nią splamione czarnym atramentem dłonie. — Najwyższa pora zacząć nazywać rzeczy po imieniu, nie sądzisz?

Odwrócił się, aby spojrzeć w oczy jednego z najważniejszych ludzi w swoim życiu. Przyjaciela. Prawie jak brata. Te oczy były szare i chłodne. Christian przez chwilę poczuł się tak, jakby nastała zima w tej blednącej końcówce lata. Ale tylko przez chwilę.

Szarooki prychnął.

— Melodramatyczność zostaw mi. Nie do twarzy ci z patosem.

— A tobie w tym żakieciku. Ukradłeś to matuli? — Christian wychylił się z fotela, prawie z niego spadając. Spróbował złapać w palce koronkową falbankę żakietu, ale przyjaciel odsunął się w porę.

— To budrysówka. Męska budrysówka.

— Matula lubi męskie ubrania. Pewno budra-sówka też by jej się spodobała.

— Milcz, bo przysięgam, że zaraz...

— Chłopcy! Skończcie się sprzeczać i chodźcie tu! Jacob przyjechał! — Z piętra niżej dobiegł ich głos matki. Chłopcy spojrzeli po sobie. W oczach Christiana zagrały psotne iskierki.

Przerzucił nogi przez podłokietnik fotela i ześlizgnął się na podłogę.

— Idź. Zaraz do was dołączę. Tylko po sobie posprzątam.

Jego przyjaciel omiótł spojrzeniem bałagan — połamane pióra, poplamione atramentem pergaminy oraz brudna chustka leżąca bezwstydnie na środku stołu — a potem, wywróciwszy ostentacyjnie oczami, wyszedł z pokoju.

Kiedy Christian usłyszał, jak dębowe drzwi zamykają się, podniósł Karteluszki. Potarł kciukiem chropowatą powierzchnię malachitowej okładki i zacisnął szczękę. Sięgnął po namoczone atramentem pióro.

Po namyśle dopisał na dole pierwszej strony: „PS. Wystrzegaj się czarnych sów".

~^~

Rok 1995.

29.06.1995

Młoda,

nie chcę skarżyć, ale George chyba wybił Ci okno kamieniem.

Twój cudowny przyjaciel,
niewinny Fred

PS. Nie mów cioci.

29.06.1995

Młoda!

Nie wiem, co nagadał ci Fred, ale NIE WYBIŁEM ŻADNEGO OKNA.

To był Fred.

Ten lepszy bliźniak,
piękny i święty George

29.06.1995

Idioci,

TO JUŻ TRZECIE.

W TYM TYGODNIU.

Nauczcie się wchodzić przez drzwi, a wiadomości wysyłać sową, nie kamieniami. Merlinie. Już wolałam, jak rzucaliście szyszkami (TEGO TEŻ NIE RÓBCIE). Rodzice mówią, że zamurują mi okno, jeśli jeszcze raz je rozwalę. Tak jakby to była moja wina, że nie chce Wam się przyjść (macie do mnie piętnaście minut drogi, serio, chłopaki?) i wolicie mnie terroryzować. Nie możecie wysyłać wiadomości papierowymi samolotami? Podobno robią tak w Ministerstwie Magii. Papierowe samoloty raczej nie nabiją mi guza.

Wasza wspaniała i piekielnie zła Rozella

PS. Przeprosiny przyjmuję w czekoladzie.

29.06.1995

Stara!

Jesteśmy już z rodzicami na statku. Europo, uwaga, nadchodzę! (Myślisz, że uda mi się spotkać Sępy z Vracy? Albo Gobliny z Grodziska?).

Okazało się, że chyba mama ma chorobę morską. Biedulka rzyga jak kot. Ale tata mówi, że to przez to, że wali tu rybami. Płyną z nami sami mugole i dziwacy (jakaś gotka rozpowiada każdemu, że skończymy jak Titanic. Co to do cholery jest Titanic?).

Jakaś starsza pani powróżyła mi z kart! Według niej czeka mnie długie życie, bogactwo, ładna żona, sława i piątka dzieciaków. Akurat wizja tych dzieciaków brzmi przerażająco... No i chyba ta baba ukradła mi portfel.

A teraz słuchaj! Mam taką plotę, że się posikasz!

Nasza mała Storia (i Daphne, ale mniejsza o nią) spędza wakacje u Malfoyów. Ja nie chcę nic mówić, ale wróżę cudowny związek i chyba stary Malfoy to popiera (wiesz, czysta krew, bogactwo, ogólnie bla, bla).

I podobno Dracuś jest miły. M I Ł Y. Miły dla Astorii. ROZUMIESZ?

Wybieraj już sukienkę na ślub. Będziemy sypać kwiatki.

Ściskam,
J.K.

PS. Wiedziałaś, że Malfoyowie mają pawie??

30.06.1995

Julek,

to brzmi jak miła odmiana od wróżb Trelawney (w tamtym roku wywróżyła mi śmierć w męczarniach tylko dwa razy!). Też bym chętnie usłyszała, że będę sławna i bogata. Ślub z kimś ładnym i długie życie też brzmią super.

Przykro mi z powodu Twojego portfela. I Twojej mamy. I nie wiem, co to Titanic (ani Sępy z Vracy oraz Gobliny z Grodziska, wybacz).

Nie psuj mi wakacji, ładnie proszę. Astoria i Malfoy? FU. Obrzydliwe!

Skończ gadać głupoty. Astoria zostaje u Malfoyów na dwa tygodnie, tak samo jak reszta „śmietanki towarzyskiej z Nienaruszalnej Dwudziestki Ósemki". Z tego co wiem unika Malfoya jak się da (jak wróci to trzeba ją odkazić. Dostałam od babci Agrypiny jakiś eliksir z szyszynki trolla. Może się nada).

Jak dla mnie to jakiś zlot nadętych arystokratów, a nie próba zeswatania — fu — kogokolwiek.

Też ściskam,
Twoja dogłębnie obrzydzona Rozella

1.07.1995

Skarbie ty moje,

zdecydowanie eliksir z szyszynki trolla nie nada się do odkażenia niczego. Serio, wiem co mówię.

I nie próbuj! Mam dość sprzątania po nieudanych eksperymentach Gryfonów (czy Wy wszyscy po dostaniu przydziału myślicie sobie: „dobrze, a więc od teraz będę denny z eliksirów"?).

Nie, to nie zlot dupków z Nienaruszalnej Dwudziestki Ósemki. Zabini też tam jest, a jego nazwiska nie ma w Skorowidzie.

Ale skoro w ten sposób, to dlaczego MY nie zostaliśmy zaproszeni? Też jesteśmy czystej krwi! To zniewaga! A fakt, że jestem teraz na środku jakiegoś oceanu kompletnie nic nie zmienia. Może chciałbym dostać zaproszenie, żeby oprawić je sobie w ramkę?

Wiesz co? Napiszę do starego Malfoya anonim, w którym powiem mu co o tym myślę. Oraz, że ma głupią fryzurę.

Całuski,
J.K.

PS. Nie mów Lee, co napisałem na temat Gryfonów. Nadal wierzy, że dostanie Wybitny z owutemów.

2.07.1995

Rozello,

cześć. Masz może jakieś wieści od Rona i Hermiony? Wiesz co się dzieje? Twoi rodzice mają kontakt z Dumbledore'em? Wiedzą, czy Dumbledore planuje coś w związku z Voldemortem? W „Proroku Codziennym" nadal nie ma żadnego słowa o jego powrocie.

Harry

2.07.1995

Potter, skończony idioto,

ile razy mam Ci powtarzać, że nic nie wiem?

Pytałam rodziców, ale oni są kompletnie niezamieszani w tę sprawę. Nie, nie mają kontaktu z Dumbledore'em. Żyjemy jak normalna rodzinka, tata chodzi do pracy, mama powoli odbudowuje kwiaciarnię i plewi w ogródku. Oboje robią nudne rodzicielskie rzeczy i wyprowadzają psa przed poranną pocztą. A wieczorem, przed każdą kolacją, dziękujemy światu za naszego cudownego ministra i bezpieczne czasy, w jakich przyszło nam żyć.

(Wystarczająco zanudziłam? Myślisz, że potencjalni mordercy już się znudzili tym listem?). No to teraz słuchaj. Coś mi tu śmierdzi i bynajmniej nie jest to mój brat.

Niedawno był tu jakiś typ. Śmierdział drinkami i stęchłą tabaką oraz gadał głupoty (nie mogę Ci podać jego imienia, sorki). Albo był pijany, albo zbzikowany, albo mówił szyfrem. Obstawiam, że wszystko jednocześnie.

Wiesz, co może oznaczać „reaktywacja płonących kur"? Ewentualnie „Z Dziadkiem Mrozem u Czarnego"? Ten Dziadek Mróz to wiadomo, ale Czarny? Co oni, u Voldemorta w ogródku siedzą?

Cudowna i mądrzejsza od Ciebie Rozella

PS. Nie pisz nic poufnego. Rodzice mówią, że poczta może być obserwowana. Jeśli dowiesz się czegoś to pisz szyfrem albo kontaktuj się przez Fiuu. Twoi mugole chyba mają kominek, no nie?

PPS. Twoja sowa jest szczepiona? To coś jest agresywne i patrzy na mnie jakby chciało mnie zamordować.

PPPS. TWOJA SOWA MNIE DZIOBNĘŁA.

PPPPS. Jak się trzymasz?

3.07.1995

Rozello,

przepraszam. Po prostu wszyscy piszą jakby coś wiedzieli, ale nie chcieli powiedzieć. Przynajmniej nie mi.

Tak. Wszystko śmierdzi. Voldemort wrócił, a oni bawią się w kotka i myszkę. Może ich zdaniem nie jesteśmy warci, żeby cokolwiek wiedzieć.

Wiem, o co może chodzić z Czarnym. Pamiętasz Hogsmeade po drugim zadaniu?

Ale o żadnych płonących kurach nic nie wiem. W mugolskich wiadomościach też nic nie mówią o żadnych pożarach.

Wybacz za Hedwigę, kazałem jej dziobać każdego, dopóki nie napisze wyczerpującej odpowiedzi.

Jest OK.

Harry

4.07.1995

Rozello!

Umrę tutaj, przysięgam. Jesteśmy u Malfoyów już trzeci dzień i tak strasznie się nudzę.

Dorośli zamykają się ciągle w jakimś gabinecie. Kompletnie nie wiem, po co brali nas ze sobą, ale obstawiam, że udzieliła im się ta panika po rzekomym powrocie Sama-Wiesz-Kogo i chcą mieć nas pod opieką. To głupie.

À propos tego gabinetu! Próbowaliśmy podsłuchiwać, ale trudno nie zauważyć siódemki nastolatków (Blaise, Parkinson i goryle Malfoya też tu są) czatujących pod drzwiami. Staremu Malfoyowi nerwy puściły i teraz zakładają na ten pokój jakieś zaklęcia.

Nie masz może tych Uszu Dalekiego Zasięgu, o których mówiłaś w Hogwarcie? Przydałyby się.

Astoria

PS. Wiesz, że Malfoyowie mają pawie? Białe!

5.07.1995

Astorio,

niech Merlin będzie z Tobą i strzeże Cię od tej tlenionej fretki.

Chociaż nie, Parkinson jest gorsza. Napluj jej do herbaty ze specjalnymi pozdrowieniami ode mnie.

Tak, bliźniacy już zrobili te Uszy. Chociaż nie za bardzo wiem, jak miałabym Ci je dostarczyć. Malfoyowie raczej mają jakąś ochronę przed zdrajcami krwi i ich durnymi wynalazkami. Nie sprawdzają Wam poczty, czy coś?

I co Wy wszyscy macie z tymi pawiami?

Majestatyczna Rozella

PS. Ale śnieżnobiałe czy takie bardziej szarawe...?

6.07.1995

Roz,

śnieżnobiałe. Jeden wczoraj umarł. Goyle przypadkiem na nim usiadł. Biedne stworzonko.

Już nieważne. Odpuściliśmy sobie sprawy dorosłych. Ale i tak robi się nieprzyjemnie.

Daphne ciągle dostaje listy od znajomych. Slytherin podobno huczy od plotek o Potterze. Bo wiesz, wcześniej on i Diggory ślinili się oboje do Chang, a tu nagle Diggory pada trupem i tylko Potter wie, jak było naprawdę — to wygląda naprawdę dziwnie. Nie wiem, czy mówią tak z czystej złośliwości, czy naprawdę tak sądzą, ale chodzi plotka, że to Potter zabił Diggory'ego (tak, wiem, że to głupie. Pewnie teraz się krzywisz i masz tę swoją brzydką minę). Nie pomaga też fakt, że ciągle obsmarowują go w Proroku. Widziałaś? Zrobili z niego i Dumbledore'a obłąkanych.

Pozdrawiam,
Astoria

6.07.1995

Storio,

Potter zabijający Diggory'ego przez jakąś dziewczynę? Co do cholery? To żałosne, kto to w ogóle wymyślił? Trzeba być skończonym kretynem, żeby w to uwierzyć! (!!!!!)

Tak, widziałam te artykuły. Daję je Wściekowi do gryzienia (nie wiem, ile ma lat, ale to już chyba za późno na ząbkowanie, prawda? Wygląda jakby ząbkował, ciągle gryzie moje rzeczy. Ja nie jestem gotowa na ząbkującego dzieciaka!).

Pochłonięta chęcią mordu Rozella

PS. Biedny paw.

7.07.1995

Rozello,

mogę przyjechać? Proszę.

Valerie

~^~

— To zegarek twojego ojca. Noś go na ręce, nie zgub i pilnuj czasu — mówiła Aurelia Dowell, podając skórzany, wysłużony zegarek córce. Rozella wcisnęła go na nadgarstek i wróciła spojrzeniem na naznaczoną bliznami twarz matki. — O dziewiętnastej jest kolacja. Jeśli do tej pory nie wrócicie — Aurelia spojrzała na jedną i drugą: Rozellę oraz Valerie — zgłaszam wasze zaginięcie. I ani minuty spóźnienia.

Rozella wiedziała, że jej mama mówiła to wszystko śmiertelnie poważnie. Odkąd Czarny Pan powrócił wszystko się zmieniło, a zasady w domu stały się bardzo rygorystyczne.

Tak więc dziewczyny, aby nie tracić więcej czasu, od razu wybiegły na podwórko, w drzwiach wołając pożegnania do Aurelii. Za nimi popędził czarno-biały husky, poszczekujący radośnie.

Lato w roku 1995 było bardzo gorące. Takie upały nie zawitały na Ottery St. Catchpole już od lat. Towarzyszyły temu częste burze, nieraz trwające kilka nocy pod rząd. Kiedy dziewczyny pędziły przez rozmokłą trawę, słońce prażyło w górze jak wściekłe. Dobiegając na rozwidlenie rzeki Otter obie, Rozella i Valerie, były już zlane potem. Husky momentalnie powlókł się do płytkiej rzeki, łapczywie chlipiąc z niej łyki zimnej wody.

Rozległ się plusk, gdy dwa topki zanurkowały w rzece, aby schować się tam przed psem. Były to ciemnobrązowe, przypominające chochliki stworzenia, które sięgały siedmiu cali. Uwielbiały wilgotne tereny, takie jak ten. Zwykle umilały sobie czas, podkładając nogi nieświadomym przechodniom. Teraz jednak, dygocząc od stóp do głów, obserwowały Chechłę, nieśmiało wychylając się zza dużego kamienia.

Rozella i Valerie z ulgą powitały cienie rzucane przez korony drzew. Na najniższym z nich znajdował się mały, drewniany i bardzo stary domek. Po jego prawej, na grubej gałęzi zawieszona była opona, służąca nastolatkom jako huśtawka.

— Hasło! — Dobiegł z góry krzyk.

Z okna domku wychylała się ruda głowa Freda... albo George'a Weasleya. Rozelli zwykle udawało się ich rozróżnić, ale w taki upał nie myślała zbyt sprawnie. Równie dobrze mogłaby teraz pomylić Rona i Percy'ego, a co dopiero bliźniaków, którzy byli przecież identyczni. Mieli nawet tak samo rozmieszczone piegi, co dziewczyna uważała za bardzo nieśmieszny żart. Intuicja jednak podpowiadała jej, że brązowe oczy, patrzące na nią teraz złośliwie, faktycznie należały do Freda.

Rozella zmarszczyła brwi.

— Jakie hasło? Nie mamy hasła.

— Od teraz mamy. — Z wnętrza domku dobiegł ich drugi głos, który mógł należeć do George'a. — Równie dobrze mogłybyście być śmierciożercami w przebraniu. Hasło pomaga w selekcji.

Mina Valerie jasno świadczyła o tym, że uważała Weasleyów za idiotów.

— A niby po co śmierciożerca miałby chcieć dostać się do domku na drzewie?

— Aby pobujać się na oponie. Śmierciożerca czy nie: każdy kocha bujać się na oponie.

— Nie chcemy, aby śmierciożercy bujali się na naszej oponie.

Rozella wywróciła oczami. Po prostu nie mogła w nich uwierzyć.

— Kretyni... Dobra, to jakie jest to hasło?

— Ja znam — oznajmiła Valerie. — Hasło to „wpuszczajcie nas albo rzucę w was kamieniem".

Na chwilę zaległa cisza. Fred momentalnie wycofał głowę z okna, a z domku dobiegły jakieś szmery. Po minucie lub dwóch, kiedy bliźniakom w końcu udało się coś uzgodnić, Weasleyowie zrzucili dziewczynom drabinkę. Rozella uśmiechnęła się do Valerie i nastolatki ostrożnie wspięły się na górę.

Domek miał już swoje lata. Deski były obdarte i zakurzone, a gdy spojrzało się w górę, straszyła dziura w dachu. W każde wakacje Rozella i Weasleyowie — twórcy i właściciele tego lokum — przeprowadzali tu gruntowny remont. Głównie pozbywali się ze środka gniazd szerszeni i zalepiali szczeliny. Liczyli, że konstrukcja nie zawali się kiedyś pod ich nieobecność i będzie trwać wiecznie. Byłoby przykrym, gdyby ich dziedzictwo zostało zjedzone przez korniki.

Rozella usiadła na stosie starych poduszek, porozwalanych po całym domku i podkuliła nogi pod brodę. Nie byli już dziećmi, to też zajmowali trochę miejsca, a takowego w domku nie było za wiele (w końcu przecież powstał, gdy żadne z nich nie sięgało ponad łokcie rodziców).

Było tu teraz szczególnie ciasno, ponieważ Fred i George upchnęli tu przedwczoraj pudła ze swoimi wynalazkami. Dzięki pieniądzom, które Harry Potter oddał im ze swojej wygranej w Turnieju Trójmagicznym, bliźniacy mogli zacząć rozkręcać swój biznes. Jeszcze pierwszego dnia wakacji zamówili mnóstwo brakujących im materiałów i składników. Prace szły sprawnie, a więc coraz to nowsze gadżety rosły jak grzyby po deszczu. Były już wszędzie: w ich pokoju, w pokoju Rozelli, a teraz także w ich bazie. Zaraz zamiast na łóżkach, wszyscy będą spać na stosach fałszywych różdżek i formularzy zamówieniowych, Rozella była tego pewna.

— Powodzi wam się, widzę — rzuciła Valerie, omiatając pudła swoimi ciemnymi, niemal czarnymi, oczyma. Długie rzęsy rzucały cienie na jej oliwkową skórę.

— Ano. Harry naprawdę nam pomógł z tym wszystkim — powiedział George.

— Ale teraz nie chcemy rozmawiać o nas — dodał Fred. — Chcemy rozmawiać o tobie, nasza droga Valerie.

Valerie uniosła brwi tak wysoko, że te prawie całkowicie znikły pod grzywką prostych, czarnych jak heban włosów.

— O mnie? — powtórzyła.

— Młoda zrobiła przez ciebie niedawno niezłe przedstawienie — oznajmił George ostentacyjnym szeptem. Rozella założyła ramiona na piersi.

— Nocowaliśmy wtedy w Dziupli — mówił Fred — siedzimy sobie spokojnie...

— ...przynajmniej na tyle, na ile „spokojnie" potrafimy...

— ...i jemy kolację z wujkiem Patrickiem oraz ciocią Aurelią i młoda mówi, że idzie na górę przebrać się w piżamę. A po kilku minutach wraca, faktycznie w piżamie, ale w ręce ma list i różdżkę i coś nawija o tym, że masz kłopoty i leci ci na ratunek.

— Gdyby wujek jej nie zatrzymał, to nawet nie wcisnęłaby butów, tylko wsiadłaby na miotłę i poleciała prosto do ciebie...

— ...a wtedy mielibyśmy aż dwie osoby do odratowania, bo na miotle młoda lata z gracją górskiego trolla.

Rozella skrzywiła się. Faktycznie, możliwe, że wtedy trochę przesadziła i wywołała niepotrzebne zamieszanie. Ale ta krótka wiadomość od Valerie, zawierająca tylko: „Mogę przyjechać?" oraz „proszę" i zaadresowana imieniem Rozelli, a nie nazwiskiem, była dokładnie tym, czego Valerie nigdy nie robiła: nie pytała, nie prosiła i nie mówiła ludziom po imieniu. Sytuacja więc, wydało jej się to logiczne, musiała być poważna.

— Po pierwsze — odezwała się Rozella — wcale nie latam źle na miotle. Może zbaczam z linii i czasem wpadam w drzewa, ale jestem szybsza od was obu. — Tu bliźniacy prychnęli drwiąco. — A po drugie — spojrzała na Valerie — oni mają rację. Mój tata teleportował się po ciebie wczoraj rano i nadal nie powiedziałaś mi, co się stało.

Valerie zachmurzyła się, spuszczając wzrok na kolana.

— A kto powiedział, że coś się stało? — burknęła.

Fred i George spojrzeli na nią z pobłażliwością.

— Słodka Valerie...

— ...wkręcać to my...

— ...a nie nas.

Valerie wywróciła oczami. A potem — takim tonem, jakim mówiło się o Trollu z transmutacji lub kolejnych ujemnych punktach — powiedziała:

— Matka wyrzuciła mnie z domu.

Rozella, Fred i George zamrugali ze zdziwieniem. W małym, drewnianym domku zapadło milczenie.

Valerie nieczęsto mówiła o swojej rodzinie. Jej przyjaciele wiedzieli tyle, że ojciec opuścił ją na krótko po dziewiątych urodzinach, zostawiając po sobie tylko kij baseballowy oraz trochę żalu. Teraz Brian Roberts miał już nową rodzinę, a Valerie nie zobaczyła go więcej na oczy.

O matce mówiła zaś tylko w przypływach złego humoru. Kobieta często kłóciła się z córką i uważała za ogromną głupotę jej uczęszczanie do jakiejś szkoły magicznych sztuczek — większość czarodziejów w tym momencie prychnęłaby na nią głośno: durna mugolka! — i bywała bardzo czepliwa.

Właściwie, Rozella, Fred i George spotkali raz Elvirę Roberts. To było dwa lata temu, kiedy kobieta przyjechała, aby odebrać córkę z dworca King's Cross. Omiotła ich wtedy takim spojrzeniem, jakby patrzyła na wstrętne karaluchy. Niby żartobliwym tonem wyśmiała córkę za zaprzyjaźnienie się z dwójką jakichś rudych biedaków oraz roztrzepaną dziewuchą, co ma dziwne oko. A ich przyjaciela, Lee Jordana, nazwała tak brzydkim określeniem, że nawet Valerie się zaczerwieniła, a ona przecież nigdy tego nie robiła.

Rozella jednak nie podejrzewała, że Elvira Roberts byłaby zdolna do czegoś takiego jak wyrzucenie dziecka z domu!

Fred i George musieli myśleć o tym samym, bo zapytali tylko:

— Ale jak to?

— Dlaczego?

Valerie wzruszyła ramionami, nadal nie patrząc na żadnego ze swoich przyjaciół. Wbijała ponure spojrzenie w podłogę. Rozella — widząc ją teraz smutną i spiętą — poczuła, że zaczyna wrzeć w niej złość na myśl o tej kobiecie, którą Valerie nazywała matką.

— Ostatnio była jakaś dziwnie miła — powiedziała Roberts. — Przyzwyczaiła się chyba, że przyjeżdżam na święta. A w tym roku był ten durny bal, więc zostałam w szkole. I chyba się trochę stęskniła przez te pół roku, czy coś. Nawet zapytała, jak minął rok szkolny i tylko kilka razy pomyliła wasze imiona. — Fred i George prychnęli. — Trochę gadałyśmy, częściej niż zwykle. Ogólnie ten tydzień był... miły. I... trochę straciłam czujność.

Rozella poprawiła się na poduszce, nie odrywając spojrzenia od przyjaciółki.

— W jakim sensie straciłaś czujność? — zapytała ostrożnie. Valerie ponownie wzruszyła ramionami.

— Powiedziałam trochę za dużo. Chlapnęłam o wszystkich szlabanach i akcjach, bo i tak dostawała listy od McGonagall, więc nie było co ściemniać. Ale chyba nie była o to zła. Zrobiła się zła dopiero, gdy... — Valerie zacisnęła zęby. — Ja... Zdradziłam jej swój sekret.

Rozella zmarszczyła brwi. Próbowała wygrzebać z głowy jakieś tajemnice Valerie, ale — zdała sobie z tego sprawę nie od razu — chyba żadnych nie znała. Teraz więc jedynym, co mogła powiedzieć było:

— Jaki sekret?

Valerie przełknęła ślinę. Przez chwilę wyglądała, jakby naprawdę miała zamiar coś powiedzieć, ale finalnie zrezygnowała. Gryzła się ze sobą, widzieli to Rozella i Fred, i George. Valerie poprosiła Dowellów o pomoc, ci wzięli ją pod swój dach, a teraz czuła się winna wyjaśnić przyjaciołom całą sytuację.

Rozella, Fred i George wymienili spojrzenia. Oni byli przyjaciółmi od ośmiu lat i utrzymywali bratnio-siostrzaną relację, to też starali się mówić sobie o wszystkim (często ze słabym skutkiem, ale przynajmniej wiedzieli, że mogli sobie ufać). Valerie jednak znali od czterech lat, a przyjaźnili się z nią od trzech i dziewczyna pozostawała wciąż bardzo zamknięta w sobie. I może czasami denerwowało ich, że nie mówiła im o wszystkim, co działo się w jej życiu, ale żadne z nich nie chciało przecież, żeby Roberts zdradzała im coś wbrew sobie.

Jak będzie gotowa, to powie. A jeśli nie będzie, to po prostu musieli to zaakceptować. Przyjaciele nie wykorzystywali słabszych momentów do wyciągania z siebie informacji.

Rozella złapała dłonie Valerie. Schyliła się nieco, żeby spojrzeć w oczy przyjaciółki, które ta wciąż z uporem wozaka wbijała w podłogę.

— Hej, jeśli nie chcesz to nie mów — rzekła i posłała jej lekki uśmiech. Valerie z wahaniem zabrała od niej ręce. Nie szkodzi, pomyślała Rozella z tylko lekkim żalem. Po chwili namysłu dodała: — Lee wie, prawda?

Valerie prychnęła.

— On zawsze wie. To jego cholerne analizowanie wszystkiego i wszystkich.

Rozella parsknęła. Tak, Lee zawsze wiedział. Czytał ze swoich przyjaciół jak z otwartej księgi i niczego nie dało się przed nim ukryć.

Dowell uśmiechnęła się półgębkiem. Skoro Lee wiedział, było dobrze. Jeśli Valerie nie chciała na razie mówić im, o co chodzi, Rozella to rozumiała i mogła tylko cieszyć się, że przynajmniej Roberts nie zostawała z tym sama. W razie czego, był obok niej wszystkowiedzący i wszędobylski Jordan. To musiało tymczasowo starczyć.

— Wiesz — wtrącił nagle Fred — przynajmniej wywaliła cię z domu teraz, a nie za tydzień.

Valerie uniosła na niego wzrok.

— Bo?

Rozella z lekkim opóźnieniem zrozumiała, o co chodzi Fredowi. A wtedy powiedziała tylko:

— Och. No tak.

— Co „och, no tak"? — burknęła niecierpliwie Valerie.

— Wyjeżdżamy — wyjaśnił George. — I my i Dowellowie.

— Oraz Hermiona. No i ty, rzecz jasna — rzekł Fred, widząc jej minę.

— Zapomniałam ci powiedzieć — powiedziała Rozella, patrząc na skonfundowaną Valerie. — A nie mogłam napisać tego w liście, bo to podobno jedna z tych rzeczy, które nie powinny wpaść w niepowołane ręce.

— Nadal nie kumam.

— Tak szczerze to my również — rzekł George. — Rodzice nie chcieli nam nic wyjaśnić.

— Jak wróciliśmy do domów to zwołali jedną z tych swoich typowych narad Weasleyowie-Dowellowie i powiedzieli tylko, że mamy zacząć się pakować. Pod koniec tygodnia się wynosimy, jak tylko „wszystko będzie już gotowe".

— Co będzie gotowe?

— Nie wiemy. — Rozella wzruszyła ramionami. — Ale chyba chodzi o pokoje. Jak zapytałam cioci Molly, gdzie się przenosimy, to powiedziała, że nie może powiedzieć, bo to jakaś ściśle tajna tajemnica. Ale w tym miejscu nikt nie był od wieków i muszą najpierw sprawdzić, czy na „kwaterę" nie są rzucone jakieś silne uroki.

— Jaką kwaterę?

— Przecież mówimy, że nie wiemy.

— Wiemy tylko, że nasze ostatnie wakacje spędzimy zapuszkowani w jakimś durnym, starym budynku i przez bite dwa miesiące będziemy harować jak skrzaty domowe, sprzątając po starych lokatorach — prychnął wściekle Fred.

Ponownie zapadła cisza. Rozellę nagle uderzył fakt, że istotnie, to ostatnie wakacje Freda i George'a, a tym samym nadchodzący ostatni wspólny rok w Hogwarcie. Za pół roku bliźniacy będą już szukali własnego domu, będą pracować, płacić podatki i robić inne dorosłe rzeczy. I wszystko będzie takie inne. Obce.

Rok temu — kilka dni przed mistrzostwami świata w quidditchu, po których pierwszy raz od lat na niebie zabłysł mroczny znak, zapoczątkowujący wszystkie złe wydarzenia minionych miesięcy — Rozella, Fred i George mieli jedną z tych bezsennych nocy, wypełnionych szeptanymi rozmowami. Razem w trójkę zbudowali fort koców i poduszek, a potem siedzieli do rana, rozprawiając na temat kolejnych wakacji. („To nasze ostatnie. Muszą być odjechane!" mówili). Nie obyło się bez mnóstwa głupich pomysłów („Jak już zdamy licencję na teleportację, to uciekniemy gdzieś na tydzień. Może Grecja? No jasne, będziemy mieli przechlapane, ale co z tego?") oraz tych trochę realniejszych („U! Kiedy za rok wypadają Perseidy? Wymkniemy się wtedy oknem, jak już wszyscy będą spać. Weźmiemy ciepłe bluzy i koc, pójdziemy na wzgórze Stoadshead i całą noc będziemy oglądać spadające gwiazdy, co wy na to?"). Mieli codziennie grać w podwórkowego quidditcha i w gargulki, a wieczorami podkradać się pod czerwony dom tej pani, która rok temu rozwiodła się z mężem, i zrywać kwiaty z jej ogrodu. A wracając do domów, objadaliby się ziarnami skradzionych słoneczników i razem z psem Rozelli spacerowaliby po wrzosowisku, śmiejąc się z żartów, które tylko oni rozumieli i które tylko ich bawiły.

Nie mogli przewidzieć przecież, że nad Wyspami Brytyjskimi zawiśnie widmo wojny i zostaną im odebrane te ostatnie, słoneczne dni lata.

— Spróbujmy spędzić te kilka dni przed wyjazdem jak najlepiej, dobra? — powiedziała Rozella. Fred, George a także Valerie odmruknęli coś niemrawo. Rozella przygryzła wnętrze policzka. — Dziś śpimy w Dziupli czy w Norze?

— Nora — zadecydowali od razu bliźniacy. Rozella i Valerie spojrzały na nich z pytaniem w oczach.

— Ostatnio rodziców ciągle nie ma, pewnie latają do tej cały kwatery. Więc mama nie ma kiedy na nas wrzeszczeć — zaczął Fred. — I ten głupi ghul ze strychu uważa, że w domu jest za spokojnie, więc ciągle wyje i uderza w rury. Nie da się spać.

— Więc dostaliśmy od mamy oficjalne pozwolenie na hałasy i wybuchy. — George wyszczerzył zęby w uśmiechu. — To daje nam niezłe możliwości.

Rozella uśmiechnęła się.

— Czyli Nora.

— Ale najpierw musimy się zameldować u twojej mamy, Dowell — przypomniała Valerie. — Wiesz, co mówiła o spóźnieniu.

— Och. Tak, racja...

— Mamy jeszcze trochę czasu — powiedział George, ciągnąc Rozellę za nadgarstek, aby spojrzeć w tarczę jej zegarka. — Co powiecie na odwiedziny u kochanej sąsiadki?

~^~

— Widzieliście? Stała przy oknie i nas wypatrywała. Jestem pewny, że tylko czekała, aż włamiemy się jej do ogródka, żeby miała na kogo powrzeszczeć.

Słońce pochylało się coraz niżej ku wzgórzom. Jego ostatnie, ogniście pomarańczowe promienie gubiły się w trawie, liściach i rozwichrzonych włosach czwórki nastolatków. George i Valerie nieśli głowy słoneczników, z których skubali ziarna. Od czasu do czasu rzucali je drepczącej obok nich Chechle.

— Zastępujemy jej męża. Nic dziwnego, że się z nią rozwiódł — orzekła Rozella. — Też bym nie wytrzymała, słuchając tych wrzasków od rana do wieczora.

— Powinniśmy się z nią pożegnać przed wyjazdem. Biedna, będzie tęsknić.

Dotarli pod ich drewniany domek. Fred — widząc, że zapomnieli zrobić to wcześniej — wyciągnął różdżkę i zaklęciem odesłał drabinkę na górę. Ta zwinęła się i ze świstem wpadła przez okno do środka domku.

— To co? Teraz do cioteczki, aby pokazać, że żyjemy, a potem do Nory?

George i Valerie kiwnęli zgodnie głowami. Rozella się zawahała.

— Idźcie sami. Zaraz was dogonię. Muszę poczekać na Chechłę. — Rozella wskazała na psa, który kręcił się teraz wokół drzewa, aby znaleźć idealne miejsce do wykonania potrzeby. Topki najwyraźniej powoli przezwyciężały strach przed psem, bo nie chowały się już za kamieniem. Wyglądały teraz tak samo złośliwie jak zwykle. Rozella była pewna, że zaraz zaczną obrzucać ją i psa kamieniami albo próbować podkładać im nogi, by obie z suczką wpadły do rzeki. Irytujące stworzenia.

— Na pewno? — George zmarszczył brwi. — Nie poczekać na ciebie?

— Nie. Dam radę. To zajmie kilka minut.

— No dobra. Tylko się pośpiesz.

— Jasne.

Rozella spojrzała na odchodzących przyjaciół, którzy kierowali się teraz w stronę Dziupli. Odwracali się co jakiś czas, aby zobaczyć, czy przypadkiem Rozella nie biegnie za nimi razem z Chechłą. Niedługo potem zaczęli przypominać małe mrówki, aż całkiem zniknęli jej z widoku.

Wtedy też suwak jej torby się odsunął. Ze środka wychylił łeb Kapitan, dopiero wybudzony z kilkugodzinnej drzemki.

Kapitan był wozakiem. Wyglądem przypominał fretkę, a wielkością rosłego kota. Futro miał brązowo-białe, z wyjątkiem czarnej obwódki wokół lewego oka, która przywodziła na myśl piracką opaskę.

— Na Latającego Holendra, ale żem miał sen — powiedział wozak. Rozella wywróciła oczami. — Miałem statek ze złota i całe grono powabnych syrenek oraz...

— Nie chcę tego słuchać — stwierdziła ze śmiechem Rozella.

Kapitan prychnął, długimi pazurami drapiąc się po brzuchu. Rozella uznała, że lepiej nie mówić wozakowi, iż trochę mu się przytyło w ostatnim czasie. Źle by to przyjął. Sama zresztą nie była lepsza, o czym świadczyła lekka ciasnota w spodenkach i świeże rozstępy na udach.

Zwierzę rozejrzało się. Nie dostrzegając wokół nikogo, prócz psa Rozelli — którego wciąż nazywał krakenem i unikał jak tylko mógł — powiedział:

— No to co teraz? Pozbywamy się dowodów, a potem bawimy się w normalnych nastolatków?

Rozella prychnęła.

Ja się bawię w normalnego nastolatka. Ty nadal będziesz liniejącą, gadającą fretką. — W tym momencie Kapitan charknął coś o niewyparzonej gębie. Rozella była prawie pewna, że usłyszała pośród tego dobrze znane jej: „Wozakiem, ty ignorancie". — Po prostu mi to podaj.

— Gryzia by tego nie poparła — Kapitan mówił teraz o śnieżnobiałej wozak.

— Gryzia nie popiera żadnych moich wyborów — powiedziała Rozella. — A Wściek jest zbyt naiwny. Dlatego to właśnie ty jesteś moim doradcą.

Kapitan spojrzał na nią jak na idiotkę.

— Nie jestem twoim doradcą. Jesteś pyskatym, nieznośnym gówniarzem i słuchasz się mnie tylko wtedy, kiedy ci to pasuje, ty nieodpowiedzialny bachorze.

Ale mimo tych słów, posłusznie zanurkował w torbie. Po kilku sekundach wychylił łeb i niechętnie podał Rozelli list. Ten sam, który czarna sowa przyniosła jej w dzień pogrzebu Cedrika Diggory'ego.

Rozella spojrzała na pomięty pergamin. Było na nim zapisane tylko jedno, krótkie zdanie: „Ile czasu mija między błyskiem a grzmotem?"

— Tajemniczy typek, co? Ten nasz uroczy Szaradzista. — Kapitan dłubał pazurem między kłami.

Rozella prychnęła drwiąco.

— Zaczyna działać mi na nerwy.

Miała zwyczajnie dość. Im więcej wiedziała o enigmatycznym Szaradziście, tym bardziej oddalała się od jakiegokolwiek sensu. Chciała odpowiedzi, prostych i klarownych. Kim była osoba, kryjąca się za tym imieniem? Jakie tak naprawdę były jego powody? Dlaczego pojawiał się w Hogwarcie i jak to robił? I czy faktycznie wizja zguby, którą jej ukazał, miała rychło nadejść i pochłonąć całe jej życie?

Chciała wierzyć w teorię Nathaniela, że Szaradzista to przyjaciel; członek rodziny, który za pomocą zmieniacza czasu cofnął się w przeszłość, aby ich uratować. To brzmiało słodko. Ale tak bardzo naiwnie. Rozella nie chciała już dłużej być naiwną.

Zagrajmy w szarady, pomyślała. Ale tym razem na moich zasadach.

Spuściła wzrok na pergamin. Ile czasu mija między błyskiem a grzmotem? W ostatnich dniach przeczytała to zdanie dziesiątki, może setki razy. Znała każde zakrzywienie i odprysk atramentu, a te zdawały się trwale wyryć w jej umyśle.

— Sześć miesięcy — szepnęła.

Kapitan spojrzał na nią, przestając dłubać między kłami.

— Co ty tam świergolisz?

— Sześć miesięcy — powtórzyła. — Tyle minęło między dostaniem tego i poprzedniego listu. I tak samo tamten list dostałam sześć miesięcy po tym, jak Nathaniel podrzucił mi pierwszy eliksir. To zawsze jest liczba sześć. — Zamyśliła się, marszcząc brwi. — Nathaniel mówił to samo. Też dostał wszystkie trzy listy w odstępie sześciu miesięcy.

Jaki będzie ten trzeci list? zapytała samą siebie. Po chwili nadeszła odpowiedź, brzmiąca jak głos Nathaniela: Data z godziną i miejscem spotkania. Rozella przygryzła wnętrze policzka. Jeśli ponownie miała czekać sześć miesięcy... Obliczyła szybko w głowie. Tak, to powinien być listopad.

I co, może spotkamy się wtedy, wypijemy herbatkę i zjemy ciasteczka, jak starzy, dobrzy znajomi?

Jej usta rozciągnęły się w kpiącym uśmiechu. Słońce — zanim skryło się całkowicie, ustępując mrokom nocy — zamajaczyło na owalnej, pryszczatej buzi dziewczyny i rozświetliło niebiesko-zielone oczy. Teraz różnica między jednym a drugim okiem była widoczna doskonale. Rozella odgarnęła z twarzy ciemne, falowane włosy, aby podrapać się po nosie. Był on zadarty i obsypany piegami, które pewno znikną jesienią, aby wrócić jak zwykle późną wiosną.

— Wyciągnij resztę.

Kapitan wyjął wszystko, co miała w torbie. Rozella zawiesiła wzrok na dzienniku Króla, który ukradła z domu swojej babki. W roztargnieniu schowała Karteluszki pod pachę, a potem przyjęła od Kapitana list ze stycznia oraz ten, który w sierpniu podrzucił jej Nathaniel. A potem zmięła wszystkie trzy wiadomości i cisnęła je w odmęty rzeki Otter. Może rozpuści je woda albo zjedzą topki. Nie obchodziło jej to. To było nieważne. Byle pozbyć się tego, zanim wyjadą do kwatery, i móc udawać, że wszystko gra.

Jesteś kłamcą, Rozello Dowell, powiedział głos w jej głowie. Nie pozbędziesz się cienia Szaradzisty. Będzie cię śledził krok w krok i zaprowadzi tam, gdzie twoje miejsce. Jak na razie wszystko zmierza w tamtym kierunku, nieprawdaż?

Zamknij się, burknęła. Mimo to niechętnie zgodziła się z pierwszymi słowami Głosu. Była kłamcą, nie zaprzeczała temu. Ale babcia Agrypina zawsze powtarzała, że kłamcy kreowali własny obraz rzeczywistości. To oni decydowali, co jest prawdą, a co iluzją. A więc teraz, patrząc na tonące pergaminy, zamierzała kłamać.

— Wyszłoby dramatyczniej, gdybyś po prostu je spaliła — oznajmił nagle Kapitan.

Rozella spojrzała na niego kątem oka.

— Grzeczne dziewczynki nie bawią się ogniem.

— Grzeczne dziewczynki nie wychodzą na zewnątrz, gdy wokół szaleje sztorm.

Rozella uśmiechnęła się pod nosem. Oboje dobrze wiedzieli, dlaczego nie dotykała się ognia. Nadal siedziały w niej wydarzenia z listopada. Codziennie widziała blizny na ciele jej pięknej mamy. Nienawidziła ich.

Tak samo i ona, i Kapitan dobrze wiedzieli, że przed tym sztormem i tak nie mogła się schować. Mogła jedynie stawić mu czoła.

— Ładnie powiedziane. Bawisz się w poetę? — Uniosła nierówne brwi na wozaka. — Och, a myślałam, że chcesz być piratem. Pozmieniały ci się plany?

— Ja jestem piratem — żachnął się Kapitan. — A szanty się same nie napiszą! Ktoś musi je sklekocić! Ostatnio tworzę taką jedną — mówił z dumą — ale nie wiem, co zrymować z: „wpieniała mnie, więc rzuciłem tę cholerę za burtę".

Rozella prychnęła.

— Spróbuj: „a potem wypiłem whiskey hurtem" — powiedziała. Kapitan pomyślał nad tym, a potem zrobił jedną z tych swoich min mówiących: „poetka z ciebie jak z koziej dupy trąba". Rozella parsknęła śmiechem. Zacmokała na psa, który zaczął niebezpiecznie zbliżać się do topków, aby obwąchać ze wszystkich stron te dziwaczne istoty. Kiedy husky podbiegł do jej nogi, spojrzała na Dziuplę oraz Norę, ledwie widoczne z tej odległości. Zasnute były szarym dymem unoszącym się z kominów. — Chodźmy do domu.

~^~

Redagowaniem rozdziałów zajmuje się _ashen

„Sztorm w Karteluszkach: Opowieść Króla" to druga część Sztormu. Osobiście polecam zapoznać się pierwszą częścią przed przeczytaniem tej (albo przynajmniej ze streszczeniem znajdującym się na końcu „Sztormu w butelce: Opowieści Szaradzisty"). Ale wybór wciąż należy do Was. W razie wszelkich nieporozumień można pytać. Jeśli będę aktywna, postaram się odpowiedzieć od razu.

Całe uniwersum Harry'ego Pottera należy do J. K. Rowling. W opowiadaniu używam postaci, miejsc, pojęć oraz fragmentów z oryginalnej sagi. Bazuję także na takich dodatkach jak Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć (podręcznik i filmy), Quidditch przez wieki oraz informacjach udostępnionych przez Rowling na Pottermore. Nie czerpię materialnych korzyści z pisania tego opowiadania. Mimo to stanowczo zabraniam kopiowania Sztormu; jego fabuły, postaci czy czegokolwiek, co wymyśliłam i co należy do mnie.

OSTRZEŻENIE. Opowiadanie ukazuje złe wzorce oraz szkodliwe myśli i zachowania. Jeśli jesteś osobą podatną na wpływy, to może nie być książka dla Ciebie. Im dalej w las, tym więcej śladowych ilości wszelkiego gore i mącenia w głowie. Proszę, zastanów się, zanim postanowisz przeczytać tę książkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro