15. Sześć tysięcy osiemset sześćdziesiąt jeden

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

      — Hej, miśki, czas wstać! Jak można tak spać? — Obudziłem ich we wtorkowy poranek szesnastego dnia naszego obozu. Wychodząc z namiotu, prawie wpadłem w wykopany nocą okop, jednak w ostatniej chwili przytrzymałem się tablicy ogłoszeń i nie zaliczyłem gleby. — Wasz sen już całe wieki trwa! No, wstawać mi! Raz, dwa! — Mój głos uderzył o zawiązane poły namiotów, które zaczęły podnosić się powoli. — Moja wspaniała drużyno, dziś będzie cudowny dzień! Moja trąbko, zapraszam cię tutaj! — krzyknąłem w głąb kadrówki. Zaspany Rudolf wybiegł na środek, a mokra trawa chlupała pod jego stopami.

      — Turu-tu-tu-tu-tuuuu! — Przyboczny przebiegł się naokoło placu apelowego. — Zbiórka przed namiotami!

      Zastępy powoli wyszły, ziewając przy tym, jak hipopotamy. Uśmiechnąłem się, choć przespałem tamtej nocy tylko dwie godziny. Długo leżałem na mokrej trawie (za co pewnie przeklinały mnie moje nerki) i patrzyłem na niebo, po którym przemykało tysiące gwiazd. Jego czarna faktura przypominała mi chustę Klary, otoczoną żółtym pasmem. Jak gdyby ona była światłem, które zatrzymywało całą ciemność. Szkoda tylko, że w sobie...

     Spoglądając w niebo, modliłem się. Krzyczałem do Boga, żeby mi pomógł, żeby zrobił coś, do cholery. Czułem się tak bardzo samotny.

     Przed nami były rajdy i musiałem być w pełni dyspozycyjny, by ogarnąć wszystko. Dwa dni pracy na pełnych obrotach. A ja nie potrafiłem funkcjonować. Zakładałem maskę i liczyłem na to, że nie odklei się od mojej twarzy i nie pokaże tego, co się na niej malowało.

      Kazałem im przygotować się do śniadania, a sam usiadłem w kadrówce i sprawdziłem, czy nasze miejsce noclegowe było aktualne. Mieliśmy spać w salce przy kościele świętych apostołów Piotra i Pawła i cały czas bałem się, że proboszcz zapomniał, albo umówił się z kimś innym.

      Na śniadaniu przysiadła się do nas Corona. Z Justyną umówiliśmy się, że pojedziemy wspólnie i harcerki zakwaterują się razem z nami. Potrzebowaliśmy integracji w swoich środowiskach, a i Filip w końcu przełamał się i ustalił z Samantą, że oboje pojadą do Augustowa. Dzieliło nas więc pół godziny autobusem, który jeździł około siedmiu razy dziennie. Nawet nie wiedziałem, dlaczego to sprawdziłem.

      — Ale się cieszę, że jedziemy razem. — Justyna oparła się o moje ramię i spojrzała z troską na Laurę, jedzącą kanapkę. — Dziecino moja, chcę, żebyś zjadła przynajmniej dwie. — Przyboczna kiwnęła głową. — Powiem ci — zwróciła się do mnie Piotrowska. — że podczas tej burzy... Bogu dzięki, że Konrad był ze mną. — Puściła oczko do swojego chłopaka, który siedział z kadrą zgrupowania. — Wszystko wróciło, trzęsłam się jak głupia, aż musiałam wyjść z namiotu. Ale wiesz co? Wtedy zobaczyłam Henryka Patrolskiego z Klarą na rękach. Jak mi to wyjaśnisz, harcerzu orli Edmundzie Miodzie? — Upiła łyk herbaty. — Jagoda, moje dziecko, czy ty możesz zostawić ten biedny chleb i przestać go skubać?

      — Wiesz, ja go o to poprosiłem. — Spojrzałem na swoją kanapkę. — Witek, wracaj natychmiast na miejsce i zostaw Ulę. — Zwróciłem się do mojego zastępowego, który siedział przy stole z Ekilore. Nowicki przewrócił oczami i wstał powoli. — Ostatnio słabo się czuję i nie byłem w stanie jej podnieść. Poza tym... chyba tak będzie po prostu lepiej.

      — No nie wierzę! — Piotrowska nałożyła sobie czokusia. — Przewodnik Edmund Miód się właśnie poddał. Laura, zapiszemy to w kronice — powiedziała do przybocznej. — Załamujesz mnie, mój pingwini przyjacielu. — Ugryzła kanapkę. — Ach, kocham.

      — Jus, ale co ty byś zrobiła na moim miejscu? Nie będę z dziewczyną, o którą zabiega agresywny typ. Poza tym wiesz... — Szybko spojrzałem na swoją klatkę piersiową, a ona skinęła głową. Nie wiedziała o marcowej operacji, jednak o chorobie już tak. — Nie wiem, czy chcę ją ranić.

      — Ranisz to na razie tylko siebie. A nie o to w tym chodzi. Ona cię kocha, nie widzisz tego? Tylko stało się coś złego, co jej to blokuje. — Wypiła moją herbatę, po czym podsunęła Laurze swoją drugą kanapkę. — Daję ci czas do końca wakacji. I koniec. Nawet ze mną nie dyskutuj.

***

      Uwielbiałem dawać alarmy. Oczywiście, nie te karne, ma się rozumieć. Patrzyłem więc, jak moi harcerze pakują się pospiesznie i wybiegają przed namioty w polowych mundurach. Z Rudolfem zawiązywaliśmy właśnie poły, gdy zastępowi ustawili się do meldowania gotowości. Szczap potargał ich po włosach i roześmiał się.

      Podczas gdy wodzowie zastępów zdawali raport, ja przeszedłem się po namiotach, by sprawdzić, czy nie zostawiliśmy przypadkiem pożywki dla sanepidu. Kontrola z Ministerstwa Oświaty uwielbiała przyjeżdżać do obozu podczas rajdów, więc chowaliśmy jedzenie do środka plecaków, układaliśmy wszystko po linijkę, zabijaliśmy gwoździe, aby nigdzie nie było niczego ostrego i dopiero wtedy wyjeżdżaliśmy. Wolałem nie powtórzyć sytuacji z biwaku, kiedy to zawitał do nas sanepid, wszedł do namiotu, a uradowany Stasio, na pytanie, co takiego znajduje się na suficie, odpowiedział z uśmiechem, że jest to grzyb i że nazywa się on Michałek. Nigdy więcej Michałka.

      — No, proszę, zebrałyśmy się szybciej niż Narnia, szok. — Piotrowska weszła do naszego podobozu razem z całą Coroną. Harcerki rzuciły kilka spojrzeń w kierunku moich harcerzy i ziewnęły. — Pora na przygodę! — Pisnęła drużynowa. — Edmund Miód, wiesz, na co to jest czas? — Poklepała się po kieszeni.

      — Wiem. — Wyjąłem „szybkie okulary", jak mówiliśmy na okulary przeciwsłoneczne dla rowerzystów i założyłem je. — Teraz wyglądamy cool, możemy iść.

      — O mój Boże, nie chcę cię więcej widzieć. — Rudolf zdjął swoje kujonki, na co nasi harcerze roześmiali się wesoło. — I to niby ja daję zły przykład. Laura, możemy się zamienić drużynami, błagam? — Roześmiał się.

      Zabraliśmy plecaki i razem z Coroną wyszliśmy ze zgrupowania w kierunku wsi, by tam wsiąść w autobus do Suwałk. Podczas drogi towarzyszyły nam przyśpiewki typu Hodowałem melony. Moi harcerze darli się w niebogłosy, a ja szedłem przed nimi z wielkim plecakiem i jeszcze większym bagażem myśli.

      W mojej głowie kotłowały się wspomnienia z zimowiska. Tęskniłem za chwilą, gdy pierwszy raz zobaczyłem Klarę, gdy siedziałem z nią w kuchni, gdy pisaliśmy razem listy, gdy była tak blisko mnie. Czułem na swojej dłoni jej dotyk, jej łzy wsiąknęły w moją skórę i pulsowały pod nią, jak gdyby chciały o sobie przypomnieć. Oszukiwałem się. Kochałem Klarę. Kochałem – to było wielkie słowo, które przygniatało mnie za każdym razem, gdy ją widziałem, gdy o niej myślałem.

     Na moim policzku pozostał ślad po jej pocałunku. Wrył się w skórę jak znamię, jak pozostałość po oparzeniu ogniem, do którego wciąż wyciągałem ręce. I w którego płomieniach odbijała się moja bezradna dusza.

      Ekilore i Vento szli za nami, a ja zmuszałem się do tego, by się nie odwracać. Dusiłem w sobie całe to uczucie, a w moich uszach rozbijało się jedno zdanie Piotrowskiej. Ona cię kocha, nie widzisz tego? Widziałem, cholera. Ale dostrzegałem też Henryka, którego cień przysłaniał mi postać Riońskiej.

      — Druhu, noga mnie boli. — Dłoń Stasia szarpiąca za mój pasek od plecaka, wyrwała mnie z tych myśli. Popatrzyłem na harcerza i przygryzłem wargi, po czym zrobiłem totalną głupotę.

      Oddałem Rudolfowi jego plecak i wziąłem dzieciaka na barana. Starałem się, by trzymał nogi na moich ramionach i nie trącał szwów, które zabandażowałem rano, jeszcze przed wyjściem. Szliśmy tak dwa, może trzy kilometry. Starałem się uśmiechać, śpiewać z nimi, jednak wielka pustka, jaką miałem w środku ściągała ze mnie każdą próbę uśmiechu. Zacząłem powtarzać w głowie modlitwę do Ducha Świętego i szedłem dalej, jak gdybym próbował zapomnieć o tym, że za mną, jakby po horyzoncie, przesuwało się moje słońce.

***

      W Suwałkach chodniki zdawały się parować od upału. Gdy tylko przyjechaliśmy, przeszliśmy się więc na ulicę Chłodną, by zaopatrzyć się w lody w starej lodziarni. Patrzyłem na moich harcerzy, próbujących nie ufajdać się kolorowymi maziami i powoli wciągnąłem świeże powietrze. W tym mieście tak daleko od Sajna, poczułem się lepiej. Riońska miała rację – wszystkie troski zostawały w obozie, a gdy się go opuszczało, człowiek stawał się znów tylko człowiekiem, nie dziwnym dzieciakiem, który latał w mundurze pomiędzy drzewami.

      Piotrowska i jej harcerki siedziały naprzeciwko lodziarni, oparte o starą zabudowę. Znajdowaliśmy się w dość wąskiej uliczce, wypełnionej sklepikami i restauracjami. Wokół nas przewijali się nieliczni przechodnie, pani z lodziarni gawędziła z moimi zastępowymi i zachwycała się Stasiem oraz Antkiem. Podsunąłem okulary na włosy i zamknąłem oczy, pozwalając promieniom słońca muskać moją twarz.

      — To, jaki jest plan gry? — Szczap oparł się o ścianę obok mnie, po czym podsunął mi swoje lody krówkowe. — Polecam, zakochasz się.

      — Dzielimy ich na patrole i będą szukać królowej Jegli. Tylko najpierw zostawimy plecaki. Cała zabawa polega na tym, żeby pochodzili po Suwałkach, a jednocześnie się czegoś nauczyli. Odnajdą dąb, jesion i osikę, trójkę dzieci królowej Jegli i wieczorem spotkamy się pod głazem w parku miejskim na gawędę. — Przypominałem sobie zamysł naszej gry. — Nad jeziorem i tak jesteśmy jako podobóz, więc nie ma co ich znowu ciągać nad wodę. Piotrowska będzie królową, a...

      — Czadersko! — Drużynowa oparła się na moim ramieniu. — To będzie cudne! — Pisnęła i zabrała Szczapowi lody. — Mmm, ile szczęścia! — Oblizała usta. — Edziu, a mamy tego dzikiego węża rzecznego, czy co to tam było?

      — Mamy. Zamkną oczy i dostaną to. — Otworzyłem lekko plecak i wskazałem na dużą foliową siatkę. — Nalejemy do środka wody i będzie dobry efekt jakby śliskich łusek. — Zakryłem otwór przed ciekawskim wzrokiem Antka i ściszyłem głos. — I każde z nich powie, z czym mu się kojarzy, em, no...

      — Oddanie i miłość? — dokończyła z troską Justyna, patrząc na mnie z uśmiechem. — Oj, Edek... — Przytuliła mnie mocno. Popatrzyłem na naszych podopiecznych i spuściłem wzrok.

***

      Niedaleko kościoła, gdzie spaliśmy, mieścił się tak zwany Park Na Wyspie. Było to urokliwe miejsce przy ulicy Zarzecze 69A. Znajdował się tam wielki, drewniany pomost, naprzeciwko którego rozciągały się kamienne schody z ławkami. Gdy się na nich usiadło, można było dostrzec szerokie pasmo wody, jakie rozciągało się aż do linii drzew. Gdy zachodziło słońce, tafla jeziora przybierała pomarańczową barwę i błyszczała w ostatnich promieniach.

      Siedziałem z Justyną na owych schodkach i trącałem cicho struny ukulele. Wiatr przeczesywał mi włosy i sprawiał, że od wody ciągnęło orzeźwiające powietrze. Rudolf i Laura poszli zebrać dzieciaki, a my wpatrywaliśmy się w zachodzące słońce. Obok mnie leżała torebka napełniona wodą, a Justyna poprawiała na głowie koronę ze sreberka i drutu. Ubrana w długą, białą sukienkę siedziała, rozmyślając nad czymś, o czym nie miałem pojęcia.

      Zagrałem wstęp do „Wzywam cię, Duchu, przyjdź" i zdusiłem dźwięk, kładąc całą dłoń na strunach. Piotrowska spojrzała na mnie z uśmiechem, po czym położyła mi głowę na ramieniu.

      — Dobrze, że jesteś, Edek — szepnęła. — Wiesz, Klara ma wielkie szczęście.

      — Chciałbym tak myśleć. — odpowiedziałem jej uśmiechem, po czym splotłem swoje palce z palcami przyjaciółki. Pogładziła kciukiem po wierzchu mojej dłoni. — Dobra, to teraz nie jest ważne. Drużyny idą. Zmykaj na mostek i czekaj na mój znak.

      — Dobrze, panie kapitanie. — Cmoknęła mnie w czoło i przytuliła mocno. — Nie martw się tak. Wszystko będzie dobrze. — To największe kłamstwo świata.

***

      — Znaleźliśmy wszystkie drzewa, druhu! — Hubert dumnie wypiął pierś. — Druhna Antosia z Corony bardzo nam pomogła z ich rozpoznaniem. — Skinął głową w stronę zastępowej Justyny. Piotrowska, która siedziała z nami już jako Królowa Jegla, klasnęła w dłonie. — I poszliśmy na gofry.

      Puściliśmy do siebie porozumiewawcze spojrzenie. Gofry w Modlinie. Symbol, który wrył się w nas wraz ze słowami Laseckiego podczas pogrzebu byłej przybocznej Corony. Piotrowska uśmiechnęła się lekko i poleciła kolejnemu patrolowi opowiedzieć o poszukiwaniach. Gdy dowiedzieliśmy się już wszystkiego, nasi podopieczni zamknęli oczy, a my puściliśmy w krąg naszego węża Żaltisa, króla jezior Suwalszczyzny. Zacząłem grać jakąś starą melodię, podczas gdy harcerki i harcerze powoli odpowiadali na zadane przez Piotrowską pytanie. Czym dla nich jest oddanie w miłości...

      I chyba najmocniej zapadła mi w głowę odpowiedź Laury. Że jest to otworzenie swojego serca, by przechować to drugie, niekiedy zranione i poszarpane. To stanięcie się pokrowcem na życie drugiej osoby.

***

      Usiadłem w korytarzu pomiędzy salkami, gdzie spaliśmy i podłączyłem telefon do gniazdka. Na wyświetlaczu pojawiły się SMS-y od rodziców harcerzy, jakaś wiadomość od Soplicy. Poodpisywałem na wszystko i oparłem się o ścianę. Byłem zmęczony, a jednak nie potrafiłem zasnąć. Moi harcerze poukładali się już w śpiworach, nawet Justyna skończyła rozmawiać z Konradem, który zbierał się do odjazdu. Wyjąłem z kieszeni jedną z ostatnich tabletek, jakie mi zostały i połknąłem ją z trudem. Musiałem zapamiętać, by dokupić ich więcej, bo przed nami były dość wykańczające dni. Nagle, mój telefon zawibrował.

      Klara Riońska: Edmund, mam głupie pytanie.

      Edmund Miód: Jakie? Dlaczego nie śpisz?

      Klara Riońska: Nie mogę, hah. Henryk strasznie chrapie. Wiesz... To zabrzmi naprawdę głupio, ale... Uważasz, że jestem ładna?

      Pierwszym, co przyszło mi do głowy była myśl, że słyszała to, co powiedziałem wtedy w chatce, gdy szalała burza. Nie spała, gdy odkryłem się ze swoim głupim sercem. Idiota, borze szumiący, idiota. Przełknąłem z trudem ślinę i zerknąłem na charakterystyki kadr, które miałem w planie pracy obozu. Przejechałem do strony z jej datą urodzenia.

      Edmund Miód: Jesteś piękna.

      Klara Riońska: Tak sądzisz? Dziękuję. Nikt mi chyba nigdy tego nie powiedział, nie pamiętam. Przepraszam, że spytałam, ale miałam wrażenie, że... Sama nie wiem, coś w środku mi kazało. Pewnie weźmiesz mnie teraz za pustą lalkę, ale... Edmund, przepraszam.

      Edmund Miód: Klaro, powiedziałbym ci 6861 razy, że jesteś piękna, tak, żeby każdy dzień od Twoich narodzin aż do dzisiaj zaczynał się od tego zdania.

      Sześć tysięcy osiemset sześćdziesiąt jeden. Tyle dni dzieliło drugiego października dwutysięcznego roku i szesnasty lipca dwa tysiące dziewiętnastego. Dzień jej narodzin i dzień, który właśnie się kończył.

¸,ø¤º°♡°º¤ø,¸

Kolejny rozdział i ostatnia scena, nad którą troszkę siedziałam.
Jestem szczęśliwa, że mogę to wszystko pisać! Do następnego! Piszcie koniecznie co uważacie!

Aaaj, mój kurs drużynowych się zakończył i otworzyłam pwd, więc buzia cieszy mi się od niedzieli (10 marca 2019). No zobaczcie jakie miałam cud drusie!

Kocham je mocno. ♡

Rozpisałam też plan dla drużyny, z którego jestem dumna jak nie wiem co i aaaw, wierzę, że to wypali. A Wy? Chcieliście kiedyś zakładać drużyny?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro