4. Gustawie Rioński... dlaczego przyjechałeś?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Trzeci dzień zimowiska rozpoczął się słonecznie i cicho. Śnieżyce odpuściły sobie szaleństwa w Cichaniu, więc postanowiliśmy z Rudolfem, że wybierzemy się na wędrówkę na stok narciarski, a po południu zrobimy zajęcia z ozdabiania lasek skautowych. Przygotowaliśmy dwadzieścia grubych kii, by nauczyć harcerzy ich oczyszczenia i zamieniania w praktyczne laski, jakich używał, chociażby Baden – Powell. Umówiliśmy się miesiąc temu z panią Krystyną, że nam owe kije przechowa, więc z dumą wyciągnęliśmy je z szopy z samego ranka. Wracałem właśnie z ich naręczem do salki z pianinem, gdy z pierwszego piętra zbiegła Klara z kilkoma harcerkami. Jej blond włosy podskakiwały, gdy pokonywała kolejne schodki. Okulary prawie spadły jej na ziemię, a żółta wstążeczka pomiędzy jasnymi kosmykami zawirowała lekko, jakby tańczyła w letnim zbożu.

      — Wkładamy buty, kurtki i lecimy kupić chlebek, moje panie! — Obróciła się ze śmiechem na półpiętrze i usiadła na poręczy schodów, po czym zjechała na odległość metra od końca i zeskoczyła na podłogę. Przyglądałem się temu z lekką obawą. — O, słodki druh! — Uśmiechnęła się na mój widok. Kamień spadł mi z serca, gdy stanęła na ziemi. — Ubieramy się, słoneczka! — Poleciła im, po czym spojrzała na mnie. — Miło cię widzieć. — Jej głos spoważniał. Stał się głęboki i łagodny, taki, z którego mogłem wyczytać największe tajemnice świata.

      — Ciebie również, druhno Eklerko. — Przełknąłem ślinę. Nagle zabrakło mi słów, jej obecność przeraziła mnie tak, że tylko zacisnąłem usta. Przecież nie masz fobii. Nie masz fobii, zachowuj się jak facet, debilu! 

      — O, mój brat ma pełno takich w garażu u nas. — Wskazała na kije. — Ciągle robi z nich jakieś laski, proporce. Próbował mnie nauczyć, ale ja się chyba nie nadaję do takich rzeczy. — Roześmiała się. — Dwie lewe ręce. — Wyciągnęła przed siebie dłonie, jakby chcąc mi udowodnić słuszność swoich słów.

      — Na pewno nie, słońca druhna wycina pierwsza klasa! — Zapewniłem ją, nieco zestresowany. Przyciągała mnie do siebie, jak nie wiem co, jednak bałem się, że popełnię jakiś błąd. Nie umiałem zbytnio obcować z kobietami. Nie licząc Łucji, mojej małej damy. Ona znała mnie, a ja ją. A Klara? Ona była aniołem, którego chciałem objąć ramionami, jednak wydawał mi się na to zbyt kruchy.

      — Ach, dziękuję. — Ucieszyła się. — Oktawia, Ula, zapinajcie te kurtki. Anastazja, czapka na te twoje spaghetti. No, wychodzimy! — Pogoniła je, po czym zdjęła swój płaszcz z wieszaka i popatrzyła na mnie z uśmiechem. Za jeden uśmiech oddał bym Chicago, Paryż, Krym... — Do zobaczenia na posiłku. Ślicznie druh wczoraj grał podczas pożegnania dnia. — szepnęła, a rumieńce wstąpiły na jej twarz. — Och, przepraszam, lecę po jedzonko, bo moje dzieci nie zjedzą śniadania. Ula, zapnij tę kurtkę, bo pójdę po twojego brata! — Zawołała dziewczynę, po czym wybiegła prosto w śnieg.

      Powiodłem za nią wzrokiem i westchnąłem cicho. Wydawała mi się uosobieniem ósmego prawa. Była jak słońce, które wycinała. Jej głos był delikatny i dźwięczny, prawie tak, jak dźwięki pianina, kiedy naciskało się delikatnie klawisze. Była tak bardzo czuła i troskliwa w stosunku do swoich podopiecznych. Gdyby Henryk wiedział, jak bardzo się wtedy w niej zauroczyłem, najpewniej oblałby mnie wrzątkiem z kubka, który mi zabrał.

***

      — Nie pozwolę wam jeździć na nartach bez kasku. — Spojrzałem na moich zastępowych i władowałem Hubertowi czapkę na głowę, a następnie zapiąłem mu kask. — Chyba że wykupicie mnie z więzienia, do którego władują mnie wasi rodzice, jeśli coś wam się stanie. A na to na pewno nie starczy nam składek.

      — Ale żal. — Witek skrzyżował ręce na piersiach. — Wyglądamy jak... nie wiem co, ale to na pewno ma dużą głowę. Jak jaja. — Obruszył się i zerknął na swój zastęp. — No, nie gapcie się tak, tylko zakładajcie, co druh mówi.

      Ucieszyłem się, że w końcu mnie posłuchali i patrzyłem, jak zjeżdżają po stoku. Sam stałem oparty o drewniane ogrodzenie i popijałem herbatę z apteczką drużyny na plecach. Po wczorajszym ataku nie miałem tyle siły, by pozjeżdżać z nimi, więc zająłem się oprawą medyczną naszego wyjścia. Rudolf śmignął w dół stoku na desce, opryskując śniegiem Ogniokrzew i Fresnię. Zmrużyłem oczy i pozwoliłem, by ciepła para z herbaty osiadła mi na włosach w postaci malutkich kropelek.

      Pomyślałem o Klarze i mimowolnie się uśmiechnąłem. Jej drużyna szalała na stoku obok. Koło dziewczyny cały czas kręcił się Henryk, którego, szczerze mówiąc, zaczynałem coraz bardziej nie znosić. W ciągu tych trzech dni dał mi się we znaki dość dobitnie i choć próbowałem zachować spokój i powagę, to na usta cisnęły mi się bluzgi.

      Zerknąłem na godzinę. Chłopaki szalały w śniegu od dziesiątej, mijało więc pięć godzin zabawy, a niebo szarzało coraz bardziej. Zbierało się też na kolejną burzę śnieżną, a od obozu nad jeziorem Płocicz Rudolf miał awersję do jakiejkolwiek burzy. Odstawiłem kubek i wyjąłem gwizdek instruktorski spod kurtki. Przyłożyłem go do ust i gwizdnąłem krótko pięć razy, szósty raz długo.

      — Zbierajmy się. — Rudolf pojawił się obok mnie, ostro hamując na desce i tym samym obsypując mnie śniegiem. Rozejrzał się nerwowo i zawiesił spojrzenie na niebie. Zauważyłem, że zadrżał.

     — Drzewo runęło na namiot! — krzyknął ktoś z podobozu Corony. Wybiegliśmy przed bramę i zobaczyliśmy jak potężny kolos przygniata do ziemi kadrówkę drużyny Piotrowskiej. Ktoś obok krzyknął imię przybocznej, rozległ się pisk i wycie, podobne nieco do zwierząt. Burza szalała, jakby bawiło ją to, co zgotowała swym przyjściem. I tylko wiatr przepędzał ją żałośnie, przerażony złamanymi sercami.

      — Narnia, zbiórka! — krzyknąłem, po czym znów zagwizdałem. Ludzie wokół popatrzyli w moim kierunku. — Dziesięć, dziewięć, osiem... — Zacząłem odliczanie, gdy pierwsi harcerze przyczłapali do mnie, odpinając narty i zdejmując kaski. — Trzy, dwa, jeden... Kolejno – odlicz!

      Przeliczyłem ich chyba ze trzy razy, by mieć pewność, że zabrałem ze stoku wszystkich. Posłałem Rudolfa na koniec dwuszeregu i ruszyłem w kierunku schroniska pani Krystyny. Wiatr przebijał się przez kurtkę i mroził skórę, śnieg osiadał na włosach i zamieniał je w białe pasemka. Szliśmy szybko, opierając się fali zimna, która dęła w nas z całej siły. Odwróciłem się kilka razy, jednak nie zobaczyłem za nami Ekilore.

      Gdy dotarliśmy do schroniska, byliśmy cali przemoczeni i zziębnięci, więc zaproponowałem drużynową herbatkę w salce z pianinem, byśmy mogli rozgrzać ręce do robienia lasek harcerskich, które leżały tam już przygotowane. Narnijczycy ucieszyli się i pobiegli przebrać, a ja i Rudolf poznosiliśmy do salki kubki i czajniki oraz pudełka z kombinacjami wszystkich herbat, jakie obaj znaleźliśmy przed wyjazdem w swoich domach. Potrzebowaliśmy herbacianego ciepła.

      Kiedy dzieliłem na zastępy laski skautowe, Szczap siedział przy oknie z aparatem, próbując złapać śnieżynki, które przyklejały się do szyby od drugiej strony. Zmrużył nieco oczy, po czym spojrzał w moją stronę.

      — Edek, podjechało jakieś auto — powiedział.

      — Pewnie pani Krystyna — rzuciłem, rozkładając gazety, na które miały lecieć wióry. — Miała jechać z mężem do lekarza.

      — Nie wiem, czy pani Krystyna jest postawną, bodajże... daj mi chwilę, o! Zuchową! Zuchową kadrą ZHP. — Zeskoczył z parapetu i pokazał mi wyświetlacz aparatu. Faktycznie, przed domkiem zaparkował żółty Ford, przed którym stał chłopak bez kurtki, za to z grantowym sznurem na ramieniu.

      — Zbierz drużynę i zacznijcie beze mnie, dobra? — Odłożyłem garść noży i poklepałem go z uśmiechem po ramieniu. — Dasz radę, no!

      Poprawił okulary i pokiwał głową. Wiedziałem o tym, że przerażały go nagłe sytuacje, jednak musiałem sprawdzić, kto kręcił się pod schroniskiem. I czy miał jakiś związek z nieobecnością Ekilore...

      Zbiegłem po schodach, ignorując kaszel, który złapał mnie już na półpiętrze, po czym bez kurtki wypadłem na podwórko. Domniemany zuchol odwrócił się w moją stronę. Przyklepałem chustę i spojrzałem na niego. Wyglądał jak męska kopia Klary, z tym że miał krótsze włosy i nie uśmiechał się – wręcz przeciwnie, wyglądał na zdenerwowanego. Jego chusta była w nieładzie, a jej zielony kolor zdawał się blednąć. Blondyn zadrżał lekko, gdy tabun śniegu uderzył w niego z całej siły. Wytarł dłonią twarz i zobaczyłem, że jego policzki świecą się od łez.

      — Mogę w czymś pomóc? — zapytałem uprzejmie, czując, że wyjście bez kurtki było lekkim błędem.

      — Em, szukam siostry, podobno zatrzymali się tutaj z drużyną, a akurat wracam z kursu, to... — Był niepewny i nie patrzył w moją stronę. Starał się nie stawać na śniegu, wycofywał się coraz bardziej na odśnieżone schodki. — Klara Riońska, może kojarzysz?

      — Tak, byli na stoku, kiedy wracaliśmy — odpowiedziałem. W tym samym momencie niebo przeszył piorun i grzmot rozniósł się po Cichaniu. Chłopakiem zatelepało. Przytrzymał się poręczy przy schodkach wejściowych i zamknął oczy. — Wszystko w porządku? — Zaniepokoiłem się i mój zmysł studenta ratownictwa zapalił się.

      — Jezus Maria. — Chłopak odsunął się nieco, otworzył samochód i rozejrzał się. — Który to był stok?

      — „Zeberka", tu niedaleko, piętnaście minut drogi. — Zaczynałem się coraz bardziej denerwować. Deszcz uderzał we mnie tak silnie, że zimne krople przyprawiały mnie o dreszcze. Patrzyłem na zuchmistrza i ręce mi drżały. Wyglądał na zdenerwowanego, nie tyle nieobecnością Klary, ile czymś jeszcze. W dodatku ani razu nie zmienił swojego pełnego bólu wyrazu twarzy. Coś było nie tak. Cholera. — Mogę poprowadzić. — Zaoferowałem się, gdyż kursy z prowadzenia karetki miałem już za sobą i rozbijałem się z Rudim po drogach, udając syrenę alarmową.

      — Proszę. — Rioński podał mi kluczyki. Nie rozumiałem jego zdenerwowania. To była zwykła burza, nawet nie wichura, a i śniegu tamtego dnia nie napadało tak wiele. Mimo to poczułem strach. Poczułem, że nie jest tak, jak powinno być.

      Ruszyłem i jechałem najszybciej, jak tylko mogłem, uważając na zaspy śnieżne. Czułem wielki niepokój i bałem się, bo nagle zostałem postawiony w sytuacji, której nie rozumiałem. Ot, przyjechał jakiś gość, nie wiadomo skąd i jak w amoku chciał pędzić po swoją siostrę. Okej, gdyby to była Justyna Piotrowska w kumulacji z burzą, to jeszcze bym się nie zdziwił, bo na przyjaciółkę bardzo oddziałała śmierć przybocznej i wichura nad Płociczem. Wtedy pędziłbym jak wariat, włączyłbym nawet syrenę alarmową. Gdyby chodziło o Rudolfa i jego strach przed ciemnością i hukiem, jechałbym ze szczerą chęcią otrzymania mandatu za przekroczenie prędkości, ale o co chodziło wtedy temu człowiekowi? Nie wiedziałem. Ale szło o Klarę. To mi wystarczyło, by serce zakołatało mocniej.

      Z piskiem opon zatrzymałem się pod stokiem i wysiadłem z samochodu. Zapaliłem latarkę w telefonie i poświeciłem nim w górę. Wpisałem algorytm sygnału SOS i skierowałem go na główny tor stoku. Raz, dwa, trzy... Cisza. Jeszcze raz. Odpowiedź. Wskazałem dane miejsce Gustawowi (jak się dowiedziałem w samochodzie) Riońskiemu i pobiegłem tam czym prędzej. Śnieg wpadał mi do butów, a przez ilość bieli moje oczy dostawały kręćka. Nie mogłem się skupić na jednym punkcie, bo wariowałem.

      Okazało się, że drużyna Legowskiej ledwo co doszła do domku pod stokiem, zanim rozpętała się burza. Drużynowa wyglądała na opanowaną, Henryk siedział z harcerzami, natomiast gdy spojrzałem na Klarę, ugięły mi się kolana. Dziewczyna siedziała przy oknie, z podkulonymi pod brodę nogami i kryjąc twarz w dłoniach, ani drgnęła. Chciałem do niej podejść, jednak Gustaw odepchnął mnie nieco i usiadł przy niej. Momentalnie się poderwała i wpadła mu w ramiona, szlochając cicho. Poczułem, jak coś kłuje mnie w sercu. No, tak, dalej nie miałem na sobie kurtki. I chyba nie tylko to.

      Cholera, martwiłem się o nią, choć nie znałem jej. Czułem, że jej strach to mój strach, że jej łzy spływają po moim sercu i... Plotłem sobie w myśli takie bzdury, by odciągnąć uwagę od tego, jak bardzo przerażony byłem.

      — Boi się burzy. — Samanta podeszła do mnie i podała mi kubek od termosu. Ciepły dreszcz przebiegł mi ciało. Przed oczami miałem czarne plamy. — Słyszałeś o Suszku? Mieliśmy wtedy obóz niedaleko. Ona poszła zobaczyć, co się dzieje. Od tamtego czasu każda burza tak wygląda. — Wskazała na trzęsącą się przyboczną, tkwiącą już w ramionach brata. — Ale co on tutaj robi, to nie wiem. Dziwne, podobno był na kursie zuchowym.

      — Przyjechał pod schronisko i wyglądał na mega zdenerwowanego. Nie podoba mi się to — przyznałem, upijając łyk herbaty. Moją klatkę piersiową przeszył ostry ból. Upuściłem kubek na ziemię. — Przepraszam. — Schyliłem się po niego, a przez moją głowę przelała się fala migreny. — Borze szumiący... — szepnąłem sam do siebie.

      Klara znieruchomiała nagle i popatrzyła wnikliwie na Gustawa. Na jego policzkach dostrzegłem świeże łzy. Chłopak uścisnął jej ręce, po czym zacisnął oczy i wypuścił ze świstem powietrze. Riońska odsunęła się nieco od niego i zamrugała nerwowo, po czym wstała gwałtownie i krzyknęła coś, czego nie dosłyszałem. Oboje wyglądali tak, jakby zaraz mieli wybiec z domku i rozmyć się w śniegu. Zacząłem się zastanawiać, co takiego usłyszała dziewczyna, że zbladła jak ściana i zatrzęsła się. I dlaczego on usiadł, kryjąc twarz w dłoniach.

      — Samanta, idziemy. — Podeszła do nas, po czym przeniosła na mnie rozognione oczy. Momentalnie jej spojrzenie złagodniało. — Och, przepraszam druha bardzo. — Jej głos znów brzmiał dźwięcznie i słodko. — Wygląda druh na przemęczonego. — Dotknęła zimną dłonią mojego czoła. Zadrżałem. — Wszystko w porządku?

      Chciałem odpowiedzieć „tak", jednak moje kolana stały się nagle jak z waty i poczułem tylko, że uderzam głową w drewnianą podłogę.

¸,ø¤º°♡°º¤ø,¸

DAM-DAM-DAAAAAM!

psyt, kocham dramy

Jak myślicie, czemu brat Klary tak nagle przyjechał?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro