9. Kazałaś mi się drzeć na "Błogosławieni miłosierni"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

      Drugi lipca. Po wczorajszym przyjeździe rozstawiliśmy namioty i uporaliśmy się z przyniesieniem sprzętu bez uszkodzenia skrzyń. Na szczęście w nocy nie padało, więc mieliśmy suchy grunt do rozpoczęcia pionierki. Trzy zastępy i kadrówka – tak prezentował się nasz podobóz, jeszcze czysty, bez bramy i innych upiększeń. Praca trwała w najlepsze, od rana słychać było stukanie młotków, piosenki Disneya i piski pił. Drzewa szumiały nad nami, jakby chciały przypomnieć o sobie w tym hałasie. Słońce siedziało za jeziorem i kąpało w nim swoje promienie.

      Otarłem pot z czoła i spojrzałem w kierunku podobozu Ekilore. Przygryzłem wargi, po czym zerknąłem na zegarek. Zbliżała się godzina obiadowa, więc rzuciłem wzrokiem w kierunku namiotów i przeliczyłem na szybko chłopaków. Nagle mój telefon zawibrował. Zdjąłem rękawiczki i odłożyłem siekierę, którą właśnie ociosywałem żerdki.

      Klara Riońska: Dziękuję i przepraszam za opóźnienie, ale owca ze mnie

      Klara Riońska: bo wiesz, owce są takie puchate, a w tym puchu wszystko ginie i ja tak zgubiłam twoją wiadomość!

      Klara Riońska: Mam nadzieję, że Samcia wszystko dosłała!!!

      Poczułem nagły ucisk w sercu. Miała refleks, nie powiem. Mimo wszystko ta nagła wiadomość sprawiła, że uśmiechnąłem się lekko i moje ciało wypełniło dziwne ciepło. Nigdy wcześniej nie czułem czegoś takiego. Poza tym jednym momentem, tam, w Cichaniu, gdy upadliśmy na śnieg. I gdy...

      — Obiad, pragnę tylko obiadu! — Rudolf usiadł pod drzewem i rzucił rękawiczki obok siebie, po czym zdjął okulary i przetarł im szkiełka. — Jaki syf, matko narnijska!

      — No, właśnie, umyłbyś się w końcu, synu. — Wyciągnąłem do niego rękę i pomogłem mu wstać. — Narnia, zbiórka przed namiotami z menażkami! Oskar, weź mydło, macie umyć ręce!

      Poszliśmy w kierunku kuchni, mijając przy tym podobóz Ekilore. Zerknąłem przelotnie w kierunku kadrówki, jednak zobaczyłem tylko Samantę rozmawiającą z Henrykiem. Odwróciłem głowę i westchnąłem lekko. Nie mogłem pokazywać harcerzom swoich trosk – oddziaływanie pionowe działało w mojej drużynie bardzo silnie.

      — Berek! — Justyna Piotrowska rzuciła mi się na plecy. — I co? Wygrałam zakład, wy małe brudasy! — krzyknęła w kierunku swojej drużyny, idącej ze śpiewem na ustach.

      — Jaki znowu zakład, gwiazdeczko? — Uniosłem głowę i spojrzałem na nią. Oparła brodę na moim ramieniu, prawie mnie przez to przewracając. — Narnia, przepuśćcie Coronę!

      — Kto pierwszy wskoczy na druha drużynowego, pf, szanujmy się, skarbie. — Przechyliła się i pocałowała mnie w czoło. — Siadajcie grzecznie, gwiazdeczki! Zajmujemy jeden stół, drugi zostawiamy chłopakom, ciapki! — Zeskoczyła na ziemię i wzięła mnie pod ramię. — No, to gdzie ta twoja była – niedoszła?

      — Nie przyjechała, moja ty obecna – pozostająca. — Pstryknąłem ją w nos. — Coś się stało, tylko nikt nie chce mi powiedzieć co takiego. — Przepuściłem Rudolfa, który pobiegł za zastępowymi. — Zostawcie mi miejsce z brzegu, dobra? — krzyknąłem do drużyny. — Wiesz, tęsknię za nią jak cholera.

      — Oj, gdzie ja to już słyszałam. — Uśmiechnęła się. — Chyba na akcji zarobkowej, pamiętasz, jak Janka spotkaliśmy?

      — To było po Mszy za Ojczyznę, na której kazałaś mi się drzeć „Błogosławieni miłosierni"?

      — Nie, pingwinku, oboje darliśmy się „Błogosławieni miłosierni". I tak, wtedy. — Poprawiła kasztanowe włosy. — Pamiętasz, wiedziałam! Chciałabym, żebyś też ją tak znalazł. — Przytuliła się do mnie. Objąłem ją delikatnie, jak to robiłem z Łucją. To śmieszne, ale jeśli miałbym postawić przed dziewczętami siebie i Rudolfa, to on byłby typem chłopaka, z którym się randkuje, a ja typem chłopaka, który robi za starszego brata. I w sumie – to miało w sobie coś, co szalenie doceniałem.

      — No coś ty, nie mogę mieć świadka tego, jak bardzo będę ryczał na twoim ślubie z Misieckim. — Nałożyłem sobie ziemniaków i podałem jej menażkę z kompotem. — I tego, jak wielką siarę zrobię ci na weselu, śpiewając „Kochanie, bądź moim pingwinem". Narnia! — Podszedłem do stołu i wyjmując flet, gwizdnąłem w niego cicho. — Powstań! Modlitwę poprowadzi Stasio!

***

      Piąty dzień pionierki był już prawie jej końcem. Zostało nam dokończenie prac w podobozie i elementy dodatkowe jak ppoż., kapliczka i menażnik. Siedziałem na bramie i przybijałem górne żerdzie, nucąc pod nosem jakąś musicalową piosenkę. Byłem zmęczony, nie zdążyłem na śniadanie przez poprawianie kilku żerdzi, które odleciały z pionierki Ogniokrzewu. Uznałem więc, że dam moim chłopakom coś łatwiejszego do zrobienia i sam się tym zajmę. Byli już zmęczeni, a nie chciałem ich zatyrać. Przypomniałem sobie swój kurs drużynowych, Prochownię, gdzie uczyli mnie o dłoni metody i o tym, żeby nie robić z harcerzy wojska, które wykona każdy rozkaz.

      Wyjąłem gwóźdź z kieszeni i przytrzymałem go w ustach, dopasowując żerdź tak, by była w miarę równo. Został mi do przybicia drewniany lew, więc usiadłem okrakiem na żerdzi i wyjąłem młotek zza pasa.

      Z tej perspektywy widziałem plac apelowy Corony i Justynę, która ociosywała z Laurą maszt. Widziałem podobóz Ekilore, który krył się w drzewach. Od strony Vento dochodziły dźwięki „Zrobię mężczyzn z was". Uśmiechnąłem się i spojrzałem na swoje dłonie. Były już lekko sine – zapomniałem w tym wszystkim o lekach. Niech to szlag. Mogło się to skończyć izolatką.

      Tęsknie popatrzyłem na drogę do zgrupowania. Codziennie wierzyłem, że zobaczę tam samochód, z którego wysiada Jakub Wąwóz, otwierając drzwi uśmiechniętej Klarze, której plecak jest większy od niej samej, a za jej pasem tkwi mała owieczka. Ale codziennie się zawodziłem.

      Pochyliłem się i zacząłem przybijać lwa, próbując ustawić go równo. Drewno wyślizgiwało mi się z rąk, więc na chwilę przestałem uderzać młotkiem w żerdkę i wciągnąłem ze świstem powietrze. Ponad dwadzieścia dni. Dwadzieścia dni, a więc dwadzieścia poranków pełnych szans. To jak kalendarz adwentowy, tylko nie w oczekiwaniu na Mikołaja i nie z czekoladkami. Kalendarz ze spojrzeniami w stronę drogi do zgrupowania. Dwadzieścia spojrzeń.

— Edmund Cudowny Miód, jesteś tam? — Usłyszałem głos mojego przybocznego. Spojrzałem w dół i, chwytając dłońmi żerdź, przekoziołkowałem głową w dół, tak, że patrzyłem na niego do góry nogami.

      — Rudolf Przystojny Szczap, jestem, a co? — Obróciłem się i zeskoczyłem na ziemię.

      — W niedzielę, w południe apel, potem Msza. — Zerknął na telefon. — I ognisko. Soplica pozdrawia tak ogólnie. A, i nasi harcerze spisali się na medal z budowaniem myjalni więc, ziom, piona.

      Przybiłem z nim piątkę i spojrzałem na nasz podobóz. Cztery namioty, podwiązane poły, wszystko zbudowane i wyplecione. Jak na pierwszoroczną drużynę spisaliśmy się wspaniale i byłem tak dumny z moich chłopaków, że uśmiech nie schodził mi z twarzy. Oparłem się o bramę i wyciągnąłem flet z kieszeni. Obracałem go chwilę w dłoniach, po czym przyłożyłem instrument do ust i kilka dźwięków rozdarło obozową ciszę. Rudolf uśmiechnął się. Poprawił okulary i zamknął oczy.

      — Mógłbym przy tym umrzeć — powiedział cicho. Wpadł w swoją melancholię; zakołysał się lekko, nucąc pod nosem „Pieśń pożegnalną". Zagrałem jej początkowe dźwięki, na co przyboczny uśmiechnął się lekko.

      — Jak kiedyś oświadczę się tej małej, rudej, wkurzającej, to masz tam grać na flecie. Gdziekolwiek to będzie, dobra? — Popatrzył na mnie, po czym spłonął rumieńcem. — Znaczy, ten, no...

      Uśmiechnąłem się i zmrużyłem oczy. Cieszyłem się, że był szczęśliwy. Że w końcu odpoczął od spraw rodzinnych i całego zamieszania, jakie owe sprawy mu dostarczyły. Że znowu był Rudolfem, jakiego poznałem kilka lat temu.

      — Ale z ciebie debil i idiota. — Pyskaty zuch w okularach nie wyglądał na kogoś, kto miał dobre zamiary. Nikt o dobrych zamiarach nie kręci łopatką jak kołowrotkiem. — Nie umiesz nawet faraona wykopać.

      — Żebym ciebie zaraz nie musiał zakopać na jego miejsce. — Uniosłem główkę i zabrałem swoje wiaderko, które zachwalał szóstkowy. — Akurat wejdziesz, taki z ciebie... małas.

      — Co? Sam jesteś szałas, głupku! — Oberwałem łopatką w głowę, na co zdjąłem rogatywkę i rzuciłem nią w blondyna. — Nie chcę cię w mojej szóstce!

      — Ja cię nie chce kiedyś w mojej drużynie!

      — Będziesz miał drużynę?

      — Będę! — Wydąłem dolną wargę. — I będzie najlepsza na świecie.

      — Myślisz o tym, co ja? — Szczap roześmiał się. — Ty debilu i idioto?

      — Pewnie, ty małasie – szałasie.

***

      Szósty dzień. Szósta nadzieja. Szóste spojrzenie w kalendarzu. I szósty zawód.

      Szedłem na kolację z ciężkim sercem. Prace w podobozie były już zakończone. Reszta drużyn skończyła pionierkę, pozostawały tylko noce obrzędowe i oficjalne rozpoczęcie obozu. W przypływie nocnych emocji chciałem napisać do Klary, jednak po namyśle wyłączyłem telefon i poszedłem spać. Starałem się o tym nie myśleć, ale nie potrafiłem. Śmiejąc się z drużyną, żartując z Justyną i Rudolfem, budując cały mój leśny świat, czułem, że czegoś mi brakuje. Że mój gwiazdozbiór jest niepełny, mojej Narnii brakuje słońca. Był tylko śnieg i mróz, który zostawiła nieobecność Klary.

      Usiadłem przy stole i pomieszałem łyżką w zupie. Warta kuchenna uznała, że kluski w kształcie literek będą fantastycznym pomysłem, więc nałożyłem sobie ich garść i patrzyłem w nie tępym wzrokiem. Poza wzrokiem harcerzy mogłem pozwolić sobie na melancholię.

      — Nie uważasz, że to lekka przesada? — Usłyszałem szept Henryka. Mój słuch muzyczny wyostrzył inne zmysły, przez co słyszałem niekiedy dźwięki ładowarki od telefonu. — Mogła być, chociaż na pierwszych dniach, już bez wyplatania. A tak, to jesteśmy ostatnim podobozem. — Fuknął.

      — Jesteś bez serca. Nie wiń jej za to, jak ty byś się czuł, Henryk? — Samanta mówiła łagodnie i spokojnie. — Mogła w ogóle nie przyjechać. Ciesz się, że nie rzuciła Ekilore. Albo – co gorsza – nie...

      Patrolski zerknął w moją stronę i szturchnął Legowską. Ruda przewróciła oczami i posłała mi uśmiech. Puściłem jej oczko i zająłem się swoją pomidorówką. Mimowolnie podsłuchałem ich rozmowę i zaniepokoiła mnie ona. Byłem pewny, że mówią o Klarze. Samanta wiedziała coś, o czym ja nie miałem pojęcia i ten fakt niesamowicie mnie dręczył.

***

      Ciemna noc spowiła Sajno. Namioty przytulały się do ziemi, skryte przed wiatrem, który zza drzew porywał je do tańca. Szum wody przygrywał szelestom liści, a chmury odsłaniały niebo, jak gdyby stały się kurtyną dla pięknego i tajemniczego przedstawienia.

      Wyjąłem miecz ze skrzyni drużyny i przyjrzałem mu się w świetle księżyca. Srebrzyste ostrze odbijało w sobie korony drzew i jezioro, które znajdowało się tuż za mną. Przede mną zaś stało nierozpalone ognisko, w którego środek wbita była włócznia, kopia Ascalonu, symbol świętego Jerzego. Wsłuchałem się w pohukiwanie sowy i zerknąłem w stronę wody. Nasza obrzędowość. Nasza. Na ten rok wybraliśmy coś fantastyczno – historycznego, tak, że pomieszaliśmy nieco typy obrzędów obozowych. Chcieliśmy zaznaczyć go dość silnie, by umocnić więzi harcerzy z przyszłym patronem.

      — Oto jest! — Usłyszałem głos Rudolfa. Spostrzegłem, że przyboczny przyprowadził już drużynę. Odrzuciłem na plecy czerwony płaszcz i oparłem się na mieczu. — Powiernik świętego Jerzego!

      Skinąłem na niego. Sypnął czegoś do ogniska i ogień strzelił wysoko, jakby ktoś go wykurzył z ziemi. Po drużynie przeszło ciche „wow", gdy szybkim ruchem dłoni wyciągnąłem włócznię z płomieni i postawiłem ją na ziemi. W oczach harcerzy odbijały się iskry z ogniska. Uniosłem głowę i szarpnąłem prawą dłonią za miecz, oddają włócznię Rudolfowi. Narnia stanęła w półkręgu.

      — Druhowie! — zebrałem się na tubalny głos. — Z dalekich krain przysłał mnie tu święty Jerzy, by przekazać wam pradawną włócznię swoją, którą godził smoka i chwałę sobie przyniósł. To ostrze. — Wskazałem mieczem na włócznię. — To ostrze pokonało wszelkie słabości i zło, by dziś znaleźć się pośród was. Lecz tylko ten, kto dowiedzie, że jest godny rycerskiego miana, włócznię otrzyma. Czyście gotowi? — Uniosłem dłoń w górę. Szczap uderzył włócznią w ziemię.

      — To druh przyboczny już jest godny? — zapytał Stasio. Powstrzymałem się przed parsknięciem śmiechem.

      — On... on dostał nakaz od mego pana, by strzec włóczni. — Starałem się wybrnąć. Stasio pokiwał rezolutnie głową. — Więc spytam raz jeszcze. Jesteście gotowi?

      Sowy huknęły i chmury odkryły niebo, gdy ponad dwadzieścia głosów rozerwało nocną ciszę. Byli gotowi.

***

      Następnego dnia wstaliśmy o dziewiątej. Była niedziela, siódmy dzień obozu, a my wysypialiśmy się po nocy obrzędowej. Przekręciłem się na pryczy i spojrzałem na zegarek. Wskazówki przesuwały się powoli, a cyferki rozmywały mi się jeszcze przed oczyma. Ziewnąłem szybko i okryłem się kocem, wstając powoli. Usiadłem po turecku i spojrzałem na mój mundur, który wisiał tuż obok. Mój wzrok zatrzymał się na różańcu. Przymknąłem oczy.

      Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą.
      Rudolf przekręcił się na bok i blond kosmyki opadły mu na twarz.
      Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego – Jezus.
      Poły namiotu poruszyły się nieznacznie.
      Święta Mario, matko boża, módl się za nami grzesznymi.
      Któryś z harcerzy potrącił menażnik.
      Teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.
      Trąbka komendy obudziła podobozy.

      Wstałem i zdjąłem z wieszaka koszulę, po czym ubrałem się w nią jak najszybciej. Zawiązałem chustę w tempie harcerzy biegnących na obiad i wybiegłem przed namiot. Sznur prawie odczepił mi się od pagonu, więc poprawiłem spadający naramiennik i zapiąłem guzik. Wyjąłem z kieszeni flet. Trzy krótkie dźwięki. Trzy namioty przede mną.

      — Narnia, zbiórka przed namiotami! — krzyknąłem.

      — Litości, bracie... — Rudolf wyszedł na plac apelowy w śpiworze. — Jest niedziela, no! — Ziewnął i oparł się o moje ramię.

      — Dostaniesz moją kanapkę z czokusiem. — Zapewniłem go. Uśmiechnął się, znów ziewając. — Trzy, dwa, jeden! Pierwsza poszła, druga poszła, trzecia...

      — Gotów! — Zastępy przecierały oczy i ściągały z siebie resztki snu, odrzucając koce i zdejmując czapki. Noce nad Sajnem były wyjątkowo chłodne. — Laury, Anioły, Baranki, gotów! — Nazwy zastępów pochodziły od atrybutów świętego Jerzego.

      — Przygotowanie do śniadania! Czas – pięć minut. Załóżcie mundury! — powiedziałem i spojrzałem na Rudolfa, bujającego się na boki w swoim śpiworze. — Ty też, wańko-wstańko.

***

      Na śniadaniu wybraliśmy miejsce obok Vento. Filip Miłek wyglądał jeszcze bardziej poważnie niż zwykle, siedząc w pełnym umundurowaniu obok swojego przybocznego. Co raz posyłał mu spojrzenia znad menażki z płatkami kukurydzianymi, podczas gdy reszta Wiatrów dyskutowała nad ich obrzydliwością. Fakt, płatki kukurydziane to ewidentna tortura ze strony warty kuchennej.

      Rudolf rozejrzał się w poszukiwaniu Samanty, jednak Ekilore nie stawiło się na śniadaniu. Pani Zosia, kucharka, powiedziała nam, że w podobozie Słoneczników jest małe zamieszanie. Zainteresowało mnie to, jednak po chwili zajęliśmy się ze Szczapem docukrzaniem naszych płatków i dosypywaniem do nich kakao, żeby miały jakikolwiek (lepszy) smak. Do tego ukradkiem spoglądaliśmy w stronę kadry Vento, podejrzewając, że między Filipem a Maciejem nie ma relacji tylko czysto kadrowych. Owszem, blondyn już zdążył nam opowiedzieć o swojej byłej dziewczynie z FSE i tym, jak próbował zażartować z jej drużyny, przychodząc na ich zbiórkę ze skórzanym sznurem, jednak te opowieści przykrywało to, co widzieliśmy na posiłkach.

      — Za piętnaście minut apel zgrupowania! — Jakub Wąwóz, nazywany przez nas Soplicą, oparł się o filary stołówki i popatrzył na nas uważnie. — Dwa, cztery, sześć... Gdzie jest Ekilore? — Blond wąs, którego nosił z wielką dumą, poruszył się nieznacznie. Komendant uniósł brwi.

      — Problemy w podobozie, Kubuś. — Pani Zosia podała mu herbatę. — No, coś słabo wam idzie to jedzenie. Komu kakao?

      Wszystkie ręce uniosły się w górę, a ja spojrzałem w kierunku podobozu Słoneczników.

***

      Plac apelowy wypełnił się szarymi i zielonymi mundurami. Justyna Piotrowska uznała, że fantastycznym pomysłem będzie wjechać tam na moich plecach, więc ignorując bolesne ciągnięcia szwów, wziąłem przyjaciółkę na barana i przyszliśmy w ten sposób na zbiórkę. Narnia poprawiała umundurowanie, Corona zachwycała się widokiem Filipa w kapeluszu skautowym, a Vento wzdychało do harcerek Piotrowskiej. Postawiłem przyjaciółkę na ziemi i rozejrzałem się. Dostrzegłem całe zgrupowanie, jednak brakowało mi jednej drużyny. Siódmy dzień w kalendarzu. Siódme spojrzenie.

      — Ekilore, baczność! Spocznij! W dwuszeregu przed druhną przyboczną. Zbiórka! — Usłyszałem. Po ciele przebiegły mi ciarki.

¸,ø¤º°♡°º¤ø,¸

Matko orawska, ludzie, gdybyście wiedzieli ile tu zmieniłam dzięki kursowi drużynowych. Absolutnie k o c h a m Agricolę. To daje takiego kopa motywacji do bycia drużynową, że omg. I turbo dużo wiedzy (np. teraz wiem, że Piotrowska nie powinna już być raczej drużynową przez akcję z Idą. No i postać Edka jako funkcyjnego – mam nadzieję – będzie lepsza).

Btw, pochwalę się Wam, zaliczyłam wszystkie zadania wraz z własną gawędą i jestem taka awww.

Co myślicie o początku naszego obozu?

Poznajcie mój boski zastęp z kursu! ♡

I laseczki ze szczepu Czarnych Chust! Buziolki!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro