Epilog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Ktoś kiedyś powiedział mi, że cisza jest kluczem do słów. Otwiera wielki pałac, w którym mogą się one rozgościć. W domu Krzyku nikt by ich nie znalazł. Cisza odbiera słowom bezdomność i znajduje im właściwe miejsca w ludzkich sercach i ustach.

      Taka cisza nastąpiła w moim życiu pod koniec lipca dwa tysiące dziewiętnastego roku, kiedy moje serce zatrzymało się na kilka chwil. Potem był krzyk, strach i ocean łez, przez który przepłynęła łódka wypełniona nadzieją, ubraną w lekarskie kitle. Trzymała w dłoniach słoneczniki.

      Moje płuca odmówiły posłuszeństwa i nastąpiła kolejna resekcja martwego kawałka, podczas której sądzono, że na stole operacyjnym nastąpi koniec. Jasne światło, biel i kolejne szwy. Długa rehabilitacja i ból przy najmniejszym kaszlu, który rozrywał wnętrze na kawałki.

      Spędziłem cztery miesiące w Rabce Zdrój, chodząc po górskich drogach małego miasteczka, oddychając solanką z tężni i spacerując pomiędzy figurkami uśmiechniętych słoni przy fontannach. Odizolowany od Warszawy, od moich dzieciaków i przyjaciół, walczyłem o każdy dzień. Przez pierwszy miesiąc musiałem poruszać się na wózku, bo byłem tak słaby, że nie wytrzymywałem stania na własnych nogach dłużej niż kilka minut. Długo płakałem, widząc zdjęcia z biwaków, DPH, akcji zarobkowych i naborów.

      Listopad i przełom grudnia były dla mnie miesiącami pod szyldem Kołobrzegu. Na zimnych plażach wdychałem morskie powietrze i obserwowałem białe i czarne łabędzie, które przysiadały obok mostów i molo. Rzucałem kamienie do lodowatej wody i patrzyłem, jak zatapiają się w ciemnej toni.

      Sprawdzałem plany pracy, zatwierdzałem akcje zarobkowe, spędzałem godziny nad tworzeniem konspektów zbiórek i kursów zastępowych. Miałem dużo czasu, by zwiedzić każdą ulicę nadmorskiego miasta, by przywitać się z każdą mewą i nazwać wszystkie łabędzie najgłupszymi imionami na świecie. Na przykład Bożywuj.

       Miałem czas, by dziękować Bogu. By Go przeprosić i prosić. Wiele rozmawialiśmy podczas tamtych miesięcy. Wiedziałem, że był ze mną za każdym razem, gdy płakałem z bólu czy samotności. Siedziałem na plaży, a On przechadzał się taflą morza w postaci Wiatru. Wołał do mnie krzykiem mew i szumem roślin przy wydmach.

      Powoli dochodziłem do siebie dzięki lekom, zabiegom, inhalatorom. Jedyne czego mi brakowało, to ludzie, których kochałem. Zajęci studiami, drużynami i oddzieleni kilometrami, nie mogli przyjechać przez czas spędzony w Rabce, a gdy nadszedł Kołobrzeg, wpadli w ferwor zimowisk i dotacji na nie. Nie winiłem ich za to, bo te zimowiska im sprawdzałem, więc jakiś kontakt mieliśmy. Wysyłałem konspekty do Łukasza, boga mazowieckiego ZHR, odsyłałem Słoneczniki do władz ZHP. Trwałem.

     Najwięcej rozmawiałem z Klarą. Dzwoniliśmy do siebie, gdy ja miałem przerwę w rehabilitacji, a ona wracała z terapii. Stawała na nogi, była moją najdzielniejszą druhną. Bez Samanty zaczęła stosować się do wszystkiego, co jej zalecono i z każdą kolejną rozmową widziałem w niej dziewczynę z Cichania. Owszem, nie zawsze było kolorowo i pięknie. Nieraz dostawała spazmów w środku rozmowy, nie chciała chodzić na zbiórki, a środowisko Gustawa omijała szerokim łukiem. Ale walczyła. Widziałem to i marzyłem o tym, by powiedzieć jej prosto w twarz, jak dumny z niej byłem.

      Rudolf przejął Narnię i zdobył z nimi patrona. Batalia o to była dość zażarta, jednak w końcu wypełnili wszystkie wymagania i stali się Narnią imienia świętego Jerzego. Nawet zaczęli nosić małe mieczyki zamiast finek przy mundurach. Szczap na początku był dosyć nieporadny, jednak z pomocą Feliksa Masse i Witka Piotrowskiego postawił drużynę na nogi. Czasem rozmawialiśmy na Skype, a on pokazywał mi plany zbiórek, mówił o studiach i narzekał na to, że druhna Agata z wadowickiego ZHP olewa jego wylewne wiadomości. Cieszyłem się, że wyleczył się z relacji z Samantą. Ona i Henryk zostali zawieszeni jako wychowawcy, stracili papiery państwowe i skreślono ich z list instruktorskich. Henryk trafił do aresztu i skazano go za pobicie. Był to ciężki proces, z racji tego, że nie było świadków ani na przykład nagrania całego zajścia, jednak przyboczny przyznał się do zarzucanego mu czynu. Pamiętałem, jak zobaczyłem go po raz ostatni i poczułem dziwny smutek, jak gdyby jakaś część zaufania do harcerstwa we mnie umarła. Dowiedziałem się wtedy, że chłopak jako dziecko był bity, potem wystąpiła u niego jakaś dziwna fobia, przez którą stał się zaborczy. Traktował ludzi jak rzeczy, które chciał posiadać. I był w tym bardzo samotny. Wybaczyłem mu, choć nie mogłem tym samym zdjąć z niego ciężaru bycia samemu.

      Choć na początku chciałem odejść, to nie mogłem. Przywiązałem się do ZHR tak bardzo, że po formalnym oddaniu drużyny, zacząłem robić stopień podharcmistrza i wraz z nowym rokiem, gdy hufcowy „Śródziemia" zakończył kadencję, zostałem wybrany na nowego hufcowego. Było to dla mnie dość duże zaskoczenie, bo wszystko do grudnia ogarniałem wyłącznie internetowo, jednak drużynowym to nie przeszkadzało, bo poradzili sobie, mając na miejscu zastępców i instruktorów hufca. Jakub Wąwóz ponownie zaczął silniej działać w ZHR i bardzo pomagał mi, jako ten będący w Warszawie.

      To wszystko potoczyło się tak dziwnie i tak szybko, że siedząc w Kołobrzegu, nie raz miałem ochotę roześmiać się z absurdu tej sytuacji. Rozmawiałem wielokrotnie z Łucją i mówiłem jej o piasku nad Bałtykiem, o łabędziach, o grubych fokach, które wylegiwały się w fokarium. Siostrzyczka śmiała się ze mną i czasami stawiała telefon na podniesionej klapie naszego pianina i grała mi „harcsenki", których uczył ją tata. Zaczął znów grać i cieszyło mnie to. Kilka razy przyjechał do mnie z Małą, a wtedy długo chodziliśmy po zimnej plaży, jedliśmy lody w najwyższym budynku w tym mieście, albo siedzieliśmy na molo i patrzyliśmy na chmury, które pędziły po niebie.

      To był dobry, choć samotny czas. Te kilka miesięcy pozwoliło mi na przemyślenie wielu spraw, na zrozumienie swojej choroby i na uspokojenie się. Potrzebowałem tego i dziękowałem za taki obrót sytuacji. Choć czasami wszystko szło nie tak, choć były wieczory, gdy niemal wyłem z samotności, to skreślając kolejne dni w kalendarzu, wiedziałem, że zbliżam się do czegoś dobrego. Do kogoś dobrego.

***

      Wysiadłem z samochodu i opatuliłem się szczelniej szalikiem, zakładając przy tym płaszcz. Wiatr ze śniegiem uderzył we mnie, gdy zamykałem auto i chowałem kluczyki do kieszeni. Noc, jaka opatulała Cichanie, zerkała na mnie swoimi gwiezdnymi oczyma. Śnieg świstał pod moimi stopami, skrzypiąc przy każdym kroku. Kaszlnąłem i spojrzałem w górę na oświetlony budynek domu młodzieżowego. Uśmiechnąłem się i poprawiłem srebrny sznur na ramieniu. Osiadły na nim kryształki śniegu, przez co mienił się w świetle latarni przy wejściu. Krajka instruktorska powyginała się; przyklepałem ją i wbiłem ręce w kieszenie.

      Zimowisko Narnii i Ekilore trwało do trzech dni. Z tego, co wiedziałem od Rudolfa, za chwilę miał się zacząć czas na apele drużyn. Zerkałem na rozświetlone piętra i czułem wielki spokój w sercu. To tu się wszystko zaczęło. To tutaj było nam wszystkim tak dobrze.

      Podszedłem do drzwi i pchnąłem je lekko, by oszczędzić skrzypnięcia starego drewna. Przywitałem się z panią Gosią, właścicielką domku i zapewniłem ją o tym, że wszystko jest w porządku. Odwiesiłem płaszcz i szalik na wolny wieszak, po czym powoli wszedłem na schody prowadzące na piętra. To tu tak wiele razy rozmawiałem z Klarą, gdy biegła po zakupy, zakładałem Antkowi i Stasiowi szaliki i patrzyłem na wschody słońca.

      Minąłem piętro, na którym mieszkało Ekilore i przypomniałem sobie, jak szedłem tędy z Klarą po poranną kawę. Pamiętałem Rudolfa i Samantę, żegnających się na półpiętrze i mojego przybocznego przy oknie z aparatem. Tak wiele było tu wspomnień i obrazów, które wracały do mojej pamięci, jak gdyby znów otwierała się tam utracona galeria.

      Usłyszałem „Czuwaj" i rozpoznałem głos Rudolfa. Uśmiechnąłem się na ten dźwięk, wiedząc, że zakończył odczytywanie rozkazu. Czyli według planu miało zacząć...

      Podszedłem do drzwi salki z fortepianem i położyłem dłoń na klamce, stabilizując oddech po wchodzeniu po schodach. Śnieg szalał za oknem tuż obok mnie, a noc próbowała wkraść się do domku, by podejrzeć płomienie świec w ich tańcu.

      Policzyłem do dziesięciu, gdy usłyszałem głos Klary. Riońska przejęła Ekilore po letnim cyklu terapii i wzięła Ulę na przyboczną. Choć trudno było wytłumaczyć dzieciakom, dlaczego ich ukochana drużynowa i przyboczny zniknęli, to po kilku miesiącach drużyna przyzwyczaiła się do nowej sytuacji i pokochała ciepło i uśmiech Riońskiej. Przynajmniej tak donosiły mi tajne źródła zwane Justyną Piotrowską.

      Otworzyłem drzwi i od razu położyłem palec na ustach, by dzieciaki nie wygadały się blondynce z mojej obecności. Stała tyłem do drzwi, więc nie widziała mojego wejścia. Zajęta rozkazem, trzymała kartkę w dłoniach, co raz zerkając w kierunku drużyny, która rzucała mi zdziwione spojrzenia.

      Gdy patrzyłem na Klarę na żywo, czułem tak wielką radość. Jak gdybym dostrzegł gwiazdę, którą znałem tylko z mapy nieba. Jej włosy urosły już nieco i znów sięgały lekko za ramiona, splecione w niedokładny warkocz. Czarna chusta z żółtą obramówką układała się na jej plecach małym trójkącikiem ze słonecznikiem i Polską Walczącą w środku. Choć nie widziałem jej twarzy, to wiedziałem, że się denerwuje; kartka w jej dłoniach drżała, choć głos dziewczyny był opanowany.

      Ula spojrzała w moją stronę i wybałuszyła oczy, prawie wypuszczając proporzec. Rudolf stał na czele Narnii przy pianinie i co chwila uciszał kogoś, kto zbyt intensywnie patrzył się na drzwi, tym samym przytrzymując Stasia, który przebierał nogami w miejscu. Przykazałem im gestem ciszę i spokojnie czekałem na ten jeden moment rozkazu.

      Wodziłem wzrokiem po moich chłopcach i wyłapywałem nowe twarze. Ze starej Narnii została ich chyba piętnastka, których znałem, nowych było ponad dziesięciu. Zerkali ku mnie z uśmiechami, a ja posyłałem im głupiutkie miny.

      Po chwili Klara zrobiła krok do tyłu, oddając Uli rozkaz, po czym poprawiła spódnicę i popatrzyła na drużynę.

      — Nie wiem, czym jesteście tak zaaferowani za mną, ale... skargi, wnioski, zażalenia, chorzy, smutni, zakochani z raportem, wystąp! — Przy ostatnim słowie Ula stuknęła proporcem.

      To był ten moment, na który czekałem. Powoli, by nie zdradzić swojego położenia skrzypieniem starych desek, podszedłem do Uli i wyminąłem ją, dołączając do pięciu osób, które chciały złożyć raport specjalny. Gdy stanąłem obok Anastazji, a Klara spojrzała w tę stronę, pisnęła, a beret spadł jej z głowy. Zakryła usta dłonią, nie wiedząc, co się dzieje, a ja schyliłem się po jej nakrycie głowy. Przytrzymałem go w lewej dłoni, a prawą zasalutowałem jej z uśmiechem.

      — Czuwaj! Druhno drużynowa, druh prawie podharcmistrz Edmund Miód harcerz rzeczypospolitej, hufcowy Warszawskiego Hufca Harcerzy „Śródziemie" melduje, że szalenie za druhną tęsknił i gratuluje druhnie z całego serca. Dziękuję, czuwaj! — Drugie zasalutowanie. — A to chyba należy do druhny. — Uniosłem rękę z beretem.

      Łzy popłynęły po policzkach dziewczyny. Rozłożyłem ręce, a ona padła mi w ramiona, całując w policzki i w czoło, i płacząc przy tym ze wzruszenia. Ekilore przeszło na „spocznij" i razem z Narnią zebrały się wokół nas. Jeszcze chłodnymi palcami wyprostowałem beret dziewczyny i włożyłem jej go na głowę, tuląc ją do siebie. Przez chwilę staliśmy przytuleni, po czym odchyliłem się nieco, trzymając w dłoni jej ciepłą rękę.

      Za oknem było mroźnie i zimno, a ja trzymałem w ramionach słońce, którego blasku i ciepła tak bardzo mi brakowało. Nasza zima była jak lato, a nasz mróz stał się słoneczny, gdy staliśmy tak pośród harcerzy. Klara popatrzyła na mnie z miłością, a ja poprawiłem jej spadający beret i pochyliłem się lekko, całując jej usta.

      To był nasz pierwszy pocałunek. Znaliśmy się rok. Musieliśmy przejść przez wszystkie pory roku, by dostrzec siebie i by być tak blisko. Od wiosny, gdzie ta relacja rozkwitła, po lato, które spaliło nam serca, przez jesień, której spadające liście oddzieliły nas od siebie, aż do zimy, która otuliła nas śniegiem.

      A teraz ona była tak blisko mnie. Położyła dłoń na moim policzku, a jej usta muskały moje wargi, tak jak słońce co ranka całuje ziemię na „dzień dobry". Bo byłem prawie umarłym i z mojego serca, jak z czarnej ziemi, musiał narodzić się słonecznik, który otworzyłby się na promienie tej wielkiej gwiazdy.

      — Teraz powinno być „Raport, czuwaj", tak? — szepnęła, uśmiechając się, gdy odsunęliśmy się od siebie. Założyłem jej za ucho kosmyk włosów i ponownie pocałowałem. Dreszcz przebiegł mi po plecach. Wyjąłem spod koszuli mundurowej wisiorek ze słonecznikiem i pokazałem uśmiechniętej dziewczynie.

      — Raport, czuwaj, druhno drużynowa. — Przytuliłem ją do siebie i popatrzyłem na okno.

      A tam gwiazdy świeciły tak mocno, jakby chciały dorównać słońcu i przebić się przez ten cały mróz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro