21. Wojna bohaterów

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rok 2016

Na początku nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Gdy byłam pewna, że pod moimi stopami znajduje się stały grunt, otworzyłam oczy. Pozwoliłam sobie rozejrzeć się dookoła, ale dostrzegłam jedynie kilka samolotów, duże budynki i przyjaciół w swoich strojach do walki. Dopiero po chwili zorientowałam się, że ubrana w asgardzki strój stoję na środku lotniska, a po obu moich stronach przygotowani do walki, podzieleni na grupy Avengersi. Przyjaciele mierzyli we mnie swoją bronią.

- Widzę, że sporo mnie ominęło. Dużo się spóźniłam? - uniosłam brwi, oceniając zniszczenia i wypaloną linię w asfalcie, na której stałam. Równo pomiędzy drużynami Starka a Rogersa. - Naprawdę chcecie tak po prostu zniszczyć to wszystko, co razem zbudowaliście? - popatrzyłam po twarzach zebranych, a widząc kilka nowych robiłam wszystko, aby powstrzymać łzy, jednak byłam już za bardzo poszarpana emocjonalnie. - Wymazać te wszystkie chwile razem?

- Ola?! Co ty tu robisz?! Gdzieś ty była do cholery?! - zły Iron Man przyleciał do mnie i zamknął w żelaznym uścisku, nie zwracając uwagi na pozostałych gapiów, którzy opuścili broń.

Nie odpowiedziałam tylko odepchnęłam od siebie Starka i patrzyłam na niego smutno, a pierwsze łzy popłynęły po moich policzkach.

- Bannera już tu nie ma. Przerwij to. Proszę. - wyszeptałam ze łzami w oczach. - Nie chcę was stracić.

- Jesteś jedną z nas. Jesteś Mścicielem. Musisz stanąć po czyjejś stronie, Ola. Dokonaj wyboru. - Tony zbył mnie i wrócił na swoje miejsce.

- Nie będę wybierać! Avengers to drużyna! - przypomniałam, ocierając łzy z twarzy. - Mamy walczyć razem, a nie przeciwko sobie.

- Już nie. - odezwał się Steve.

Choć przez Starka przebijała złość, w głosie Rogersa usłyszałam smutek. Nie wiedziałam, czym kierowali się inni. Może bali się prawa, a może po prostu stanęli po stronie przyjaciela. Ale jak można wybrać, którego przyjaciela ceni się bardziej?

- Proszę, Steve. - popatrzyłam błagalnie na Kapitana. - Przerwijcie to. Nie musicie walczyć.

- Nic nie rozumiesz! - wtrącił Stark. - Tak trzeba.

- Naprawdę? Chcecie to wszystko zniszczyć? Rodzina, którą tworzymy nie może się rozpaść! Może jestem samolubna, ale mam tylko was! - przeniosłam wzrok na Starka. Byłam taka zła, smutna i bezsilna.

- To koniec Avengers, Ola! Koniec przez niego! - krzyknął Tony, wskazując Steva. - Bo musi bronić przyjaciela! Przestępcę! - zrobił krok w stronę Kapitana.

- Nie prawda! - krzyknęłam i wyciągnęłam przed siebie ręce, tworząc na środku lodową ścianę oddzielającą pokłóconych przyjaciół.

W drużynie Steva był Sam, Clint, Wanda, Bucky i jeszcze jakiś mężczyzna ubrany w czerwonoszary kostium. Natomiast po stronie Tonyego stali Natasha, Vision, James, mężczyzna w czarnym kostiumie kota i chłopak w czerwono niebieskim stroju z pająkiem na piersi.

- Niezła jest. - odezwał się z podziwem czerwonoszary, jednak nie miałam czasu, aby zwrócić na niego więcej uwagi.

- Tworzysz lód? - usłyszałam głos nastolatka, który wydobywał się spod postaci w czerwonym stroju z pająkiem na piersi. - Nieźle.

- Proszę... - wyszeptałam, podchodząc do ojca i ignorując tym samym wypowiedzi mężczyzn. - Nie mogę stracić też was.

- A co miałoby się stać? - zirytował się Stark, rozkładając ręce na boki. - Nic nikomu się nie stanie.

- Rhodes będzie ranny. - zaryzykowałam zdradzenie cząstki przyszłości.

I jak na zawołanie poczułam zawroty głowy i zrobiło mi się nie dobrze, ale wciąż byłam w Lipsku. Iron Man podtrzymał mnie przed upadkiem, więc po chwili otworzyłam oczy. To było ostrzeżenie. Nie mogłam naruszać przyszłości.

- Wracaj do domu, młoda. - przytulił mnie Tony. - Vision, zabierz ją stąd. - rozkazał, odsuwając się ode mnie.

- Co? - cofnęłam się, ale nie wystarczająco. Stark założył mi na rękę bransoletę blokującą moce. Dokładnie taką, jaką kiedyś nosił Loki. - Tony! Tak nie można! - krzyczałam zła, ale nie przejął się tym. - Vision zostaw mnie! - szarpałam się, gdy android uniósł mnie w powietrze i nic sobie nie robił z moich sprzeciwów. Mocno trzymał mnie w pasie, nie pozwalając mi upaść. - Vision, proszę...

- Wybacz, Ola, ale tak będzie lepiej. - odpowiedział android.

Zamknęłam oczy, gdyż wiatr sprawiał, że jeszcze bardziej chciało mi się płakać.

- Nie chcesz walczyć. Wiem, że nie chcesz stawać przeciwko Wandzie. - wyszeptałam, ale wiedziałam, że mężczyzna mnie usłyszy.

- Nie zawsze dostajemy to, czego pragniemy. - zauważył Vision, stawiając mnie na podłodze jakiegoś balkonu w wysokim budynku.

- Proszę, powstrzymaj ich. - otarłam łzy, ale android tylko patrzył na mnie smutno, po czym odleciał.

Warknęłam zła, zaciskając palce na metalowej barierce balkonu. Musiałam coś zrobić. Nie mogłam pozwolić moim przyjaciołom upaść. W głowie układałam plan. Musiałam tylko pozbyć się tej głupiej bransolety.

Odwróciłam się w stronę szklanych drzwi, prowadzących do środka pokoju. Weszłam do dużego, jasnego pomieszczenia, ale prócz ogromnego łóżka, kilku szaf, komód i pary drzwi, nie dostrzegłam nic przydatnego.

Pokręciłam głową, przeklinając pod nosem ojca i zabrałam się za przeszukiwanie szafek. Jeśli to był jego pokój, musiał zabrać ze sobą jakiś sprzęt potrzebny do ulepszenia zbroi. I nie myliłam się. Po kilkunastu minutach znalazłam na dnie szafy walizkę z narzędziami.

- Jarvis? - włączyłam zegarek, który Tony zostawił na komodzie.

- Dzień dobry, Aleksandro. Jestem Friday. - odezwał się kobiecy głos.

- No tak. Przepraszam, ciągle zapominam. - westchnęłam cicho. - Potrzebuję pomocy.

- Słucham?

- Jak rozbroić bransoletę antymagiczną? - spytałam, biorąc do ręki dziwnie wyglądający śrubokręt.

- Pan Stark...

- Nie obchodzi mnie, co myśli Stark. Proszę cię o pomoc i oczekuję, że mi pomożesz. To bardzo ważne. - przerwałam ostro sztucznej inteligencji. - Nie powiem ojcu, że mi pomogłaś, więc nigdy się tego nie dowie.

- Dobrze. - zgodziła się po chwili ciszy Friday.

Tak więc po kilkunastu kolejnych minutach byłam wolna. Rozmasowałam nadgarstki, odrzucając bransoletę do rzeczy Tonyego i zamykając walizkę z narzędziami.

- Dzięki, Friday. - mruknęłam, odkładając zegarek z powrotem na komodę i wyłączyłam go, nim damski głos zdążył cokolwiek powiedzieć.

Wiem, że zachowywałam się arogancko i wrednie, ale naprawdę chciałam uratować moją rodzinę. Dlatego właśnie wygrzebałam w rzeczach Starka czarne jeansy i tego samego koloru bluzę z kapturem, zakładaną przez głowę.

Włosy szybko spięłam w niedbałego koka i przebrałam się w za duże ubrania miliardera, by zarzucić na wierzch moją kurtkę, a tenisówki zostawiłam wciąż te same. Założyłam kaptur na głowę i pożyczyłam okulary przeciwsłoneczne, którymi zakryłam oczy, a telefon zostawiłam obok zegarka, aby nikt nie mógł mnie namierzyć.

Wyszłam na balkon i spojrzałam w dół. Od chodnika dzieliło mnie jakieś szesnaście metrów. Jeśli skoczę, prawdopodobieństwo, że się zabiję jest większe niż wydawało mi się to na początku. Nie byłam pewna, czy potrafię latać, nigdy tego nie ćwiczyłam.

Westchnęłam głośno i zła zacisnęłam palce w pięści. Nie spodziewałam się, że przez tak drobny gest, mogę dostać olśnienia. Wisiorki bransoletki od Steva wydały charakterystyczny dźwięk, gdy uderzyły o siebie, ale skupiłam wzrok na pierścionku. Na złotym hełmie Lokiego, którego rogi wbiły się w moją skórę. Uśmiechnęłam się lekko, całując pierścionek.

- Kocham cię. - wyciągnęłam spod bluzy niewielki naszyjnik od ukochanego i zacisnęłam dłoń na kolorowym serduszku.

Zamknęłam oczy, przypominając sobie postać, która pociągała za sznurki w tym filmie. Już po chwili poczułam lekkie zawroty głowy, a gdy otworzyłam oczy nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Stałam w ciemnym korytarzu oświetlanym jedynie jakimiś małymi lampkami, powieszonymi co jakiś czas na ścianie.

Postanowiłam iść przed siebie, prosto do paszczy lwa.

Pchana jakąś nieznaną mocą, wykonałam ruch ręką, rozpalając na dłoni czerwony płomyk, który oświetlił drogę przede mną. Miałam więc pewność, że nie przewrócę się na jakichś kablach czy innych przedmiotach, które porozrzucane były po podłodze. Mijałam dziesiątki drzwi, ale nie otwierałam żadnych z nich. Coś mówiło mi, że to nie za nimi czeka to, czego szukam.

Tak więc po kilkunastu minutach dotarłam do ogromnej sali z pięcioma ogromnymi lodówkami z ludźmi w środku. Tylko, że oni byli martwi, a raczej ktoś ich uśmiercił - kulką w głowę.

- Kim jesteś? - usłyszałam głos, na który wzdrygnęłam się zaskoczona.

- Jak to? Nie znasz mnie? - spytałam po chwili, rozglądając się na około i szukając właściciela głosu.

- A powinienem? - mogłam być pewna, że jest mężczyzną.

- Chyba wszyscy słyszeli o nowej członkini Avengers.

- Aleksandra Bardzka. - stwierdził po chwili.

- A więc jednak mnie znasz. - uśmiechnęłam się. - Wiesz? To trochę nie sprawiedliwe, bo ja nie wiem kim ty jesteś.

- Podobno jesteś wizjonierką, więc wiesz wszystko. - zauważył kpiąco, ale jego głos przesiąknięty był spokojem i pewnością siebie.

- Wizje nie mówią mi na bieżąco z kim rozmawiam. - zaśmiałam się, chcąc dodać sobie odwagi. - Więc jeśli byłbyś łaskaw się przedstawić, albo pokazać. Może też cię znam tylko jeszcze o tym nie wiem? - zgasiłam promień, który wciąż płoną na mojej dłoni.

Mężczyzna wyszedł ze swojej kryjówki i stanął naprzeciwko mnie w odległości około pięciu metrów. Nie był wysoki, może trochę niższy od Starka. Miał okrągłe rysy twarzy, krótkie brązowe włosy i brązowe włosy oraz lekki zarost.

- Baron Zemo. - przedstawił się z chłodnym wyrazem twarzy.

W prawej ręce trzymał mały pistolet, ale przecież ja władałam magią. Co mógłby mi zrobić?

Spojrzałam w brązowe oczy mężczyzny, odblokowując swoją moc i przed oczami stanęła mi cała jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.

- Jesteśmy tacy sami Baronie. - powiedziałam cicho w jego umyśle.

- Co ty robisz?! Wyłaź z mojej głowy! - przestraszył i zdenerwował się szatyn. - Jesteś nędznym bohaterem! To przez ciebie tutaj jestem!

- Nie prawda. - pokręciłam przecząco głową, robiąc krok w jego stronę.

- Sokovia! Zniszczyliście ją! Odebraliście mi wszystko! - wściekły wycelował we mnie broń i strzelił.

Zrobiłam szybki unik, ale zakręciło mi się w głowie, dlatego nie odsunęłam się wystarczająco daleko i kula trafiła mnie w lewe ramię. Poczułam okropny ból, gdy pocisk przeleciał na wylot, robiąc dziurę w mojej ręce i czarnej bluzie Starka. Syknęłam z bólu, łapiąc za krwawiącą ranę.

- Miłe powitanie. Nie powiem. - uśmiechnęłam się przez łzy, które pojawiły się w moich oczach.

Zemo patrzył na mnie z tak zimną obojętnością i żądzą zemsty, że przez chwilę w mojej głowie pojawiła się myśl, że Loki musiał go tego nauczyć. Oczywiście nie dorównywał mu w umiejętności ukrywania emocji, ale był niezły.

- Ja też jestem sama. - wyszeptałam. - Ty odbierasz mi rodzinę.

- Bredzisz! Ta banda głupich bohaterów nie ma uczuć! Oni nie potrafią kochać! Nie wiedzą, co to rodzina! - wykrzyczał zły.

- Mylisz się. Nie znasz ich. - z trudem wyprostowałam się i ruszyłam w stronę mężczyzny. - Są wspaniałymi przyjaciółmi. Zastępują mi rodzinę. Bronią świat przed złem. - wymieniałam. - Ale powinieneś wiedzieć, że żadna wojna nie kończy się bez ofiar.

- Wiem to lepiej, niż mogłoby ci się wydawać. - odparł z chłodnym wyrazem twarzy Baron. - I w tej wojnie również ich nie zabraknie.

- Na kim chcesz się zemścić najbardziej? - spytałam, stojąc od niego nie cały metr. Zaskoczyło go to pytanie, ale nie dał ponownie wyprowadzić się z równowagi.

- Na Starku. On stworzył tego Ultrona, który zniszczył tak wiele. - odpowiedział po chwili zastanowienia.

- Pomóż mi usiąść. Potrzebuję jakiegoś krzesła. - poprosiłam, wyciągając zdrową rękę w stronę mężczyzny. - Ja nie biorę udziału w tej wojnie. Nie jestem twoim wrogiem. - zapewniłam.

- Więc co tu robisz? - spytał z zainteresowaniem.

- Szukam bratniej duszy. Wiesz, skoro chcesz mnie pozbawić drugiej rodziny. Nie chcę być sama. - odpowiedziałam szczerze.

Mężczyzna podał mi rękę i pomógł dojść do jakiegoś małego pomieszczenia, w którym usadowił mnie na krześle, a sam usiadł na przeciwko mnie. Uśmiechnęłam się lekko, gdy podał mi dużą granatową chustkę.

- Jak zginęła? - spytał. - Twoja rodzina.

- W zamachu terrorystycznym. - odpowiedziałam, przez co znowu zapadła cisza. Zawiązałam więc mocno, ale niezdarnie chustę wokół krwawiącego ramienia.

- Zemściłaś się? - odezwał się po chwili, patrząc na mnie ze smutkiem. Tak bardzo znajomym uczuciem. Miałam wrażenie, że znamy się od dawna, bo obydwoje przeszliśmy przez tak wiele smutnych wydarzeń.

- Co? - nie wiedziałam, o co mu chodzi.

- Na zabójcach.

- To terroryści. Wyzabijali wszystkich, a potem siebie samych. - wyjaśniłam, ukrywając nieprzyjemne ukłucie, które zbudziło się w moim sercu.

- Nawet terroryści wykonują czyjeś rozkazy. To tak jakby rodzaj jakiejś sekty. - zauważył z zamyśleniem Zemo.

- Nigdy tak o tym nie myślałam. - wyznałam szczerze. - A ty? Przecież nie należysz do żadnej sekty. Chyba. - uśmiechnęłam się, zmieniając temat.

- Nie, nie należę. Ja kieruję się tylko i wyłącznie zemstą. - wyjaśnił.

- Tydzień temu patrzyłam, jak kosmiczny potwór zabija mojego narzeczonego. - odezwałam się ponownie nieco ciszej. - Nie mogłam go zabić, bo odebrał życie Lokiemu, dlatego że ten go przebił.

- Chcesz powiedzieć, że twoim narzeczonym był brat Thora, który zaatakował Nowy Jork? - Zemo uniósł brwi, przyglądając się mi z zainteresowaniem.

- Tak. - uśmiechnęłam się lekko. - Najwyraźniej mam zapędy samobójcze, bo niebywale mocno ciągnie mnie do niebezpieczeństw, w tym morderców.

- Jeśli naprawdę go kochałaś, to chyba nie miało znaczenia kim był. - zauważył szatyn.

- Nie miało. Był najgorszym kłamcą, jakiego spotkałam, a ja za każdym razem ślepo mu ufałam, pozwalając aby wbijał mi szpile w naiwne serce. - westchnęłam, przyciskając dłoń do rany. Chustka już przesiąkła krwią.

- Chyba taka jest miłość, czyż nie? Kochamy, aby cierpieć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro