-17-

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Podczas gdy Remus zniknął ze szkoły w związku z kolejną pełnią księżyca, wynikło nagle parę sytuacji, które nie powinny mieć miejsca. Jak zwykle, gdy jakaś jedna sprawa ma się dobrze, to druga się pierdoli, i tak to już w życiu jest. 

Będąc na lekcjach znów odczuwałem nieobecność Lupina i doskwierało mi to dość mocno, szczególnie po ostatnich wydarzeniach między nami. Podczas przerwy obiadowej w dzień po pełni miałem okazję pogadać o tym wszystkim z Dorcas. Gdy już skończyliśmy jeść, wybraliśmy się na krótki spacer. Najpierw gadaliśmy po prostu o obecnym dniu, aż w końcu pojawił się temat Lunia.

— A co w ogóle z Lupinem? Znów go nie ma...

— Pochorował się trochę, nic mu nie będzie. W ogóle, co do Lupina... Muszę ci się do czegoś przyznać... 

— Tak? Do czego? — Dori spojrzała na mnie z ciekawością. Ja przez moment się zawahałem, ale ostatecznie wyznałem jej prawdę.

— Zakochałem się w nim. 

— Tak myślałam! — Uśmiechnęła się. — A on wie? Powiedziałeś mu o swoich uczuciach? — Zapytała.

— Niezupełnie. Trochę mu mówiłem. Ale zamierzam to zrobić porządnie w jego urodziny... 

— No tak, ty to wszystko musisz robić spektakularnie. — Zaśmiała się. — Niech zgadnę, kupisz mu prezent, zamówisz tort, a potem zabierzesz go do pokoju życzeń, aby tam wyznać mu wszystkie uczucia, mam rację?

— Dori... Jesteś genialna! Właśnie tak zrobię! — Pokiwałem głową, od razu notując sobie w pamięci, aby to wszystko zrobić. — Będzie zachwycony... 

— Na pewno. W ogóle, jak on się czuje? 

— Niezbyt dobrze. Jest w skrzydle szpitalnym. — Powiedziałem. Dorcas nie była wtajemniczona w jego przypadłość, choć wydawało mi się, że podejrzewa, że coś jest nie tak. 

— Biedny. Mam nadzieję, że szybko wyzdrowieje. Co teraz mamy? — Zapytała.

— Transmutacje. Znowu się zobaczymy ze ślizgonami. — Wywróciłem oczami. Obraliśmy kierunek w stronę sali i dotarliśmy tam na parę minut przed lekcją. James i Peter stali w towarzystwie dziewczyn, więc dołączyliśmy do nich. 

— A gdzie jest Remus, tak w ogóle? — Zapytała nagle Lily. 

— W skrzydle szpitalnym, chory jest. — Odpowiedziałem. 

— Ej, Black. — podszedł do mnie Wilkes, a tuż za nim przytoczył się Avery. — Za te komentarze podczas meczu powinniśmy się chyba rozliczyć, nie sądzisz?

— Wilkes. — Odwróciłem się do niego i  skrzyżowałem ramiona, posyłając mu wredny uśmieszek. — Co ci się nie podobało w moich komentarzach? Wszyscy mi mówią, że były zajebiste. 

— Nie były. — Odpowiedział obrażony i spiorunował mnie spojrzeniem. — Jesteś bezczelnym chujem.

— Naprawdę? A ty jesteś popierdolonym palantem. Pogódź się w końcu z tym, że nie umiesz grać. Gdybyś umiał, nie komentowałbym twojej gry w taki sposób. 

— Ja umiem grać. Przynajmniej w przeciwieństwie do ciebie jestem w drużynie i się na tym znam. A ty nawet nie masz miotły... Oprócz tej na twojej głowie. — Powiedział, na co oburzenie wymalowało się na mojej twarzy, a wśród naszych kolegów i koleżanek poniosło się głośnie "uuu". Każdy kto mnie znał wiedział jedno. Moich włosów i Remusa Lupina się nie obraża.

— Stąpasz po cienkim lodzie, Wilkes. Zrobiłeś się nagle bardzo odważny, to pewnie spędzanie czasu z Rosierem tak ci służy. Obydwaj odważni na niby i obydwaj niesamowicie głupi. Czy to on cię tak rozpraszał podczas meczu, że zagrałeś tak żałośnie?

— Nie. Nie mieszaj w to Rosiera, jedyne co mnie z nim łączy, to biznes. Natomiast ty pewnie obściskujesz się z Potterem albo Lupinem po kątach. 

— Cóż, nie mogę zaprzeczyć, w przeciwieństwie do ciebie potrafię się do tego przyznać. — Wzruszyłem ramionami. Usłyszałem szum szeptów obok siebie, a Wilkes popatrzył na mnie zdziwiony, a potem znów jego twarz przybrała wredny wyraz.

— Więc to, że Lupin wylądował w skrzydle szpitalnym na parę dni to wcale nie choroba. To ty go tak załatwiłeś, jak się razem zabawialiście, co nie?

— Z całym szacunkiem, Wilkes, w przeciwieństwie do ciebie ja mam pojęcie jak się dobrze kimś zająć i gwarantuję ci, że nie mam nic wspólnego z tym, że Lupin jest w skrzydle szpitalnym i jestem pewien, że nigdy nie trafiłby tam z mojej winy. — Posłałem mu uśmieszek. — Miałeś szansę się czegoś ode mnie nauczyć, mam nadzieję, że coś wyniosłeś z tamtego jednego wydarzenia. —  Pod wpływem chwili przytoczyłem sytuację z pierwszej imprezy, choć miało to zostać tajemnicą.

— Mieliśmy o tym nie mówić, debilu. — Burknął do mnie Wilkes, obok nas znowu poniosły się szepty, a znajomi patrzyli na nas z niedowierzaniem.

— Trzeba było mnie nie prowokować, idioto.

— Jesteś popierdolonym chujem, wiesz o tym? — Podszedł bliżej, zauważyłem, że zacisnął pięści. 

— A ty jesteś pojebanym palantem. — Podciągnąłem rękawy w koszuli, przygotowując się, aby zaraz stoczyć mugolski pojedynek.

— Wpierdolę ci zaraz. — Zagroził.

— Dawaj, na co czekasz? — Posłałem mu uśmieszek. Już miał wymierzyć cios, gdy nagle dobiegł do nas głos profesor McGonagall.

— Black, Wilkes! W tej chwili proszę się uspokoić! Zapraszam na lekcje. — Otworzyła drzwi od sali, więc wszyscy zaczęli wchodzić do środka. Ja i Wilkes posłaliśmy sobie gniewne spojrzenia i bez słowa weszliśmy do sali. Usiedliśmy na miejscach. 

— No nieźle... — Wyszeptał do mnie James. — Teraz wszyscy wiedzą.

— I chuj. Oby tylko Lunio się nie dowiedział. — Odpowiedziałem mu szeptem.

— Pewnie nie spodobałoby mu się to, musiałbyś się nieźle tłumaczyć. 

— A tak nie cierpię tego tematu... — Westchnąłem. 

Lekcja transmutacji jakoś zleciała, a po niej postanowiłem od razu odwiedzić Lupina w skrzydle szpitalnym. Na poprzedniej przerwie byli u niego James i Peter, więc teraz ja poszedłem sam. Wstąpiłem na moment do dormitorium i wziąłem ze swoich rzeczy tabliczkę czekolady dla niego, a potem wyruszyłem prosto do skrzydła szpitalnego.

— Cześć Luniu. Jak się czujesz? — Podszedłem do jego łóżka i przysiadłem na brzegu. On uśmiechnął się lekko.

— Teraz nieco lepiej. — Odpowiedział. — Nie mam siły...

— Mam coś dla ciebie. — Wręczyłem mu tabliczkę czekolady, on ucieszył się i od razu ją rozpakował. Wpatrywałem się w niego, gdy jadł i jednocześnie chodziła mi po głowie sytuacja z Wilkesem.

— Wszystko w porządku? — Zapytał po chwili Lunio. — Coś się stało?

— Pokłóciłem się na przerwie z Wilkesem. Kretyn... — Pokręciłem głową.

— Dlaczego? O co poszło?

— O mecz. Nie podobały mu się moje komentarze. I obraził moje włosy, wyobrażasz to sobie? 

— Straszne... — Luniak pokręcił głową i odłożył pół tabliczki na półkę obok łóżka. — Oberwało mu się?

— Prawie, gdyby nie McGonagall, to pewnie doszłoby do rękoczynów. — Powiedziałem. 

— Skończyliście już lekcje?

— Jeszcze tylko zaklęcia. Jestem już spóźniony. Może zostanę z tobą, co? — Uśmiechnąłem się do niego. 

— Syriusz... Wystarczy, że mnie nie może być na lekcjach. Zrób to dla mnie i pójdź na nie zrobić notatki.

— No dobra, dobra. — Podniosłem się i posłałem mu uśmiech. — Skoro tak sobie życzysz. 

On odpowiedział mi uśmiechem i odprowadził mnie wzrokiem do wyjścia. Z pomocą paru skrótów dotarłem do sali zaklęć. Wszedłem spóźniony i zająłem miejsce. Zgodnie z życzeniem Lupina, zająłem się robieniem notatek, chociaż nie mogłem się na tym za bardzo skupić. Profesor Flitwick tłumaczył zaklęcie Engorgio, które już trochę znałem, więc nie uważałem tego jako coś, na czym koniecznie muszę się skoncentrować. Odlatywałem myślami w inne miejsca przez cały czas, aż w końcu lekcje dobiegły końca i wróciliśmy wszyscy do pokoju wspólnego. 

— Więc... Syriusz... — Dorcas zwróciła się do mnie, gdy całą grupą zasiedliśmy w pokoju wspólnym. — O co chodziło z Wilkesem? W sensie, to co mówiłeś, że w przeciwieństwie do niego wiesz, jak się kimś zająć?

— Oj... To była jednorazowa sytuacja. Nie chcę o tym mówić. — Pokręciłem głową. 

— Byliście ze sobą? — Spojrzała na mnie przenikającym spojrzeniem. Westchnąłem i raz kiwnąłem głową w odpowiedzi. 

— Dori, nie męcz go pytaniami, on nie chce o tym gadać. — Odezwał się James. — Ej, podobno znów będzie Hogsmeade!

— No tak! Słuchajcie, bo Luniak ma urodziny akurat w sobotę, dlatego chciałbym zorganizować dla niego coś w Trzech Miotłach. Tylko macie mu nic nie mówić, to będzie niespodzianka. — Oznajmiłem wszystkim zgromadzonym. Każdy zareagował entuzjastycznie na wieść o moich planach. 

Musiałem oczywiście zająć się na poważnie tym tematem, dlatego też nie zwlekałem i jeszcze tego wieczoru wybrałem się do Hogsmeade, aby to ogarnąć. Peter wybrał się razem ze mną, natomiast James poszedł odwiedzić Lunatyka. Ja i Peter najpierw załatwiliśmy wszystko w Trzech miotłach. Obgadałem z Rosmertą sprawę tortu i stolika, zapłaciłem ile trzeba było, a potem został jeszcze czas na drobne zakupy. 

— Wejdźmy tutaj! Tu mają fajne rzeczy. — Peter pociągnął mnie za sobą do sklepu jakimiś pierdołami, którego zwykle nie odwiedzaliśmy.

— A co ty chcesz tu kupić? — Zapytałem, rozglądając się. Wszędzie wisiały jakieś wisiorki, bransoletki, bzdety. Miałem sporo takich rzeczy, więc nie widziałem potrzeby kupowania ich więcej.

— Jakiś drobiazg. Może wybierzesz coś dla Remusa? — Glizdogon rozejrzał się po gablotkach i wskazał palcem na coś, co znajdowało się w jednej. — Zobacz! 

— Nie wiem, czy Remus nosiłby jakieś bzdety... — Podszedłem do gablotki i popatrzyłem na to, co wskazywał Peter. Był to srebrny naszyjnik z zawieszką w kształcie psa. 

— Gdybyś ty mu kupił, to by nosił. — Stwierdził. — Myślę, że warto się nad tym zastanowić. 

— Cóż... To by mu może o mnie przypominało... — Zastanowiłem się chwilę. 

— Czy coś dla was będzie, chłopcy? — Podeszła do nas sprzedawczyni. — Szukacie prezentu? Naszyjnik to zawsze dobry pomysł. 

— Też tak sądzę... — Kiwnąłem głową. — Więc dla mnie będzie ten z zawieszką z psem. — Wskazałem palcem. — To prawdziwe srebro?

— To właściwie jest stal nierdzewna. — Wyjaśniła kobieta i wyjęła naszyjnik z gablotki. — To będzie dziesięć sykli. 

Wyjąłem z kieszeni woreczek z pieniędzmi i zapłaciłem, otrzymując naszyjnik. Uśmiechnąłem się na jego widok i delikatnie schowałem go do kieszeni swojej kurtki. Peter zdecydował się na jakiś breloczek z otwieraczem do butelek, więc też go sobie kupił, a potem wróciliśmy razem do zamku, używając jednego z tajemnych przejść.

Następnego dnia Lunio nadal nie mógł wyjść ze skrzydła szpitalnego, więc to ja poszedłem go odwiedzić. Pomyślałem sobie, że przyniosę mu kremówki, bo je uwielbiał. Poza tym, miałem nadzieję, że nikt nie powiedział mu o Wilkesie. Gdyby on się dowiedział, na pewno by powstało mnóstwo podejrzeń, które ciężko by mi było sprostować.

Wybrałem się do kuchni, gdzie skrzaty domowe spełniły moją prośbę i przyniosły mi cały talerz kremówek. Z tą zdobyczą zawitałem w skrzydle szpitalnym, a Lunio od razu uśmiechnął się na mój widok.

— Cześć Luniu, to dla ciebie. — Podałem mu talerz, a on od razu dobrał się do kremówek. 

— Mmm kocham kremówki. — Powiedział, zajadając się.

— Pomyślałem, że jak tutaj leżysz cały dzień, to chociaż byś coś dobrego zjadł. Ja bym się tutaj zanudził na śmierć. — Stwierdziłem, obserwując go. 

— Cóż, rozrywek tutaj nie ma, ale co jakiś czas któryś z was do mnie przychodzi, więc nie jest tak źle. — Powiedział i wpakował do ust prawie całą kremówkę na raz, przy czym krem został na jego ustach. Choć to niby tylko jedzenie, wybiegłem za daleko ze swoją wyobraźnią. Uśmiechnąłem się i sięgnąłem dłonią do jego twarzy, od razu kciukiem wycierając krem z jego ust. On wpatrywał się we mnie swoimi lśniącymi oczami. Wiedziałem, że gdy tu zostanę, to pewnie zdarzy się coś skrajnie głupiego, lub coś spierdolę. 

— Krem z kremówki. — Wyjaśniłem i wstałem ze stołka. — Muszę już iść. Zobaczymy się jutro. 

— Tak. Jutro rano. — Powiedział, kiwając głową i uśmiechnął się. — Mam nadzieję, że pani Pomfrey mnie już wypuści po tej nocy. 

— Też mam taką nadzieję. Nawet nie ma na kim oka zawiesić na lekcjach. — Puściłem do niego oczko i ruszyłem do wyjścia. Musiałem się trochę przystopować, lecz na dłuższą metę nie było to proste. 

Wracając do dormitorium natknąłem się na swoje koleżanki, które już usłyszały plotkę na temat mnie i Wilkesa. Próbowały mnie wypytywać, ale jakoś udało mi się z tego wybrnąć. Coraz bardziej się obawiałem tego, że plotka jednak dotrze do Lupina, a wtedy będę musiał mu wszystko wyjaśnić... A naprawdę nie chciałem o tym rozmawiać.

Gdy tylko dotarłem do pokoju wspólnego, od razu udałem się do dormitorium. Otworzyłem drzwi i ujrzałem swojego brata siedzącego na łóżku Jamesa. 

— O, Reg. A ty co tu robisz?

— Czekam na Jamesa. Poszedł do łazienki. — Wyjaśnił. — Gdzie byłeś?

— U Remusa. — Oznajmiłem i położyłem się na swoim łóżku. — Nie było listu z domu?

— Nie, na szczęście nie. 

Kiwnąłem głową. Z łazienki wyszedł James i spojrzał na mnie lekko zmieszany. 

— Syriusz. Myślałem, że dłużej będziesz u Luńka. — Powiedział. — Jak on się czuje?

— W porządku. Zaniosłem mu kremówki. — Westchnąłem. — James, mam poważny problem. 

— Jaki poważny problem? — Zapytał, siadając obok mojego brata. 

— Zakochałem się w nim. I mu o tym powiem w jego urodziny. Ale problem leży w tym, że nie umiem na niego normalnie spojrzeć. Za każdym razem mam ochotę go pocałować albo rzucić się na niego. To dziwne. 

— Od początku wiedziałem, że coś jest jednak na rzeczy! Toż to piękne... 

— Lepiej mi powiedz, jak ja mam panować nad sobą przy nim!

— A po co panować nad sobą? Jeśli on też cię lubi, to pozwól temu się wydarzyć. — Odezwał się Reg. 

— No, dokładnie. — Rogacz pokiwał głową.

— Ale wy nie rozumiecie... Nie chcę, żeby on sobie pomyślał, że robię to dla zabawy. Chcę, aby brał mnie na poważnie, dlatego najpierw chcę mu o wszystkim powiedzieć, zanim pozwolę sobie zrobić coś dalej. 

— No to mu powiedz. 

— Powiem, Reg, ale dopiero w jego urodziny. Chcę to zrobić w odpowiedniej chwili. Ale wiele rzeczy działa teraz przeciwko mnie, bo przeszłość nie pozwala mi o sobie zapomnieć...

— Kiedy wyjdzie ze skrzydła szpitalnego, tak w ogóle?

— Jutro podobno. 

— To co powiesz na to, aby trochę się pokłócić tak do obiadu, żebyście razem usiedli na kilku lekcjach? — Zaproponował James. 

— Och. To w sumie dobry pomysł. Ale o co się pokłócimy? — Spojrzałem na niego z zastanowieniem.

— O komentowanie meczu. McGonagall szuka kogoś na kolejny, więc możemy rozkręcić niby kłótnie o to, że będę od ciebie lepszy. 

— Nie będziesz. — Uśmiechnąłem się cwaniacko. 

— Jutro się o to posprzeczamy. Przed eliksirami.

Plan został stworzony, jedynie Reg nie bardzo rozumiał, dlaczego bawimy się w takie podchody. Sytuacja nie była dla mnie aż tak prosta, nie chciałem, aby Lunio o zbyt dużo pytał, gdy z nim usiądę, bo wtedy pewnie powiedziałbym mu aż za dużo o swoich uczuciach. Umiałem zataić niektóre rzeczy, ale przy nim zwykle było to milion razy trudniejsze. 

Gdy James już odprowadził do lochów mojego brata i wrócił do dormitorium, ja notowałem sobie, co jeszcze muszę ogarnąć w związku z sobotą. Trochę rzeczy było już gotowe, ale jeszcze nie wszystko.

— Łapo, a jakie ty masz w ogóle zamiary wobec niego w ten weekend? Oprócz imprezy w Trzech miotłach. Bo na pewno coś wymyśliłeś. — Odezwał się nagle Rogacz, więc zwróciłem na niego wzrok. 

— Chcę zabrać go do pokoju życzeń. Tam mu wszystko wyznam, i w ogóle... Jeśli dobrze pójdzie, to pewnie zostaniemy tam całą noc. 

— Rozumiem... Taka sytuacja... Ale jesteś na to przygotowany, co nie?  

— Oczywiście. — Rzuciłem mu spojrzenie. — Nie martw się, na pewno krzywdy mu nie zrobię.

— Pytam, bo wiesz... On może nie będzie twoim pierwszym, ale to ty będziesz jego, o ile mi wiadomo.

Popatrzyłem na niego i wtedy to do mnie dotarło. Znaczy, wiedziałem o tym, ale nie poddałem tego głębszym refleksjom. Rogacz posłał mi uśmiech i położył się na swoim łóżku z jakąś gazetą, a ja musiałem się chwilkę nad wszystkim zastanowić. 

Dobra Syriusz, spokojnie, ogarniemy to, trzeba się po prostu przygotować, aby dobrze się nim zająć, damy radę. 

Kolejnego dnia z samego rana Luniak pojawił się już na śniadaniu. Cały czas nie mogłem oderwać od niego wzroku. Był taki przystojny, uroczy i nareszcie do nas wrócił ze skrzydła szpitalnego, w którym spędził parę dni. 

Przed lekcją eliksirów specjalnie pokłóciliśmy się z Jamesem, więc siedziałem tego dnia z Lupinem. Jedyne, co rzeczywiście mnie wkurzyło, to Snape, który nie dość, że spojrzał na mnie i na Pottera w jakiś dziwny sposób, to jeszcze lepiej wypadł na eliksirach. Zapamiętałem to sobie na później, bo teraz postanowiłem skupić się na moim Luniu. Po eliksirach mieliśmy lekcję zaklęć. Cały czas trzymałem się blisko niego. 

— Długo będziecie zgrywać obrażonych? — Zapytał. Spojrzałem na niego z uśmiechem i pokręciłem głową. 

— Mniej więcej do obiadu, dłużej nie damy rady. — Odpowiedziałem. Takie były realia, nie potrafiłem zbyt długo nie gadać z Jamesem, szczególnie gdy coś było do omówienia, jak na przykład sytuacja ze smarkerusem.

Razem z Luńkiem usiedliśmy sobie pod ścianą, ja oparłem głowę o jego ramię i wpatrywałem się w Pottera. Zamyśliłem się na moment i ocknąłem się dopiero, gdy Remus się odezwał.

— Znowu będzie Hogsmeade?

— Tak. Sobota i niedziela. 

— Wybieramy się, co nie? — Spojrzał na mnie. 

— Oczywiście. Właśnie... Na sobotę organizujemy coś specjalnego w trzech miotłach. — Oznajmiłem. 

— Z jakiej okazji? — Zapytał ze zdziwieniem. 

— Jak to z jakiej?! No przecież masz urodziny! — Podniosłem głowę, patrząc na niego. 

— Organizujecie coś na moje urodziny? Naprawdę? 

— Naprawdę. — Potwierdziłem. — Ale zobaczysz dopiero w sobotę, co dokładnie.

On uśmiechnął się promiennie i pokiwał głową. Pojawił się profesor Flitwick więc wstaliśmy i weszliśmy do sali. Na lekcji ćwiczyliśmy zaklęcie Engorgio, które zdążyłem już opanować, dlatego też pomagałem Luniakowi, aby i on się go nauczył. Szybko mu poszło, więc potem sobie rozmawialiśmy, tak po prostu, a gdy skończyły się zajęcia i szliśmy na obiad, nawet objął mnie ramieniem. Czułem się przy nim wtedy naprawdę cudownie. 

Gdy tylko zasiedliśmy przy stole, od razu ja i James "pogodziliśmy się" i rozmówiliśmy na temat Snape'a. W międzyczasie pojawiła się Marlene i zgarnęła Luńka na jakąś poważną rozmowę. Obawiałem się, że opowie mu o sprawie Wilkesa, ale miałem szczerą nadzieję, że jednak tego nie zrobi. Oczywiście, nadzieja matką głupich. Jak tylko Luniak pojawił się na kolejnych zajęciach, jego spojrzenie prawie zmroziło mi krew w żyłach. Od razu wiedziałem, że on już wie, dlatego też zacząłem zachowywać się przy nim ostrożnie.

Dobra Syriusz, jakoś to wyjaśnimy, spokojnie... Gdy zapyta, wszystko się mu wyjaśni i będzie dobrze... 

Miałem nadzieję, że to wszystko zrozumie. Wieczorem on znów wpisywał do swojego zeszytu mnóstwo rzeczy i szczerze bałem się tam zaglądać, ale finalnie i tak to zrobiłem w nocy. 

Jak się domyślałem wcześniej, po prostu chciał wszystko wiedzieć, dlatego też zacząłem już przed snem układać w głowie to, co mu powiem na ten temat. 

A tak bardzo nie chciałem więcej z nikim o tym gadać... Kurwa, po chuj ja to wtedy powiedziałem...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro