-28-

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Od czasu, gdy Lunio i Snape mieli swoje małe nieporozumienie, razem z chłopakami zaczęliśmy znów zastanawiać się, czy może jednak nie należałoby rozprawić się z tym wrednym nietoperzem. Luniak nie uczestniczył w naszych konspiracjach, ale widziałem, że był lekko zadowolony, gdy przysłuchiwał się naszym planom. 

Jako że zbliżał się mecz Quidditcha, który Remus miał komentować, James porządnie zabrał się za to, aby wytłumaczyć mu najważniejsze aspekty tej gry. Spędzali na tym zwykle przerwy obiadowe. Ja w tym czasie dołączałem wraz z Peterem do dziewczyn. Starałem się też umilać Luńkowi sytuację i spełniałem jego życzenia z zeszytu. Parę razy namówiłem go, abyśmy odpuścili sobie poranne lekcje i dobrali się do siebie w tym czasie. On uważał, że jestem po prostu wspaniałomyślny, ale prawdą było, że gdyby nie zeszyt, to pewnie nie byłbym taki cudowny. 

Musiałem w ogóle wyjaśnić Jamesowi, dlaczego nie wyznałem prawdy o zeszycie i opowiedzieć o tym, jak wszechświat zesłał mi znak w postaci Filcha, który przeszkodził mi w tym. Znów zacząłem się wahać, czy mam mu o tym powiedzieć, czy nie. Na daną chwilę postanowiłem dać sobie z tym spokój. Rogacz oczywiście nie był zadowolony z mojej postawy, co podczas naszej prywatnej rozmowy w jednym z tajnych korytarzy wielokrotnie podkreślał.

— Robisz źle, nie mówiąc mu, i tyle. Zobaczysz, że to nie skończy się dobrze. On bezmyślnie zapisuje wszystko w tym zeszycie, a ty to czytasz... To nie jest w porządku.

— James, ale przecież próbowałem mu powiedzieć. Dwa razy. Nie udało się, więc może to znak od wszechświata, że nie powinienem tego mówić.

— Do trzech razy sztuka. Poza tym, od kiedy ty wierzysz w znaki od wszechświata? To najbardziej durna wymówka, jaką słyszałem...

— Wytłumaczę ci to więc w inny sposób... To nie było mi przeznaczone, żebym mu mówił tamtego wieczoru i być może moim przeznaczeniem jest milczeć w tej kwestii na wieki. — Posłałem mu uśmieszek, a on spojrzał na mnie i skrzyżował ramiona. Zawsze wierzył w "przeznaczenie" i czasami tylko tak można było do niego dotrzeć.

— Nie sądzę, żeby tak było. Przeznaczenie specjalnie zesłało ci mnie, żebym ci ględził nad głową, żebyś mu powiedział. — Stwierdził z cwaniackim wyrazem twarzy. 

— No to powiedz przeznaczeniu, żeby się do cholery zdecydowało, co mam zrobić. — Westchnąłem i oparłem się o ścianę. — Po prostu... Niech to samo się zadzieje, i tyle.

— Naprawdę, lepiej żeby on wiedział od ciebie, że wiesz, niż żeby dowiedział się od kogoś innego. Ale dobra, zrobisz jak uważasz. Wracamy do dormitorium? Zaraz zaczną się zastanawiać, gdzie zniknęliśmy na tak długo...

— Tak, racja... Wracajmy. — Kiwnąłem głową i obydwaj schowaliśmy się pod peleryną niewidką, a potem przemknęliśmy do naszej wieży. Było już dość późno, a wymknęliśmy się tylko na moment, pod pretekstem wyjścia do sowiarni z listem do jego rodziców. Chłopaki zdążyli już przygotować się do spania w tym czasie, a potem jeszcze rozmawialiśmy o planach na następny dzień.

Jak zwykle, rano szliśmy na zajęcia, natomiast wieczorem zabrałem Lunatyka na spacer po Hogwarcie. Musiałem mu opowiedzieć o moim śnie z poprzedniej nocy, a ten był naprawdę ciekawy. 

— ... Więc wtedy znalazłem się w tym pomieszczeniu i zobaczyłem, że Rosier i Snape wiszą związani nad kotłem, w którym był wywar żywej śmierci. Nagle słyszę taki donośny głos, że teraz wszystko jest w moich rękach i mam zadecydować, co się z nimi stanie. I że mogę ich nawet zabić, jeśli mam takie życzenie. No więc zastanawiałem się w tym śnie, co mam zrobić. I finalnie po prostu ich wypuściłem. Okazałem się zbyt szlachetny, żeby ich zabić. Nie jestem mordercą, chociaż okoliczności we śnie były kuszące. 

— Myślę, że rozsądniej skazać ich na wiele lat w Azkabanie. Śmierć to dla nich za duże dobro, nie sądzisz? — Zapytał Lunio, zerkając na mnie.

— Luniak... Nigdy tak na to nie patrzyłem. Azkaban jest gorszy od śmierci, tak myślisz?

— Oczywiście. Śmierć zabiera nas w lepsze miejsce, natomiast Azkaban jest chyba najgorszym możliwym miejscem na świecie. Są tam dementorzy, pewnie jest zimno i ciemno. Ci, którzy tam trafili, podobno nigdy nie wychodzą stamtąd tacy sami. Mało kto jest w stanie zostać przy zdrowych zmysłach. — Twierdził Lunio, a sposób opisu tego miejsca mimowolnie skojarzył mi się z moim domem rodzinnym. Tam było podobnie. Moja matka była takim dementorem, który wysysał każde dobro, jakie kiedykolwiek przekroczyło próg tego miejsca, zawsze każdy pokój był ciemny, ściany w niektórych miejscach były wręcz lodowate i faktem jest, że każdy kto był tam przez więcej, niż dwa dni, powoli zaczynał tracić zmysły.

— Przypomina mi to opis mojego rodzinnego domu. — Powiedziałem na głos, uśmiechając się pod nosem na to porównanie. — Tyle że Snape i Rosier pewnie wspaniale by się tam bawili z moją matką. Ona jest niczym dementor, wysysa z ludzi wszystko, co dobre. 

— Okropna kobieta. Ale za jedno jestem jej w sumie wdzięczny. — Znów na mnie spojrzał. — Za jej wspaniałego syna, który teraz jest tu ze mną. 

— Och Luniak... — Przytuliłem się do jego boku i położyłem głowę na jego ramieniu. On jak czasem coś powie, to idzie się rozpłynąć. — Kocham cię, wiesz?

— Wiem, Łapo. — Pocałował mnie w policzek. — I ja ciebie też.

Czułem się przy nim wtedy spokojnie i szczęśliwie. Spacerowaliśmy tak dalej, mijając po drodze pojedyncze osoby, ale i tak każdy się za nami oglądał. Nie zwracałem na to za bardzo uwagi, skupiałem się na przyjemnej rozmowie z nim i coraz bardziej myślałem o tym, aby zostać z nim sam na sam.

Dotarliśmy w końcu na korytarz przy bibliotece, gdzie zwykle można było spotkać pary, które szukały odrobiny prywatności. My mieliśmy o tyle szczęścia w nieszczęściu, że wpadliśmy na piękną scenę. Dorcas i Marlene właśnie korzystały z uroków pustego korytarza i całowały się przy jednej ze ścian. Nie mogłem sobie odmówić zaczepki. Zagwizdałem głośno, zwracając na nas ich uwagę i uśmiechnąłem się.

— Syriusz, Remus... My tylko... — Zaczęła Dorcas, jąkając się. Marlene wyglądała, jakby ktoś ją przyłapał na czymś nielegalnym.

— Nic nie musisz tłumaczyć, Meadowes. — Posłałem jej uśmieszek. — Wiedziałem, że coś masz do McKinnon, podejrzewałem to od miesiąca! 

— Widocznie nic ci nie umknie, co? — Dorcas uniosła brwi i objęła stojącą obok niej blondynkę. Jej wzrok powędrował na moment na Luńka, a potem wrócił znów na mnie. — Wy też się dziś wybraliście na romantyczny spacer?

— Nic mi nie umknie, otóż to. — Puściłem do niej oczko. — Właśnie tak, wybraliśmy się na spacer i chcieliśmy sobie znaleźć jakiś przytulny kącik...

— Chodźmy więc dalej, Łapo. — Odezwał się Lunio. — Nie przeszkadzajmy im, tu jest już zajęte. 

Chwycił mnie za ramię i odciągnął w przeciwną stronę. Pożegnaliśmy się z dziewczynami i ruszyliśmy dalej. Nie mogłem przestać się uśmiechać, teraz gdy Dorlene okazało się faktem. 

— Co myślisz? — Zapytał Luniak, gdy szliśmy już kolejnym korytarzem. 

— Wiedziałem, że coś z nimi jest na rzeczy. I jedna i druga rzucały te spojrzenia i tak się sobą opiekowały...

— Racja, jeśli tak o tym pomyśleć. — Pokiwał głową.

— I wtedy co pocałowały się na imprezie, wydaje mi się, że to nie był pierwszy raz, gdy to robiły. — Zastanowiłem się nad tym momentem, choć niewiele z niego pamiętałem. Ciekawiło mnie bardziej, co on będzie miał o tym do powiedzenia.

— Owszem, nie był. — Potwierdził. — McKinnon była nią zainteresowana, więc dając im to wyzwanie chciałem pomóc losowi. Gdyby Dorcas wybrała prawdę, zapytałbym jej, czy coś ma do Marlene. 

— Nieźle, Luniak. — Poklepałem go po ramieniu. Byłem nieco zdumiony, że podjął takie kroki, nie spodziewałem się tego.. — Ty przebiegły spryciarzu, ładnie to tak manipulować ludźmi? 

— Oj od razu manipulować... Pewnie zrobiłbyś to samo na moim miejscu. — Stwierdził. I pewnie miał rację.

— Możliwe. — Zatrzymałem się i stanąłem przed nim, chwytając go za ręce. Korytarz był pusty, więc postanowiłem to wykorzystać, a tuż obok znajdowało się jedno z tajnych przejść, więc w razie czego, mamy się gdzie schować.

Spojrzeliśmy sobie w oczy, on uśmiechnął się lekko, gdy zacząłem się przybliżać i w końcu go pocałowałem. Nasze usta współgrały ze sobą, a palce splotły się razem. Chwila byłaby taka piękna, gdyby dźwięk kroków jej nie przerwał. Zupełnie nie miałem ochoty na dodatkowe towarzystwo, więc przerwałem pocałunek i pociągnąłem go w stronę posągu jednookiej wiedźmy i po wyszeptaniu hasła, wślizgnęliśmy się do tajemnego korytarza. 

— Czemu się chowamy? — Zapytał Lunio.

Lumos. — Szepnąłem, trzymając swoją różdżkę i od razu posłałem mu łobuzerski uśmiech. — Żeby nam już do cholery nikt nie mógł przeszkodzić. — Odpowiedziałem, ponownie łącząc nasze usta. 

Chwile spędzone w korytarzu były ekscytujące i przyznam, że nieco mnie poniosła fantazja, dlatego też gdy wracaliśmy do pokoju wspólnego, było już po ciszy nocnej. Udało nam się jednak dotrzeć tam bez problemów. 

W pokoju wspólnym zauważyliśmy Petera, który siedział razem z dziewczynami. Pomachaliśmy tylko do niego i poszliśmy na górę do pokoju. Tam zastaliśmy Jamesa i mojego brata. Siedzieli razem na łóżku Rogacza, a my we dwójkę zalegliśmy na łóżku Luńka. 

— Reg, był list z domu? — Zapytałem, przypominając sobie, że jakiś czas temu przecież pisaliśmy do matki i do teraz nie było odpowiedzi. 

— Jeszcze nie, ale pewnie na dniach będzie. — Stwierdził Reg i zerknął na zegarek. — Na Merlina, muszę już iść, James.

— Zostań, po co będziesz wracał. — Ten chwycił go za rękę i zrobił do niego uroczą minę. Mój brat krótko się zaśmiał i pocałował go w policzek. 

— Nie mogę zostać, ale zobaczymy się jutro. — Obiecał mu. I ja i Lunio przyglądaliśmy się nim. Byli razem tacy uroczy. Pomyślałem wtedy, że naprawdę do siebie pasują i cieszyłem się, że są razem. 

— Odprowadzić cię? Wezmę pelerynę... — Proponował Rogacz.

— Nie trzeba, połóż się spać, jutro masz trening.

Razem podnieśli się z miejsca i podeszli do drzwi. Ciekawiło mnie, czy będą się krępować naszego towarzystwa przy pożegnaniu. Patrzyli na siebie z uśmiechami przez chwilę, aż zaczynało robić się niezręcznie.

— No pocałujcie się w końcu! Czekamy na tą scenę już tyle czasu! — Krzyknąłem do nich, rozbawiając wszystkich obecnych. James i Reg chyba uznali to jako moje ostateczne błogosławieństwo i zastygli w pocałunku na moment, a potem pożegnali się. 

Później zaczęliśmy się przygotowywać do snu, w międzyczasie wrócił Peter i do nas dołączył, i potem oczywiście wszyscy poszliśmy spać. Kolejny dzień przebiegał spokojnie. Remus spotkał się z Marlene, a ja w tym czasie dobrałem się znów do jego zapisków, bo ostatnio nie miałem okazji tego zrobić. Bardzo stresował się meczem i komentowaniem, mimo naszego całkowitego wsparcia. Dlatego też postanowiłem jeszcze raz pogadać z nim wieczorem i dodać mu otuchy na tyle, na ile będę w stanie. Czytanie lektury przeszkodził mi James, który nagle wszedł do pokoju.

— Powinieneś bardziej uważać, jeśli nie chcesz mu jeszcze o tym mówić. —  Powiedział, widząc moją wystraszoną ekspresję. Ulżyło mi oczywiście, że to tylko on, bo gdyby Lunio przyłapał mnie teraz z zeszytem, byłoby nieciekawie.

— Wyszedł z Marlene przed chwilą, uznałem, że na pewno szybko nie wróci. —  Wyjaśniłem.

— Czaję. — James podszedł do swojego kufra i wyciągnął jakąś koszulkę, w którą chwilę później się przebrał. — Napisał coś ciekawego?

— Tyle, że stresuje się tym meczem. Martwi się, że nie pójdzie mu dobrze...

— Robię co w mojej mocy, żeby go przygotować. Poradzi sobie na pewno, już sporo ogarnia. — Stwierdził i wyjął pelerynę z torby. 

— Gdzieś idziesz? —  Zapytałem.

— Na chwilę do lochów, wrócę za jakieś dwadzieścia minut. 

— Do mojego brata? — Spojrzałem na niego, a on pokiwał głową. — To będę w pokoju wspólnym, gdy wrócisz. A jak przyjdzie Lunio, to weź mu jeszcze coś poopowiadaj o Quidditchu.

— Dobra. A ty lepiej odłóż na miejsce ten zeszyt, zanim on wróci.

— Bez obaw. — Posłałem mu uśmieszek. Rogacz wyszedł, a ja jeszcze doczytałem do końca zapisków i odłożyłem zeszyt. Potem zapaliłem papierosa przy oknie i jak skończyłem, to usiadłem sobie w pokoju wspólnym. Glizdogon akurat wrócił z kuchni i podzielił się ze mną ciastkami, oraz informacją, że Rosier i Wilkes rozmawiali o "zbiciu fortuny", gdy myśleli, że są sami w kuchni. Ciekawiło mnie, co w związku z tym wymyślili, lecz niestety, tego nie wiedzieliśmy.

 Potem James wrócił i od razu rozmowa skierowała się na inne tory. Powiedział nam, że jutro po meczu na pewno się napijemy, nie ważne czy wygramy, czy nie. Mi oczywiście to pasowało, brakowało mi już bycia w pięknym stanie upojenia. Zastanawialiśmy się właśnie nad odpowiednim trunkiem, gdy do pokoju wrócili Lunio i Marlene. Ona poszła do dziewczyn, a on od razu usiadł obok nas. Rogacz postanowił znów poruszyć temat Quidditcha, tak jak go prosiłem i tak sobie siedzieliśmy, aż zrobiło się późno. 

Po powrocie do pokoju każdy z nas ogarnął się do spania. Ja i Lunio od jakiegoś czasu spaliśmy razem w łóżku i naprawdę to uwielbiałem. Dla nas obu była to chyba najpiękniejsza chwila dnia, gdy leżeliśmy i rozmawialiśmy po cichu, a potem zasypialiśmy razem. Tak jak postanowiłem wcześniej, tym razem próbowałem mu dodać otuchy przed dniem meczu.

— Świetnie sobie poradzisz, zobaczysz. — Szeptałem mu do ucha, leżąc razem z nim w łóżku. Pozostali już zasnęli, a my z jakiegoś powodu nie mogliśmy zmrużyć oczu. 

— Mam nadzieję. Nadal myślę, że będę beznadziejny...

— Będziesz świetny, zobaczysz. — Lekko pocałowałem go w policzek. — Zawsze jesteś świetny, mój księżycowy królu.

— Tylko nie nazywaj mnie tak przy ludziach. — Zaśmiał się cicho i ścisnął mnie w swoich ramionach. 

— Nie zamierzam, nie chcę, żeby ktokolwiek inny tak do ciebie mówił. — Oznajmiłem. 

— I dobrze. Bo gdybyś jednak zmienił zdanie, jestem pewien, że wiele osób chętnie poznałoby moją ksywkę dla ciebie. — Stwierdził z rozbawieniem. 

— Teraz to na pewno nie zmienię zdania. — Odparłem.

— Dlaczego, moja piękna, lśniąca gwiazdeczko? — Zapytał, przy czym jego nos lekko trącił mój.

— Dlatego, że tylko ty możesz mnie tak nazywać. — Pocałowałem go w usta delikatnie i wtuliłem się w jego ramiona. 

Chwilę później obydwaj zasnęliśmy. Resztę nocy spałem spokojnie, a kolejny dzień jak zwykle, przyniósł nowe perspektywy. 

Bo gdy nagle jest stabilnie, to coś musi się wydarzyć...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro