3. Ty, który nie miałeś wad

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Nawet najmniejsza decyzja miała swoje skutki w przyszłości. Nawet malutkie szczegóły, małe decyzje, nad którymi człowiek się nie zastanawia, mają odbicie w człowieku, w jego historii. Na przykład Thomas- poszedł na występ, robił to, co zawsze, czyli grał na skrzypcach i to się skończyło dla niego tragicznie. Dwa lata w śpiące, z której wciąż się nie wybudził. Cała rodzina, jego wierni słuchacze, cierpieli przez tę wielką stratę. Wszyscy widzieli na początku kariery Olivii, jako jego zastępcę. Myśleli, że chciała zabłysnąć, stanąć w świetle reflektorów, które czekały na Thomasa. Starała się ich przekonać muzyką, że to nieprawda, że ma talent, jak brat. Grała, starała się, ćwiczyła dzień i noc, prawie nikt nie widywał jej bez skrzypiec, ale ludzie, gdy się uprą, nie da się ich przekonać. Cały czas widzieli ją przez pryzmat idealnego brata. Nie mogła się go pozbyć, choć starała się ze wszystkich sił. Starała się nie być z nim porównywana. Jednak uczepiła się go tak mocno, że stała się jego częścią, jego cieniem.

Pamiętała jego pierwszy koncert. Była wtedy malutka, wpatrzona w brata, jak w boga. Pragnęła grać jak on. Pragnęła czarować ludzi swoją muzyką. Pragnęła nim być. Pragnęła być kimś innym niż była naprawdę. Pragnęła być ideałem.

Olivia rzuciła się na łóżko zmęczona koncertem i wizytą u brata. Materac zaskrzypiał pod jej ciężarem. Wtuliła twarz w poduszkę i obróciła się na plecy. Westchnęła głośno. Przytuliła poduszkę do brzucha. Blond włosy okalały jej twarz jak aureola. Zacisnęła powieki, by po chwili je otworzyć. Zdjęła okulary. Przetarła oczy. Na dworze robiło się ciemno. Zapaliła lampkę nocną tuż przy łóżku i rozejrzała się po pokoju. Wciąż trzymała masę pluszaków, które kochała nad życie. Nie mogła się z nimi rozstać. Ściany pomalowane miała na różowo. Na półkach leżała masa pluszaków i książek. Duży pokój z miękkim dywanikiem na środku, biurkiem przy oknie, a naprzeciwko łóżka była ogromna szafa i lustro na jej drzwiach a na jej szczycie było ogromne radio. Wzięła pilota i włączyła muzykę na tyle cicho, by nie przeszkadzać rodzicom. Ubrana była w puchatą piżamkę, tak zwane kigurumi, jako Pikachu.

Z głośników popłynęły delikatne dźwięki pianina. Przymknęła powieki i położyła się z powrotem na łóżku, mocno podciągając kolana pod brodę. Przytuliła poduszkę. Męski głos dołączył się do dźwięków pianina i gitary. Wyobrażała sobie, że Disturbed, zespół, który to grał, stał tuż obok niej, a wokalista, siedząc na parapecie, śpiewał specjalnie dla niej. Szybko odgoniła od siebie te myśli i wsłuchała się w utwór.

Rodzice zabraniali jej słuchać wszelakiego innego rodzaju muzyki niż klasycznej. Uważali, że on psuje ludzi. Nie rozumiała tego. Umiała zobaczyć piękno w każdym utworze. Nawet w heavy metalu, który większość osób albo kochała, albo nienawidziła. Ona szanowała każdego, kto tworzył muzykę. Nawet tą najgorszą. Umieli przekazać, to co chcieli. Nie byli jak ona, która nie wiedziała nawet, co miałaby im powiedzieć.

Otworzyła oczy, słysząc dźwięki gitary i czyiś śpiew, który na pewno nie dochodził z wierzy. Usiadła na łóżku i się wsłuchała. Wyłączyła radio. Dźwięki były trochę wyraźniejsze, ale wciąż ciche, jakby dochodziły z daleka. Doskoczyła do okna i wyjrzała. Prawie spadła, ale mocno trzymała się parapetu, starając się znaleźć źródło dźwięku. Nie mogła. Słowa były niewyraźne, ale serce mocno się szarpało, chcąc słyszeć przynajmniej głos. Przynajmniej tyle. Szept, który ledwo do niej dochodził.

Chwyciła skrzypce, wsłuchując się w rytm. Prosty. Wolny. Wypełniony tęsknotą. Do oczu nabiegły jej łzy. Szybko je wytarła i zaczęła grać. Cichutko, ledwo dotykając smyczkiem strun. Nie wiedziała, skąd znała tę piosenkę, ale przyszło jej to naturalnie. Wsłuchiwała się i jej się udawało. Grała równo z gitarą. Równo z jej nowym towarzyszem...

Dźwięki stawały się wyraźniejsze, zaczęła rozróżniać pojedyncze, mimo że zaczęła się zatracać w muzyce. To była dziewczyna. Śpiewała o uczuciu. O miłość głosem przepełnionym tęsknotą, bólem. Serce waliło jej jak oszalałe. Wyglądała przez okno, czekając, aż głos stanie się bliższy, wręcz namacalny, ale nagle zawrócił. Przestała grać i znów wyjrzała, założywszy okulary. Nikogo nie było. Ulice były puste.

Osunęła się na podłogę i uderzyła głową w ścianę. Gdyby grała głośniej, bardziej odważnie... Może, by do niej przyszli, by się przekonać, kto grał na skrzypach? Nie miała jednak odwagi zagrać głośno utworu, który nie był muzyką klasyczną, gdy jej rodzice siedzieli w domu.

Westchnęła głośno i wstała. Miała dość tego dnia. Zrzuciła kilka niepotrzebnych poduszek z łóżka i się położyła spać, marząc, by spotkać tajemniczych muzyków.

***

Jej głos roznosił się echem po okolicy. Światło księżyca oświetlało ich plecy srebrzystym, delikatnym blaskiem. Chłopak siedział obok niej z gitarą na kolanach i grał dopasowując tępo do niej. Głos miała przepełniony bólem, bólem złamanego serca, który starali się zaspokoić muzyką. Płakała, krzyczała, by po chwili szeptać. Tylko ona tak umiała. Tylko ona umiała nagle się uspokoić i szeptać z miłością, jakby mówiła do ukochanego.

Drzewa niosły echem dźwięki, które wydawały się harmonią, czymś idealnie pasującym do siebie. On cichutko nucił, robił za chórek dla niej. Krzyczał, gdy ona krzyczała, szeptała, gdy ona szeptała, głos mu się łamał, gdy jej się łamał. Nie patrzyli na siebie. Byli w kompletnie innych światach- każdy miał swój, inny, własny, prywatny, dla nikogo niedostępny. Jednak ich orbity były na tyle blisko siebie, że umieli dopasować do siebie muzykę.

Jej włosy wydawały się ze srebra w świetle księżyca. Jego skóra delikatna, nienaturalnie blada. Istoty z innych galaktyk. Odchylała głowę, kierowała ją ku srebrnemu kręgowi na niebie.

Nagle jej głos się załamał na dobre, zapiszczała i upadła na kolana. Szybko położył gitarę i podszedł do niej. Objął ją, a ona łkała w jego koszulkę. Krzyczała, dławiła się łzami. Nie mógł nic innego zrobić. Jedynie milcząc, gładził jej włosy.

— Co ja źle zrobiłam? Co ja źle zrobiłam? — powtarzała szeptem. — Dlaczego on mnie nie chce? Co ja źle zrobiłam? Boże, pomóż mi. To boli...

— Cichutko — powiedział i przycisnął ją mocniej do siebie. — Nie był wart. Ty nic nie zrobiłaś. Jesteś ideałem.

— Nie. Jestem idiotką. Jestem taka głupia!

— Cicho — powtórzył. — To on jest idiotą. Wiem, że to boli. Wiem. Też tak miałem. Zdrada boli.

Wytarła nos, nagle się uspokajając. Spojrzała mu w oczy.

— Chciałabym, żeby usłyszał, jak gramy — szepnęła.

— Spokojnie. Na pewno, ktoś to słyszał.

Uśmiechnął się i mocniej ją przytulił.

W końcu ktoś grał na skrzypach ICH utwór...

Ale jej o tym nie powiedział.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro