Dzień 2 - Pomarańczowy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Skwarna, sierpniowa noc sprawiła, że jedyne, o czym myślę, to zrzucenie tego pomarańczowego, pedalskiego wdzianka. Klei się toto niemiłosiernie do pleców, do dupy, do barków, niemal nie przepuszcza powietrza. Wersji letniej brak, mamy na stanie jedynie wersję zimową i całoroczną, która teoretycznie miała grzecznie dostosowywać swe właściwości do aktualnej temperatury otoczenia. W praktyce nazywaliśmy ten żałosny twór, zamiast „całorocznym", to „chujorocznym". Zimą zimno, latem gorąco.

Żeby jeszcze chociaż jaki wiaterek powiał... Ale nic, dupa blada. Oba okna otwarte na oścież, zaduch jak u samego Lucka za piecem, w pomieszczeniu służbowym słychać jedynie pyrczenie małego wentylatorka (nasz mały bohater!) i pomruki płynące z przyciszonego telewizora.

Jedyne, o czym marzę, to odklejenie skóry od tego pomarańczowego cholerstwa. Moje cojones błagają o litość. Mógłbym przysiąc, że czuję, jak moi mali ogoniaści przyjaciele urządzają mi tam komitet strajkowy, protestując przeciwko tak okrutnemu przegrzewaniu.

Ale żeby tak z gołą dupą w służbowej dyżurce?...

Pieprzyć to.

Mój wzrok wędruje na słodkiego bruneta, drzemiącego sobie spokojnie na moich kolanach. Yuuri był mądrzejszy i już wcześniej pozbył się klejącego, pomarańczowego munduru. W taką skwarę jego czarna koszulka zakrawała na szaleństwo, ale co zrobić, standardy. Mogłem za to popatrzeć na jego urocze slipusie w kopulujące reniferki.

Które zresztą dostał ode mnie na święta Bożego Narodzenia.

Naprawdę chciałbym zdjąć z siebie to dziadostwo, ale tak bardzo nie chcę budzić Yuuriego. Biedaczyna odsypia nasz ostatni wyjazd, z którego wróciliśmy dwie godziny temu. Kod pilności 1, wypadek komunikacyjny. Jakiś pijany chuj wsiadł za kółko i pierdyknął w auto, którym jechali rodzice z trzyletnim synkiem. Rodzinka zginęła na miejscu, zaś morderca miał więcej szczęścia niż rozumu i godności ludzkiej. Gdy tam dotarliśmy, pijaczyna próbował zbiec z miejsca zdarzenia swym rozgruchotanym autem, ale wtedy Szefuncio splunął mu pod koła i chujek na naszych oczach zjechał z drogi i pierdyknął w drzewo. Zginął na miejscu, podobnie jak jego ofiary.

Sprawiedliwość o kant dupy potłuc, bo życia tamtym biedaczkom nie zwróci, ale zawsze coś. Gdy wracaliśmy do bazy, Yuu klął pod niebiosa, życząc sprawcy tego burdelu jak najsroższej kary w piekle.

Czasami zastanawiam się, co ten słodki Japończyk tu robi jako ratownik medyczny. Z zewnątrz twardy, potrafi być niemiłosiernym bucem, w akcji jest sprawny, zdecydowany i wielokrotnie zdarzało mu się mną dyrygować (zaś ja usłużnie oddawałem się pod jego komendę), lecz każdy tak tragiczny wyjazd roztrząsał jeszcze przez tydzień. Normalnie martwiłbym się o jego psychikę, ale wtedy wspominam te wszystkie lata, patrzę na złotą obrączkę na moim palcu i przypominam sobie, że mam szczęście być mężem najtwardszego (i najseksowniejszego) faceta na Ziemi.

Tymczasem strajk w moich spoconych jajcach przybiera na sile. Poddaję się. Powoli odsuwam się, delikatnie układając bruneta na kanapie, po czym wstaję i wreszcie zdejmuję z siebie pomarańczową zbroję bohatera za najniższą krajową.

Z mojego gardła wyrywa się jęk ulgi, kiedy wreszcie odklejam wora od nogi. Życie jest piękne.

Spodnie i bluza lądują na wieszaku, zaś ja rozprostowuję kości i modlę się, by ta chwila trwała wiecznie.

I w tym momencie zawył pager. Wezwanie o kodzie pilności 1.

Kurwa mać.

Przeklęte urządzenie budzi Yuuriego. Podnosi się z niemrawą miną, przecierając oczy, podczas gdy ja wyłączam alarm i czytam, kto śmie budzić mi faceta.

- Gdzie jedziemy? – pyta zaspany brunet, sięgając po okulary. Zerkam na niego kątem oka. Gdy widzę, jak oblizuje spierzchłe wargi, mam ochotę olać wezwanie i zarządzić prywatny wyjazd do krainy rozkoszy Wiktora.

Dobra, to później. Jeszcze raz czytam komunikat.

- Kod pilności 1, jakiś palant postanowił skoczyć z okna. Na miejscu jest straż pożarna. Proszą nas, żebyśmy zawinęli nasz futerał na pieczątkę.

- Mogę rzucić okiem?

Podaję mu pager i idę budzić nasz futerał na pieczątkę. Z hukiem otwieram drzwi do pokoiku obok, drąc się na całe gardło:

- Te, pieczątka, ruszaj dupsko. Jedziemy podbić zgona aeropłotowi.

Blondyn, dotychczas spokojnie drzemiący na kanapie w swej kanciapie, wydaje z siebie pomruk niezadowolenia i łaskawie otwiera swoje zielone oczy.

- Tssoo?... Ale skoczył już?

- Szlag go wie. Dojedziemy, zobaczymy.

Chris wzdycha ciężko, podnosząc swoje dupsko z kanapy i zaczyna ubierać swój mundur. Szkoda, że nasz biedaczek lekarzyna znów nie będzie się mógł wykazać i jedzie tylko przyklepać zgon delikwenta. „Aeropłot" to takie nasze wewnętrzne określenie na osobę, która popełniła samobójstwo, skacząc.

Kiedy myślę o tym, że znów mam założyć ten cholerny pomarańczowy mundur, który dopiero co od siebie odkleiłem, coś przewraca mi się w żołądku. I w jajach.

Z głośnym westchnieniem wracam do dyżurki. Yuuri właśnie kończy się ubierać. Poprawił okulary na nosie, patrząc na mnie z delikatnym uśmiechem.

- Uśmiechnij się, Wicia. Pomyśl o tym, że po tej nocce mamy całe dwa dni wolnego.

Taa. Ubieram pomarańczowe cholerstwo zwane mundurem, zakładam buty, kopię Chrisa w dupsko (trzeba było go nie wystawiać przez próg, nie mam ochoty oglądać jego dziurawych bokserek) i kierujemy się w stronę naszego jeźdźca apokalipsy... znaczy się karetki. Płynnym ruchem wskakuję na miejsce kierowcy i kiedy mam odpalać światełka, słyszę poirytowany pomruk:

- Wiktor. Zjeżdżaj stąd. Na dziś mam dość Ruskich za kółkiem.

Oho! Zły Yuuri to już zapowiedź wszystkich plag egipskich. I braku seksu przez tydzień. Usłużnie usuwam się na miejsce obok, po chwili dołącza do nas Chris. Odpalamy sygnały i mkniemy przez ulice i uliczki Moskwy ku naszemu dzielnemu lotnikowi.

Kiedy docieramy na miejsce, wysiadamy z wozu, witamy się z kolegami strażakami i pytamy, co tam się dzieje i gdzie nasz truposz.

- Łee, jeszcze stoi. Kwitnie na tym dachu od godziny i wykrzykuje, że się zabije – odpowiada jeden ze strażaków.

- Podobno kobita go rzuciła – dodaje drugi.

W świetle rozlicznych lamp i strażackiego reflektora widzę mężczyznę stojącego na dachu postkomunistycznego bloku. Facio drze się wniebogłosy:

- PRZEBACZ MI, ANIU!

Gorzej być nie mogło.

- Znowu on? Czy ktoś mógłby go wreszcie zepchnąć z tego dachu? – słyszę jęk Chrisa.

- Oho, nasz stały klient – odzywa się Yuuri – Biedny Georgi. Ten to nie ma szczęścia do kobiet...

Taa. Co najmniej raz w miesiącu jeździmy do Georgiego, bo tego rzuciła laska i za każdym razem jest to miłość tak wielka, że ten debil chce się zabić.

Ja pierdolę.

To będzie długa noc.


--------

Przyzywam Cię, sprawczyni!

Dziabara

Jako medolowi pierwsze, co mi się skojarzyło z pomarańczowym, to mundury ratownictwa medycznego. Przepraszam za wulgarny rozdział. Kto czytał "Dzień z życia ratownika medycznego" Skibiego na Wykopie, ten wie. Stworzyłam nowe AU, czyli AU!paramedic Victuuri. Jestem z siebie dumna. :')

Stay tuńczyk! <3 Dziękuję za pozytywny odbiór! I uważajcie na noże podczas kichania!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro