rozdział XV (16+)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dotyk jego ust na mojej skórze był odurzający.

Uzależniał mnie. Wszystkim. Zapach jego ciała, ciche posapywania, wydobywające się z ust, i czułe pocałunki na każdym odkrytym skrawku mojej skóry.

Moja głowa odchylona była do tyłu, a czułe i subtelne pocałunki na szyi zamieniły się w przyssanie, którego efektem była kolejna malinka. Będę się nimi przejmował jutro. Kiedy patrząc w lustro będę zastanawiał się dlaczego to zrobiłem. Dlaczego byłem gotów oddać mu swoje ciało.

Jemu.

– Terry... – wymamrotałem a białowłosy oderwał się od mojego ciała. Nachylił się nade mną, kiedy ułożyłem dłoń na jego policzku. Te śliwkowe oczy wpatrywały się w moje z nieukrywanym rozbawieniem, ale dostrzegłem z łatwością w nich również narastające z każdą chwilą podniecenie, a także coś, co mógłbym śmiało nazwać czułością.

Oczy, które szczerze byłbym w stanie pokochać. Terry zrobił dla mnie dużo.

Moje palce wplotły się w jego białe włosy i przyciągnąłem go do kolejnych pocałunków.

My byliśmy ofiarami.

Ja swojego życia, on moich problemów.

A i tak został.

To Terry przejął dominację w pocałunku, a ja posłusznie wszystko odwzajemniałem. Jego usta były przyjemne.

– Hej, Riccardo! – Anthony wydarł się do mojego ucha, a ja niezadowolony otworzyłem oczy. Nad sobą jednak zamiast przystojnej twarzy Terry'ego, zobaczyłem szczerbaty uśmiech mojego brata.

– Czego chcesz? – mruknąłem niezadowolony, chowając głowę pod poduszkę.

– Twoi koledzy przyszli! Powiedzieli, że musicie jechać w ważne miejsce.

– A która jest godzina?

– Ósma rano!

Jęknąłem, a kiedy Anthony się odsunął ja zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy. To wszystko to był sen. To, co ja robiłem z Archibaldem w tym łóżku w tym pokoju to był sen.

Starałem się zignorować zarumienione policzki i podniecenie drzemiące w moim ciele. Czy ja naprawdę śniłem o mnie i o Terry'm podczas...

– Coś nie tak, Riccardo? – zapytał jeszcze Anthony.

– Ta, wyjazd młody – powiedziałem a kiedy chłopiec wyszedł ja starałem się zająć swoje myśli czymś innym. Muszę tylko zaścielić łóżko, umyć zęby i się ubrać. Wcale nie muszę sobie przypominać jak cudownie mi było we śnie, kiedy naznaczał moją skórę.

W łazience jednak instynktownie obejrzałem swoją szyję, aby upewnić się czy nie mam żadnych malinek lub innych śladów. Była czysta. To był sen.

To było żenujące. Nasza relacja była skomplikowana, a teraz ten sen... Przecież ja teraz nawet na niego normalnie nie spojrzę!

Szybko się ogarnąłem i zbiegłem po schodach na dół. W korytarzu stali Cazador, Daystar i nieszczęsny Archibald. Terry patrzył na mnie przez chwilę, a potem posłał mi zadowolony uśmiech. Jakby doskonale wiedział o czym myślę. Jakby wiedział, że był głównym bohaterem mojego snu, w którym prawie uprawialiśmy seks.

– Jak się spało? – zagadnął a ja westchnąłem.

– Gdzie będziemy jechać? – zmieniłem szybko temat.

– Do Słonecznego Ogrodu – oznajmił Aitor, kiedy wyszliśmy z domu i szliśmy do auta Terry'ego.

– Ale przecież to jest... – zacząłem, a złotooki mi przerwał.

– Tak, to sierociniec. Sam w nim byłem.

– Ale po co będziemy tam jechać? – zapytałem zdziwiony, wsiadając na miejsce pasażera.

– Dzisiaj rano zadzwoniła do nas Rosie – wyjaśnił Terry, wyjeżdżając z mojej posesji. – Wczoraj po naszym wyjściu jeszcze sprawdzała stronę szpitala. Okazało się, że jeden z chłopców nagle nie był przynoszony na badania. Wszystkie wyniki należały do jednego.

– I? – dopytałem a Sol przysunął się do przodu.

– Aitor zasugerował jej dzisiaj, że powinna sprawdzić listę dzieci z sierocińca w danym szpitalu. Okazało się, że jeden z chłopców był przynoszony przez opiekunów ze Słonecznego Ogrodu. Po kilku tygodniach jednak zniknął z listy, czyli został adoptowany – wyjaśnił Sol.

– Czyli jedziemy do Słonecznego Ogrodu, aby dowiedzieć się kto go adoptował? – dopowiedziałem a Sol ochoczo przytaknął.

– Ponieważ dyrektorką sierocińca jest w sumie ciocia Aitora to on będzie z nią rozmawiał. Jemu powie, nam raczej by nie powiedziała.

Droga zajęła nam około pół godziny. Terry zaparkował niedaleko sierocińca, który był niewielkim budynkiem otoczonym szarym błotem. Na zewnętrznych parapetach dostrzegłem kolorowe kwiaty, a od furtki do drzwi wejściowych prowadziła kamienna ścieżka. Z zewnątrz budynek wyglądał na niewielki domek, a nie sierociniec.

Aitor od razu otworzył drzwi. I podczas gdy na zewnątrz było spokojnie, tak w środku panował rozgardiasz.

Zwykle tego typu ośrodki kojarzyły mi się z dość ponurą atmosferą, gdzie każde dziecko siedzi przygnębione w swoim pokoju a wychodzi z niego wtedy, kiedy pojawiają się dorośli, którzy chcą je adoptować. Tu tego nie było. Dzieci co prawda ucichły, kiedy nas zobaczyły, ale chwilę później znów zaczęły krzyczeć i się ganiać. W powietrzu latały gumowe piłki i pluszaki, a w kącie dwie dziewczynki okładały się lalkami.

Cazador od razu poprowadził nas przez ten prowizoryczny salon do przejścia, w którym było względnie cicho. Dwóch na oko czternastolatków popatrzyło na nas, a zaraz później zniknęli za innymi drzwiami.

– Spokój! Nie wolno się rzucać pluszakami! – Usłyszeliśmy donośny, kobiecy głos w salonie, z którego przed chwilą wyszliśmy. – Matko boska, Simon, nie gryź kolegi. Wszyscy grzecznie, bo nie będzie deseru!

Jak za dotknięciem magicznej różdżki dzieci ucichły.

– A wie ciocia, że jacyś panowie tu weszli? – Tym razem odezwała się jakaś dziewczynka.

– Co? Jacy panowie? – Znów powiedziała kobieta. – Gdzie poszli?

– Na korytarz.

Razem z Sol'em popatrzyliśmy po sobie. Weszliśmy tu bez zapowiedzi, czyli możemy mieć duże kłopoty, gdy kobieta nas tu nakryje.

Aitor odwrócił się jednak z uśmiechem do tyłu, gdy za nim stanęła średniego wzrostu kobieta w okularach z długimi, czarnymi włosami.

– Hej, Lina – przywitał się z nią. Kobieta patrzyła na nas w szoku.

– Aitor, co tu robisz? – zapytała zdziwiona, a potem lekko uściskała Cazadora.

– Chcieliśmy oddać Sol'a do adopcji. Myślisz, że ktoś by się na niego skusił? – Pokazał ręką na zdziwionego Daystara.

– Te, Aitor! – zawołał oburzony rudowłosy. – My nie w tej sprawie, proszę pani.

– Chcielibyście adoptować dziecko? – dopytała niepewnie. – Znaczy, ja o gustach nie dyskutuję. Jak macie ochotę we czterech je wychowywać to w porządku... Ale z Aitorem? Naprawdę?

– Nie! – krzyknął Sol. – Aitor, mów. Ty masz z panią najlepszy kontakt. – Popchnął Cazadora bliżej kobiety,

– O co chodzi?

– Mogłabyś nam powiedzieć kto adoptował jedno dziecko? Jakoś ponad dwadzieścia lat temu – poprosił Aitor.

– Nie mogę wam udzielać takich informacji. Przykro mi.

– Ale, ciociu! To mega ważne! Bo widzisz, podejrzewamy, że ten chłopak jest... – zaczął Aitor, ale przerwał mu Terry.

– Że ten chłopak jest moim bratem – dokończył Archibald, a ja na niego zerknąłem kątem oka. Widać było po nim, że ta sytuacja wciąż go stresuje. A przecież, jeśli ten Bailong okaże się być rzeczywiście jego rodziną... Przecież to zmieni tak dużo! Zwłaszcza że nawet nie wiemy, jaki on jest, czym się zajmuje... Do jakiej rodziny trafił i w jakim środowisku się obracał. Nic o nim nie wiedzieliśmy.

– To może powinieneś porozmawiać o tym z rodzicami? – zasugerowała kobieta, prowadząc nas do swojego gabinetu. Tam od razu we czwórkę usiedliśmy na kanapie, a Lina w fotelu naprzeciwko nas.

Terry odetchnął głośno, pochylając się do przodu i zaciskając ręce w pięści. Palce mu pobielały.

– Moi rodzice nic nie powiedzą – odezwał się po dłuższej chwili ciszy. – Muszę mieć niezbite dowody na to, że to jest moja rodzina.

Lina wstała z beżowego fotela i podeszła do dębowego regału, na którym ustawione były czarne segregatory.

– Który to był rok? – zapytała.

– Dwa tysiące drugi. Jego data urodzenia to dziesiąty lipca tego samego roku – odpowiedział Terry.

– A imię?

Popatrzyliśmy po sobie wszyscy, a Terry znów zerknął na Linę.

– Bailong.

– Dużo o nim wiecie – zauważyła, przerzucając koszulki foliowe z dokumentami w segregatorze.

– Znajoma... – zawahałem się. – Znajoma uzyskała dostęp do listy dzieci ze strony szpitala, a wcześniej jego imię ze strony miejskiej siłowni, pod którą ten chłopak był widziany – wyjaśniłem.

– Stąd znamy imię, datę urodzenia i jak wygląda – dokończył Sol. Lina przytaknęła i w końcu przestała szukać. Wypięła dokumenty i zaczęła je przeglądać.

– Bailong pojawił się u nas dziesiątego września. Wraz z nim dostarczone były wszystkie rzeczy, zapas środków typu pampersy, dokumentacja medyczna i list z jego wszystkimi danymi – powiedziała po tym jak w ciszy przejrzała papiery. – Wraz z dniem czternastego lutego dwa tysiące trzeciego roku został zaadoptowany.

– Przez kogo? – zapytaliśmy wszyscy chórem.

– Przez biznesmena Axel'a Blaze'a – dopowiedziała. – Ale nie wiem niestety gdzie on mieszka.

– Kurwa – przeklnął Terry, a ja go poklepałem po ramieniu.

– Chociaż teraz wiemy u kogo go szukać – mruknąłem pocieszająco. Nim Archibald zdążył mi odpowiedzieć, odezwał się roześmiany Sol.

– Ja wiem! Axel mnie kiedyś uczył i czasami jeździłem do jego domu. Myślę, że nadal może tam mieszkać!

– A jak nie?

– To będziemy w dupie.

***

Dom, do którego poprowadził nas Sol rzeczywiście wyglądał tak, jakby mieszkał w nim ktoś niebotycznie bogaty. Samochód Terry'ego zatrzymał się pod wysoką bramą, do której niedługo później podszedł barczysty ochroniarz w czarnym garniturze.

– Czego chcecie? – zapytał niemiło, kiedy wysiedliśmy.

– Szukamy Axela Blaze'a – powiedział uśmiechnięty Sol.

– Szef nie życzy sobie żadnych gości.

– No prosimy; pan Axel mnie kiedyś uczył. Chciałem go odwiedzić. – Sol kłamał jak z nut. Ochroniarz jednak nie był skory mu w cokolwiek uwierzyć.

– Co tu się dzieje? – Zza ochroniarza wyłoniła się różowowłosa dziewczyna, która miała na sobie białą koszulę z różowym krawatem i ciemną spódnicę. Patrzyła na nas poważnym wzrokiem, ale na widok Sol'a uśmiechnęła się. Daystar jej pomachał.

– Hejka, Julia! Brat w domu? – zapytał zadowolony. Dziewczyna kiwnęła na ochroniarza, aby nas wpuścił. Szybko weszliśmy na posesję, a brama się za nami zamknęła.

– Tak, jest w swoim gabinecie. Po co go szukacie?

Zaczęła nas prowadzić w stronę wejścia do pałacyku. Otworzyła wyglądające na ciężkie, brązowe drzwi i weszliśmy do środka, gdzie panował przyjemny chłód.

– Czy to prawda, że kiedyś zaadoptował chłopca o imieniu Bailong? – zapytał Terry.

– Czyli to jednak Bai'a szukacie? – Jej ciemne oczy zatrzymały się dłużej na Terry'm. – Aktualnie go nie ma, ale powinien niedługo wrócić. Myślę, że Axel chętnie z wami o nim porozmawia.

Nim jednak różowowłosa cokolwiek powiedziała na szczycie krętych, białych schodów stanął mężczyzna. Miał na sobie czerwony garnitur, a gdy się do nas zbliżał dostrzegłem na jednym z kosmyków jego jasnych włosów dwa niebieskie koraliki. Końcówki były pofarbowane, a ich odcień wpadał w turkus. Przed nami stał Axel Blaze we własnej osobie.

– Do czego wam Bailong? – zapytał, a następnie zlustrował nas wszystkich wzrokiem. Do Sol'a kiwnął głową na powitanie, a na Terry'm jego spojrzenie zatrzymało się dłużej. Archibald hardo utrzymywał kontakt wzrokowy, na co mężczyzna się uśmiechnął. Albo bardziej, kąciki jego ust lekko się uniosły; to nie był typowy uśmiech. – Szczerze byłem ciekaw, kiedy zaczniesz go szukać – powiedział do Terry'ego.

– Co ma pan na myśli? – zapytał Terry, a po jego tonie słyszałem, że zaczyna się lekko niepokoić.

– Bailong znalazł cię już dawno temu. – Axel wzruszył ramionami. – Ale nie chciał kontaktu. Dlatego byłem ciekaw, kiedy ty zaczniesz go szukać.

W tym samym czasie drzwi wejściowe się otworzyły, a w korytarzu rozbrzmiał szybki, zdenerwowany chód. Wszyscy zerknęliśmy na drzwi wychodzące z salonu, do którego nas poprowadzili.

– Ten chuj jebany – mamrotał do siebie niezadowolony. – Jak go następnym razem spotkam to mu nogi powyrywam. – Do salonu wszedł chłopak ze zdjęcia. Jego śliwkowe oczy rozszerzyły się ze zdziwienia, kiedy nas obserwował. – Kim oni są? – zapytał, a potem spojrzał na Terry'ego. – Ja chyba, kurwa, śnię.

– Ty jesteś Bailong, nie? – zapytał Terry i podniósł się z sofy, na której siedział obok mnie. Kiedy jego ciała już obok mnie nie było, czułem nieprzyjemny chłód.

– Nie, ktoś tu lustro postawił, żebyś se do odbicia pogadał – rzucił z przekąsem Bailong.

– No to, kurwa, szkoda, bo to lustro zbrzydza ludzi.

– Może powinniście ze sobą porozmawiać? – zasugerowała Julia. – Na osobności? Wiecie, poznać się..

– Ta i powspominać wspólne dzieciństwo. – Kiwnął głową Bailong. – A nie, nie mieliśmy go.

Terry przewrócił oczami, ale poszedł za Bailongiem.

***

Terry pov:

– Jakoś nie bardzo się spieszyłeś do odnalezienia mnie – rzucił z przekąsem Bailong, siadając przy długim stole w kuchni. Westchnąłem i usiadłem naprzeciwko niego.

– Dowiedziałem się o tobie parę dni temu – odparłem szczerze. – Bo mój znajomy cię widział pod siłownią, na której ja też trenuję. Najpierw myślał, że to ja, ale mnie wtedy nawet w Japonii nie było.

– Chyba kojarzę, że jakiś mały do mnie podbiegł i nazywał twoim imieniem.

– No to właśnie był Arion.

Bailong kiwnął głową. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy, patrząc na siebie. Czułem się dziwnie. W jednym pomieszczeniu siedział chłopak, który wyglądał do mnie podobnie. Zbyt podobnie, moim zdaniem. A dodatkowo fakt, że jego rodzice oddali, a mnie z jakiegoś powodu zostawili ze sobą.

Niemniej jednak jedna rzecz nie dawała mi spokoju.

– Axel mówił, że znalazłeś mnie już dawno temu. Dlaczego więc się nie odezwałeś? – zapytałem.

Bailong pokręcił głową, widocznie rozbawiony.

– Ja cię znalazłem jak mieliśmy pięć lat – odpowiedział i pochylił się nad stołem bliżej mnie, splatając ze sobą ręce.

– I już wtedy wiedziałeś, że jesteśmy rodziną? – parsknąłem rozbawiony, siadając w tej samej pozycji, co on.

– Nie, to uświadomiłem sobie później. Wtedy byłem ciekawy, dlaczego chłopiec na placu zabaw wygląda tak samo jak ja. A przy nim był jego tata, także bardzo podobny. Axel mnie wtedy stamtąd zabrał. Dopiero po paru latach mi przypomniał tę sytuację. 

– Nie próbowałeś się nigdy kontaktować? Dlaczego?

– Dlaczego miałbym kontaktować się z ludźmi, którzy mnie oddali? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Z jakiegoś powodu to zrobili. Nie chcę kontaktu z kimś, dla kogo byłem zbędny.

Chcąc nie chcąc mądrze mówił. Rodzice z jakiegoś powodu go oddali. Niezależnie czy zrobili to z własnych pobudek czy zmusiła ich do tego sytuacja – Bailong miał prawo nie chcieć mieć z nimi kontaktu.

– Dlaczego ty mnie szukałeś? – zapytał.

Zastanowiłem się. Dlaczego? Czy to dlatego, że chciałem go poznać? Poznać chłopaka, z którym prawdopodobnie jestem rodziną. Który prawdopodobnie jest... moim bratem. Westchnąłem ciężko.

– Byłem... zaintrygowany – odpowiedziałem po chwili ciszy.

– Zaintrygowany? – Uniósł brew.

– Tak. Byłem ciekaw kim jest chłopak, którego ktoś ze mną pomylił.

– Jak mnie znaleźliście?

– Jedna znajoma włamała się na stronę siłowni, pod którą Arion cię widział. Tam było twoje zdjęcie i parę informacji, a potem sprawdziła jeszcze listę dzieci w szpitalu, które się urodziły... wtedy, co my – dopowiedziałem. – A w Słonecznym Ogrodzie nam powiedzieli, że zaadoptował cię Axel, a że Sol go znał to tu trafiliśmy.

Bailong parsknął prześmiewczo.

– Brzmi trochę nielegalnie – zauważył.

– Nikt się nie dowie, tam nie ma nic nielegalnego. 

Znów siedzieliśmy w ciszy. Rozmowa nam się za bardzo nie kleiła; było dużo tematów, które chciałem z nim poruszyć, ale dystans między nami był wyraźny. Prawie dwadzieścia dwa lata rozłąki.

– Słuchaj – mruknął po chwili. – Zróbmy badania. Tak dla potwierdzenia wszystkiego.

Zgodziłem się. Nie miałem nic do stracenia.

***

Sol'a odwieźliśmy do kawiarni, w której pracuje Vlad, a Aitora do domu jego ojców. Kątem oka widziałem, jak niezadowolony Di Rigo wpatruje się w ekran swojego telefonu.

– Coś jest nie tak? – zapytałem, a on zerknął na mnie.

– Ojciec jest na mnie zły, że znowu gdzieś z tobą jeżdżę, a powinienem być na zajęciach – odpowiedział.

– Nie będziesz mieć problemów na studiach?

– Wezmę zaświadczenie od lekarza – mruknął. – Że byłem chory czy coś takiego.

– I uwierzą, że chorowałeś przez kilka tygodni? – zapytałem rozbawiony.

– Cóż, są różne przypadłości – odpowiedział tajemniczo, a ja zerknąłem na niego zaintrygowany. O czym on mówił?

– Dlaczego tak w ogóle twój ojciec mnie nie lubi? – zmieniłem temat. Riccardo się zamyślił.

– Cóż, jest specyficzny i nie lubi większości moich znajomych... Ale ciebie w szczególności.

– Nic mu złego nie zrobiłem! – zawołałem. – Nawet nie wiem jak on wygląda.

Ricky zamyślił się. Jechaliśmy przez chwilę w ciszy, aż w końcu się odezwał.

– Ale... To nie typowo do ciebie ma problem, a do całej waszej rodziny.

– Myślisz, że się wcześniej znali? – zasugerowałem.

– Nie mam pojęcia – przyznał. – Ale chyba znam kogoś, kto będzie wiedział.

Popatrzyłem na niego zdziwiony.

– Moja babcia – odpowiedział szybko. – Mama mojego taty. Kiedyś dużo rozmawiali. Jeśli coś się wydarzyło, to ona na pewno będzie o wszystkim wiedziała. Pomoże nam.

Przewróciłem oczami. Jeśli jest podobna do syna to ja chuja się dowiem. Pomyślałem.

– Może pojedziemy do niej od razu? – zaproponował a następnie spojrzał na złoty zegarek na lewym nadgarstku. Wyglądał na drogi. – Jeszcze nie pojechała na bingo, więc będzie w mieszkaniu.

Di Rigo podał adres, więc ruszyliśmy w odpowiednim kierunku. Po piętnastu minutach drogi zajechaliśmy pod wysoki, jasny apartamentowiec. Jakoś udało nam się zaparkować i wysiedliśmy.

– Myślisz, że będzie chciała nam cokolwiek powiedzieć? – zapytałem, kiedy szliśmy do otwartych drzwi na klatkę. Zaczęliśmy wspinaczkę po schodach na trzecie piętro, bo winda była zepsuta.

– Ona tak. – Kiwnął ochoczo głową i szybko wbiegał do góry. Ja dotrzymywałem mu kroku.

Niedługo później stanęliśmy pod brązowymi drzwiami, na których widniał neonowy numer czternaście. Zerknąłem na to zdziwiony a Riccardo zadzwonił dzwonkiem. Usłyszeliśmy jak ktoś krząta się w mieszkaniu a zaraz potem przed nami pojawiła się szczupła kobieta w okularach z czerwonymi lokami i czarną opaską.

– Riccardo! – zawołała a następnie przytuliła Di Rigo.

– Cześć, babciu. – Riccardo ją przytulił a potem pokazał na mnie. – A to jest... – Nie dokończył, bo kobieta mu przerwała.

– Ja chyba, kurwa, śnię – mruknęła, patrząc na mnie. – Dave?

Odchrząknąłem zażenowany. To nie pierwszy raz, gdy ktoś mnie mylił z ojcem. Za każdym razem jednak mnie to denerwowało.

– Jestem Terry – powiedziałem. – Dave... to mój tata.

Kobieta posłała mi przyjazny uśmiech, a następnie pokazała dłonią, że mamy wejść do środka.

– Przepraszam, że cię tak nazwałam – przyznała. – Ale wyglądasz tak samo jak on, kiedy miał trochę więcej niż dwadzieścia lat.

Razem z Riccardo popatrzyliśmy po sobie. Ona znała mojego ojca? A skoro tak... To istniała szansa, że jej syn też.

– Znałaś tatę Terry'ego? – dopytał zdziwiony Riccardo, a czerwonowłosa zaśmiała się głośno.

– Dave'a?! Oczywiście! Przyjaźnił się z Will'em.

To dopiero było niespodziewane. Mój ojciec przyjaźnił się z ojcem Riccardo? Więc dlaczego teraz ten tak bardzo gardził naszą rodziną?

– Och, wy o tym nie wiedzieliście? – zapytała zdziwiona, prowadząc nas do salonu. Obaj usiedliśmy na beżowej sofie, a kobieta usiadła w fotelu w tym samym kolorze naprzeciwko nas. Jej wzrok był poważny, ale przepełniony smutkiem i czymś w rodzaju nostalgii.

– Nie – przyznaliśmy z Riccardo w jednym czasie. Di Rigo popatrzył na mnie a następnie odchrząknął.

– Dlatego tu jesteśmy, babciu. Chcemy wiedzieć, co się między nimi wydarzyło, że tata aż tak bardzo tą rodziną gardzi – wyjaśnił a kobieta założyła nogę na nogę.

– Will jako dziecko był raczej samotnikiem... Co prawda, nie z własnego wyboru. Jego ojciec, a twój dziadek, Riccardo, uważał, że żadne dziecko z sąsiedztwa czy z klasy naszego syna, nie jest godny znajomości z nim. – Na ostatnie słowa parsknęła prześmiewczo. – Kiedy jednak William miał dziewięć lat do domu niedaleko nas wprowadziła się pewna rodzina. Ponieważ koszykówka nabierała na popularności, zaczęło pojawiać się coraz więcej kandydatów do reprezentowania kraju. Akurat, traf chciał, że naszym nowym sąsiadem okazał się być właśnie koszykarz. Przez jakiś czas grał w reprezentacji, a po poważnej kontuzji zrezygnował z kariery. Wprowadził się wraz z żoną i córką. Dziewczynka była w tym samym wieku, co Will i miała chodzić z nim do klasy. – Jej błękitne oczy wpatrywały się w moje, a ja nie spodziewałem się tego, co zamierzała powiedzieć. – Na imię jej było Sophia.

Moje usta rozszerzyły się ze zdziwienia. Moja mama mieszkała niedaleko ojca Riccardo?! Dlaczego nigdy o tym nie wspominała? Często opowiadała o swoim dzieciństwie, ale pominęła etap, w którym go znała. A musiała znać! Bo mieszkali niedaleko siebie i chodzili razem do klasy!

– Moja mama znała ojca Riccardo? – zapytałem zdziwiony.

Czerwonowłosa uśmiechnęła się, a następnie kontynuowała:

– Pamiętam dzień, w którym do nas przyszła po raz pierwszy... Wtedy mój mąż był w delegacji, a od paru dni wciąż padało. Na podwórku i drodze były liczne kałuże i błoto... Kiedy zapukała do naszych drzwi była cała umorusana błotem, we włosach miała gałęzie i trzymała niewielką procę. Drzwi otworzył jej właśnie Will. Powiedziała mu wtedy, że widziała jak sam siedzi w szkole. Więc chce się z nim zaprzyjaźnić. On w odpowiedzi zamknął jej drzwi przed nosem. Był wystraszony tym jak wyglądała i tym, że chciała się z nim przyjaźnić.

Razem z Riccardo znów popatrzyliśmy po sobie. To wszystko wydawało się być tak absurdalnie nierealne. Nasi rodzice się znali. Więc dlaczego się pokłócili? Co było tego powodem?

– Sophia przychodziła codziennie przez tydzień. Aż w końcu Will zgodził się z nią bawić. W życiu nie widziałam go szczęśliwszego. Każdego dnia chodzili i wracali razem ze szkoły. W ławce siedzieli razem, tak samo na przerwach... Ich przyjaźń trwała parę lat i przeczuwam, że w pewnym momencie mój syn zaczął czuć coś więcej, ale... – przerwała a ja w końcu postanowiłem zabrać głos.

– Ale ona tego nie czuła, prawda? – zgadłem, a kobieta przytaknęła. Przeciągnęła się.

–Terry, wiesz, że twój dziadek potem został trenerem reprezentacji?

– Tak. Kosza mam we krwi od obojga rodziców.

Czerwonowłosa zachichotała.

– W tamtym czasie do drużyny reprezentacji dołączył pewien chłopak. Bardzo zdolny i niemal od razu ludzie zaczęli mu wróżyć ogromną karierę. A tym chłopakiem był...

– Dave Archibald. – Dokończył Riccardo.

– Tak. Niestety dla mojego syna, Sophia wpadła w oko Dave'owi. A on jej. Niedługo później zaczęli się spotykać.

– Myśli pani, że to dlatego się nie lubią? – zapytałem, ale w odpowiedzi usłyszałem śmiech.

– Dziecko, coś ty! Tak, z początku się nie lubili, ale potem zaczęli się bardzo dobrze dogadywać. I śmiało nazwałabym ich przyjaciółmi. Potem do ich paczki dołączyła Isabel, czyli mama Riccardo. Ich przyjaźń rozpadła się, kiedy mój syn zaczął przypominać swojego ojca. Kłótni było coraz więcej aż w końcu Sophia i Dave przestali się odzywać. I wynieśli się z Japonii. Wtedy już Riccardo był na świecie, miał rok.

– Czyli my mogliśmy widzieć się już jako dzieci? – zasugerował Ricky, pokazując na mnie.

– Nie mam pojęcia, kochanie – przyznała. – Ja Terry'ego pierwszy raz zobaczyłam rok później, kiedy byłam u kuzynki w Kioto. Tam widziałam w jednym ze sklepów Sophię i Dave'a, a z nimi chłopczyk, który był w bardzo podobnym wieku, co mój wnuk.

Nasi rodzice mieli nam dużo do powiedzenia. Bardzo dużo. Tylko czy będą chcieli cokolwiek nam wyjaśnić?





tak, zrobiłam z Terry'ego i Bailonga braci
czy tego żałuję? kurwa, oczywiście, że nie

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro