Rozdział 3 - Jagody rosną na deszczu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozstania bywają trudne. Gdy już coś się złączy, to trudno rozdzielić. To tak jakby zrobić wianek z kwiatków, a potem go rozerwać. Jeden ruch i pustka.

Znam się na tym, spokojnie. Na mój rozkaz budynki padają na kolana, ulice obmywają się krwią, powietrze pachnie ostatnimi oddechami. Obracam się wokół zapachów jak w walcu. Ciągnie mnie od morza aż do Tatr, od Gdańska po Zakopane.

Niedługo Polska pachnieć będzie gazem. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie dziś. Nie 28 września 1939 roku.

–  Muszę już iść - przerwała mój wywód Karmelowa. Wojtek popatrzył na nią smutno. Zacisnęła dłonie na swoim zbyt cienkim ubraniu i drobiła w miejscu nogami.
–  A powiesz mi chociaż jak masz na imię? – zapytał niepewnie, wykręcając chustę z wody.

Jednak, gdy uniósł wzrok zobaczył tylko cień zanikający za murami i lśniące włosy unoszące się na wietrze. Przygryzł wargi i spojrzał w dół. Na ziemi, w kałuży leżała srebrna lilijka. Musiała wypaść uciekającej dziewczynie.

Nic bardziej mylnego! Wystarczył jeden mój ruch, jedna chwila nieuwagi. Ludzie są roztargnieni. Nie zauważają niczego i nikogo poza sobą. Cholerni egoiści.

Świat schodzi do padołu, choć miał piąć się wzwyż. Bóg stworzył ludzi na swój obraz, ale oni nie doceniają sztuki. Są ślepi.

A jednak Wojtek był nieco inny. Pozwoliłam mu widzieć to, co tak pozornie niewidoczne. Zobaczył mnie, choć tak bardzo nie chciał.

***

7 listopada 1939 roku.
–  Ja się do harcerek nie nadaję, a ty, to jesteś frajerka! – Starsza o trzy lata od Karmelowej siostra siedziała przy stole i piła herbatę.
–  Sama jesteś frajerką! - Karmelowa wydęła wargi i zaplotła ręce na piersiach. – Lepiej cicho siedzieć i nic nie robić?
–  Ja przynajmniej przeżyję – prychnęła Jagoda.

Jej długie, brązowe z domieszką rudego włosy spływały po chudym ciele dziewczynki aż do pasa. Była wyższa od siostry i nieco chudsza. Z charakteru przypominała moją własną siostrę, Bitwę.
Trzymała ludzi krótko i na dystans, nie lubiła się rozwlekać i zamyslać, język miała równie cięty jak jej mała kopia. Ale była też pełna czułości i zachwytu. Waleczne dziecko. Lubię takie osoby, bo z nimi zawsze się dogaduję.

–  Marne to będzie życie – stwierdziła Karmelkowa, zaplatając Jagódce warkocza.
–  Niby dlaczego? – zdziwiła się.
– Bo beze mnie! – zaśmiała się młodsza, przebierając palcami pomiędzy pasmami włosów.
–  Oj, Beruś, jak ty coś powiesz, to śmiech na sali! – Piętnastolatka przewróciła oczami i upiła łyk gorącego napoju. – Sam Hitler by się śmiał!
–  Niech się śmieje, niech śmieje i zakrztusi, ot co! – Warkocz robił się coraz dłuższy.
–  Berenika, ty mały geniuszu zbrodni! Szare Szeregi z tobą to będą bardziej waleczne niż Wehrmacht! – Jagoda połaskotała ją w nosek, po czym sięgnęła po „Biuletyn Informacyjny".

Pisali tam o mnie. Rozpisywali się szeroko, jakbym była jakąś gwiazdą. Stronice brukowców były tylko dla mnie. Błyszczałam krwią wśród innych nagłówków.

„Dnia 6 listopada o godzinie 12:00 władze okupacyjne zapowiedziały wykład funkcjonariusza SS na temat stosunku III Rzeszy do nauki i uniwersytetów. Po zebraniu się słuchaczy budynek wykładowy został otoczony, a zgromadzeni aresztowani. Zatrzymano 183 osoby, w większości profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii Górniczej. Przewieziono ich do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen."

–  Ojoj, co to się dzieje w tej Polsce... – biadoliła Jagódka. Berenika spojrzała na nią z zamiarem powiedzenia czegoś.

Przysiadłam na parapecie, by wysłuchać rozmowy dziewczynek. Od zarania dziejów obserwuję różne rodzeństwa, lecz nie ma takiego drugiego jak siostry Pawlus. Mimo że są jak ogień i woda, to dogadują się wspaniale. Żywioły... Gdyby można było uzupełnić ich listę, ja byłabym piątym. Porywam dusze jak wiatr, palę nadzieje jak ogień, topię miasta jak woda, pochłaniam ludzi jak ziemia. Jestem Wojną.

–  Jadzia... A jak z tym twoim Stefanem? – Berenisia zawiązała na końcu fryzury białą kokardkę. Starsza momentalnie się zarumieniła.
–  Stefan? Ach, on działa w konspiracji.
–  I strzela do Niemców? - zainteresowała się mała.
–  Oczywiście! – Jagoda wykonała gest przeładowania broni. - Padają na ziemię jak deszczyk. Nazistowski deszczyk!
–  Fujka! - Skrzywiła się Karmelowa. – Chcę normalne deszcze!
–  To musisz zatańczyć taniec deszczu! – Jagoda wstała i zaczęła wyginać się na wszystkie strony. - Ooo, kap nam deszczu na ulice! Ooo, niechaj płaczą anielice!

Karmelkowa wybuchnęła śmiechem, a i ja również rozpogodziłam swe serce. Mimo wszystkiego tego, co ludzie o mnie myślą, mam serce. Czarne, posypane popiołem, wypełnione gazem, lecz dobrze ukrwione. I bije. Bije cały czas. Dla świata.

–  Jaga... - zaczęła Berenika, gdy siostra ze śmiechem usiadła na kanapie. – Jak to się zaczęło?
– Ale co?
–  Ty i Stefan.
–  My? Ach... Dawno to było... - Rozmarzyła się dziewczyna. - To było pięć, może siedem lat temu. Poszliśmy razem nad Wisłę i...
–  I topiłaś się, a on cię uratował! – Berka wyrzuciła dłonie w górę w geście euforii.
–  Nie przerywaj, skrzacie! – skarciła ją Jagusia. – Dał mi rybę. Taką zdechłą.
–  Ble - stwierdziła rudowłosa.
–  Bardzo ble - zgodziła się brunetka. – Ale od tamtej pory jakoś tak... trzymamy się razem.

Też daje ludziom prezenty. Może nie zawsze są one trafione, ale jednak... Już od pierwszych dni okupacji podarowałam im słowa. Dawczyni słów, to moje drugie imię. Ofiarowałam im wiele wyrazów. Zbyt wiele jak dla nich. Nadmiar ich nieszczęścia w moim szczęściu.

- A on cię kocha? – zagadnęła ruda.
– Nie wiem... Nigdy mi tego nie powiedział... – Jagoda zawiesiła głos. – Do czego zmierzasz, Beri?
–  Bo wiesz... - Berka zaczęła bawić się palcami. - Jak były naloty, to... to ja spotkałam chłopca na Powiślu... I rozmawialiśmy... Ale nie wiem jak ma na imię...
–  Nie zapytałaś?
–  Nie... I chciałabym go znaleźć, Jadzia... – Uniosła szklane oczka i popatrzyła na siostrę. - Zanim go zastrzelą.
–  Nie zastrzelą, ciumoku. – Potarmosiła ją po włosach. - Nie jego...

Zdziwiłabyś się, moja droga. Nie czytałaś o średniowieczu? Śmierć nie oszczędza nikogo. Nawet i Wojtka.

Zostawiłam na chwilę dom przy ulicy Dobrej i pognałam na Tamkę. W mieszkaniu ma drugim piętrze znajdowała się kolebka państwa Zamkowskich.

Rodzice to dziwne stworzenia. Oddają dzieciom wszystko, także i siebie. A co z tego mają? Nieprzespane noce, cuchnące pieluchy i kaszki gotowane o trzeciej nad ranem.
Mogłabym być matką, gdybym chciała, ale nie mam cierpliwości. Nie mam czasu. Wciąż jestem zajęta. Obracam kulę ziemską na palcu jak piłkę, trzymam świat w garści jak małego ptaszka, a on kwili żałośnie i trzepocze skrzydełkami. Nie puszczę go tak łatwo. Nie teraz.

Patrzyłam na Wojtka z wyczekiwaniem. Dziś znów pójdzie na zbiórkę, dziś znowu przejdzie obok tamtej bramy z nadzieją, że Karmelkowa będzie tam czekała. Dziś znowu się zawiedzie. Nie pierwszy raz...

Zawiązał chustę i spojrzał na siebie w lustrze. Miał tylko dwanaście lat. Zbyt mało, by mnie pokonać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro