Rozdział 4 - Trudne słowa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ludzie myślą, że są w stanie zapanować nad wyrazami. Znają definicje, oczywiście. Tworzą neologizmy, jasne. Ale kto im ich dostarcza? Kto zrywa je z umysłów jak świeże jabłka? Ja.
Dałam im okupację, bitwę, zło, nienawiść, śmierć, Szucha, łapanki, Pawiak, tortury, gestapo. zdradę. Ale bywam też nosicielką dobrych słów. Ofiarowałam wierność, przysięgę, braterstwo, honor, hart ducha, wyobraźnię. I najważniejsze dziś trzy słowa - Związek Walki Zbrojnej.

To był trzynasty listopada 1939 roku. Dwa tygodnie po spotkaniu Bereniki i Wojtka. Dwa tygodnie bez echa wzajemnych głosów. Dwa dni po rocznicy odzyskania niepodległości. Dwa miesiące niewoli.
Związek Harcerstwa Polskiego, przyjmujący na czas mojego panowania nazwę Szare Szeregi, zabronił swoim członkom paradowania po mieście w mundurach pod groźbą rozstrzelania przez okupanta. Młodzi chłopcy i dziewczęta zakładali więc same koszule bez krzyży i chust. Doczepiali je dopiero w swoim gronie.

Stosować się do tego rozkazu musiał też i Wojtek Zamkowski. Wlokąc się smętnie przez ulicę przy kinie Femina, podążał niemrawo w stronę Śródmieścia. Powłóczył nogami, a cała chęć i radość pójścia na spotkanie z ukochaną drużyną zeń uleciała. Czuł się samotny, choć byłam tak blisko niego, niemal dotykałam jego serca. Jednak on mnie w nim nie chciał. Nie mnie.

Minął kolejny zakręt, a jego oczom ukazał się Pawiak. Przyspieszył kroku. Och, tak. Poczuł mnie. Krew i strach to moje ulubione perfumy.
Zapiął się szczelniej, by ukryć zieloną koszulę. Jego oddech szalał, skroń pulsowała z bólu. Wtem, uderzył głową w coś miękkiego. Jakby stóg siana. Karmelowego siana.
Zamroczyło go na chwilkę, a gdy otworzył oczy, ujrzał przed sobą zdziwioną Karmelkową. Wpatrywała się w niego wielkimi oczyma. Miała na sobie granatową sukienkę i płaszczyk. Z włosów zwisały białe kokardki.

– Uważaj jak leziesz, fajtłapo? – skarciła go z czystej tęsknoty.
– Dziękuję za troskę, rudy baranie – fuknął, czując w sercu dziwne ciepło. Ech, po prostu krwi mu więcej napłynęło, a ludzie już nie wiadomo co sobie wyobrażają. – To chyba twoje. – Podał jej srebrzystą lilijkę, uśmiechając się przy tym. Schowała zgubę do kieszeni i zapięła ją szczelnie. Przez chwilę przyglądała mu się z uwagą, aż wreszcie wydusiła jedno z najtrudniejszych słow tego świata:
– Dziękuję.
– Co będę z tego miał? – zapytał z chytrym uśmieszkiem. Sprytny dzieciak, nie ma co!
– Moją dozgonną wdzięczność. – Uniosła głowę, a miedziane loki błysnęły w słońcu jesiennej Polski. – I miłość mojej drużynowej.
– A jest nią...? – Chciał z nią rozmawiać, jak najdłużej mówić.
– Kasia Kamińska. – Mała wymówiła te słowa z największym możliwym dziecięcym nabożeństwem i szacunkiem.
– Pff, Kasia Kasią, ale nie zgadniesz, kto jest moim! – droczył się z nią.
– No kto, pacanie, no kto? Kto się musi z tobą męczyć? – Odbiła pocisk jak tarcza.
– Ano Zośka! – Wypiął dumnie pierś.
– Baba ci rozkazuje? – Roześmiała się.
– Tadeusz Zawadzki, ciumoku! Wszyscy go znają.
– No cóż, ja nie jestem wszyscy. – Rozpogodziła się.
– Więc kto jesteś?
– Berenika Pawlus – szepnęła.

Nie musisz szeptać, kochana. Znam wszystkie imiona i wszystkich ludzi, którzy mi się oddają. A jest ich teraz dużo. Wciągnęli się w moją grę. Gramy o wolność. Pozwolić im wygrać? Ani mi się śni!

– Idziesz na zbiórkę? – spytał, jakby zupełnie oderwany od rzeczywistości.
– A wyglądam jakbym szła, fajtlapo? – Wbiła ręce w kieszenie i stopą drobiła w rozwalonym chodniku.
– Wygladasz jakbyś wybierała się na pogrzeb. – Kątem oka podziwiał jej rumiane policzki.
– Twój? Och, żartuję, nie rób takiej miny! Do cioci idę na „imieniny". – Zrobiła cudzysłów w powietrzu.
– Na tajety? – Zniżył głos, choć ulica była prawie pusta. Tajne komplety. Skróty dzieci często mnie bawiły, ale ten wyjątkowo.
– Sie wie! – odparła równie cicho. – Podobno SZP zmienili na ZWZ.
– Sikorski?

W odpowiedzi tylko skinęła głową, a ja mocniej zacisnęłam dłonie na broni wycelowanej w Polskę. Nie uniosła swych zielonych rąk, lecz pasma bałtyckich włosów sprawiły, że powiewała tak na wietrze, wolna i piękna. A może juz tylko piękna...

***

Listopadowe słońce padało na mnie, gdy spacerowałam z ukochaną córką Polski, Warszawą. Wraz ze mną stolicę przemierzali młodzi ludzie, tak bardzo bezbronni wobec mojego ogromu.

Chłopak miał czarne, lśniące jak heban włosy i szare, mysie oczy. Szedł pewnie, w ogóle nie zainteresowany moją obecnością. Obok niego kroczyła starsza i wyższa wersja Karmelkowej. Wlepiła cukierkowe ślepia w chłopaka, jakby w sercu malując jego obraz. Serce to najlepsza klisza. Zapisze wszystko i czas jej nie zniszczy. Ja też nie. Mogę tylko sprawić, że pęknie z rozpaczy, gdy zobaczy moje prawdziwe oblicze.

– Dlaczego nie chcesz dołączyć? – zapytał po dłuższej chwili ciszy.
– Boję się... – odparła szybko. Słowa przecięły powietrze.
– Czego?
Kogo, a nie czego, mój drogi. Mnie.
– Że nie dam rady.
– Ty? Jadzia, co z tobą? – Spojrzał na nią zdziwiony. – Taka dziewczyna!
– Taka owaka, ale dziewczyna. A wojna nie jest dla takich jak ja.
– Kto więc obroni Polskę?
– Ty. Tacy jak ty, Stefan. – Przyspieszyła kroku.
– Jagoda! – Złapał ją za rękę. – Wiem, że mamy tylko piętnaście lat, ale... ale nie możemy się poddać już na początku, rozumiesz?
– Tak. – Uśmiechnęła się blado.
– Więc posłuchaj. – Przełknął ślinę. – Chcesz być w związku?
– C-co? – Wybałuszyła oczy, a ja zaśmiałam się cicho.
– Związku Walki Zbrojnej, oczywiście. – wyjaśnił.
– Ach, tak... tak. – Pokiwała głową, a drzewa rozszumiały się pod naciskiem mojej dłoni.

***

Czas mijał, a ja czułam się w pełni sił. Polska kłaniała się mi, ba! cały świat bił pokłony.
Byłam z siebie dumna, gdy otwarto na nowo bramy Pawiaku. Byłam szczęśliwa, gdy nazwa Szucha zaczęła budzić grozę i strach. O tak, to był mój czas.

Ziemia wciąż robiła piruety naokoło Słońca. Suche liście opadły, a zastąpił je gruby, zimny śnieg, który okrył smutną Polskę. Dygotała, biedaczka.

Drżała nie tylko ona, lecz także i dwójka moich ulubieńców, idących ulicą. To był ósmy grudnia pierwszego roku mojej kadencji. Moja kampania im się spodobała. Bo widzisz, mój drogi, jestem kobietą sukcesu. Polityka to mój wierny sługa, lecz gardzę nim, ach gardzę, tak głupi jest i kłótliwy. Zabronił Niemcom zorganizować igrzysk zimowych, a oni posłuchali. Leniwe dzieciaki. Nie to co Berka i Wojtuś.

Coraz bardziej się do siebie przywiązywali. Grali razem w piłkę nad Wisłą, chodzili na zbiórki, spacerowali. Wiedzieli o sobie zbyt wiele na tak małe serca i zbyt mało na ten wielki czas, który nadchodził.

Ale dziś, dziś nie chcieli się wcale odzywać. Zamkowski szedł naburmuszony, nie chcąc powiedzieć, co mu dolega. Mijali właśnie bulwary wiślane, gdy Berenikę olśniło.

Porwała mu z głowy ukochaną czapkę i pobiegła do balustrady mostku.
– Oddaj! – krzyknął chłopiec. – Tata mnie zbije, jeśli ją utopisz!
– Gadaj co ci, fajtłapo, albo nauczę ją pływać! – odparła jednym tchem.
– Nie, bo będziesz się śmiać!
– Z przyjaciół nie śmieje się źle i okrutnie – zapewniła go.
– Ech... – westchnął – Zośka na akcji mnie nie chce.
– Boś cep?
– Bom cep. – potwierdził. – Mówi, żem za mały, że to niebezpieczne, bo wczoraj prawie sto osób w Palmirach zastrzelili.
– I chciałbyś, by cię postrzelili? – Uniosła brwi.
– Pewnie i tak kiedyś to zrobią.
– Nie.
– Co „nie"?
– Nie strzelą do ciebie.
– Dlaczego niby?
– Bo ja to zrobię, fajtłapo.
– Nie pozwoliłbym ci, łajzo. – Wziął czapkę z jej dłoni, a gdy poczuł, że delikatnie drży, ucałowal skórę nad palcami, tak jak uczył go ojciec.

Bo wojna czy nie – kobiety trzeba kochać.

Przepraszam za zwłokę. W lutym rozdziały będą rzadko lub wcale z przyczyn osobistych, jednak postaram się je dodawać w weekendy. Miłego dnia wszystkim!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro