Rozdział 5 - Buziak na dobranoc

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jestem rozrzutna. Całe pieniądze wydaję na artylerię, czołgi, mundury, budowę bunkrów. Na jedzenie zostaje mi mało. Pod tym względem jestem biedna.

W domu Pawlusów się nie przelewało. Ojciec, lekarz, został zatrudniony w szpitalu na Pawiaku. Matka tyrała w kawiarni robiąc ciasta i herbatę dla wiecznie głodnych i spragnionych trunków Niemców. Jagoda i Berenika próbowały jakoś pomóc rodzicom, jednak co dwunastolatka i piętnastolatka mogą zrobić?

Dobrze je rozumiałam, wszak kiedyś też byłam młoda. Pamiętam jak rodził się świat. Kiedy ludzie nie znali jeszcze mocy karabinu, nie budowali statków ślących pociski w kierunku niewinnej ziemi. Wtedy jeszcze nie byłam tak zaciekła i krwawa. Ot, to były tylko takie przepychanki.

– Bałwan! – Berenika popchnęła przyjaciela w śnieżną zaspę. Upadł na miękkie podłoże, kryjąc narastające w nim uczucie zimna.
– Wiedźma! – krzyknął, by nie pozostać jej dłużnym.
Pociągnął małą za warkocze, tak, że po chwili wylądowała obok niego, twarzą wpadając w śnieżne objęcia.
– Masz tę swoją dywersję, pacanie! – Uformowała wielką, kremową kulę i wtarła mu ją w twarz.
– Nie musisz już mnie upiększać laleczko – odgryzł się. – Chyba, że ci się podobam.
– Śnisz chyba!
– O tobie? Codziennie. – Położył się na śniegu plecami i popatrzył w niebo.

Patrzyłam wraz z nim. Niby rzucił te słowa na wiatr, ale odbiły się one echem. A echo bywa zabójcze – wraca z podwójną siłą.

– To musisz mieć koszmary. – Legła obok niego. Jej czerwone od mrozu policzki ociekały topniejącym białym puszkiem. Wyglądała jakby płakała. – Wiesz, Wojtuś... lubię cię.
– No i klawo! Ja też cię lubię, Berka. – Na dowód tych słów zerknął w jej stronę. Zaśmiała się pociesznie.
– A jak bardzo?
– Tak bardzo jak Zośkę.
– A Zośkę lubisz?
– Nie bardziej niż ciebie.
– A on jest fajny?
– Nie tak fajny jak ty.
– Czyli mnie lubisz bardziej – rzekła dumnie.
– Bereniko Pawlus nie każ mi wybierać. – Uniósł się na łokciu, gładząc jej włosy.
– Nie musisz, Wojciechu Zamkowski. – Uśmiechnęła się, wybijając palcami rytm poloneza na jego dłoni. Zrozumiał ją i ja także. Bo Wojtek już wybrał. Już pod koniec września dokonał wyboru, choć sam jeszcze nie był tego świadomy.

***

Jagoda była uparta. Tak uparta jak ja, gdy wkraczałam do nowego królestwa. Jestem władcza. Nauczyłam tego mojego wąsatego kochanka. Pokazałam mu też jak ma malować. Jak pokazać świat.

Kiedyś tworzyły go dobre, ciepłe i jasne barwy. Białe, jak czystość i niewinność.
Potem przyszedł mój nieudolny malarz, który stworzył nowy obraz świata. Używał tylko dwóch maści kolorowych – czerwieni i czerni. Czerwoną farbę pozyskiwał z krwi. Szczególnie upodobał on sobie młodą, polską krew. Czarna zaś breja symbolizowała strach. Wąsaty artysta uwielbiał patrzeć na produkcję tego koloru. Nie bał się. Gładził jedynie krótkiego wąsa i patrzył, jak czerwieni i czerni robi się coraz więcej i więcej...

Lecz wrócę znów do Jagody. Dziewczyna nie malowała. Nie pisała wierszy. Nie rzeźbiła. Jagoda grała. Zwinne palce biegły po klawiaszach, jak uciekająca po kapitulacji armia. Zamknęła oczy i grała. Jeszcze zagra, oj zagra najsmutniejszą melodię świata, by potem... A zresztą! Długi język w moim państwie, karany jest bliskim spotkaniem ze Śmiercią.

Dziewczyna kołysała się delikatnie w takt własnej muzyki. Słuchałam jej z uwagą, zapisując nuty na wyblakłym bruku. Dom pozostał pusty, była sama.
A przy niej ja. Czuła mój dotyk na skórze. A zresztą, nie tylko mój.

Po chwili inne ręce przejęły władzę nad instrumentem i popłynęła cicha, słodka melodia „Mazurka Dąbrowskiego". Przerażona Jagoda zamknęła klapę pianina. Stefan, który przysiadł się do niej niepostrzeżenie i jak cień wszedł wszedł do mieszkania, uniósł ją lekko.

– Nie zabijaj jej – szepnął.
– Czego, kogo? – Błądziła wzrokiem po jego twarzy.
– Polskości. – Ujął jej dłonie i ułożył na klawiszach.
– Polska nie żyje, rozumiesz? Polska umarła, Stefan.

Nie, nie, dziecino. Poczekajmy do lata 1944 roku i wtedy pochowamy Warszawę, a zrozpaczona Polska rzuci się na szaniec.

– Więc dlaczego ty żyjesz, skoro twoja matka i ojczyzna umarła? Czy nie powinnaś płakać?
– Chcesz mi robić wyrzuty sumienia? – krzyknęła. – Pokazać mi, że nie jestem Polką, tak?
– Jedyne co robię, Jaga, to pokazuję ci, że nie możesz biernie patrzeć na to wszystko.
– Widać jestem ślepa – odparła. Makowski zbliżył się do niej tak, że ich twarze niemal się zetknęły. Czuła na sobie jego ciepłe tchnienie. Usta jej drżały.
– Pozwól się uleczyć – wyszeptał, po czym gwałtownie odsunął się i wyszedł z mieszkania, zostawiając zdruzgotaną Jagę przy zamkniętym pianinie. Klawisze zawyły cicho, gdy z całych sił uderzyła w nie pięścią.

***

Nie lubię świąt. Przeszkadzają mi. Ludzie są wtedy zbyt radośni. Jakby o mnie zapomnieli. Nie chcę być samotna. Mają o mnie mówić. Mają się bać. O tak, tego właśnie chcę.

Ale święta uwielbiał Wojtek. Siedział od rana przy oknie i skrobał coś w małym kawałku drewna. Wiórki leżały naokoło niego, oczy miał czerwone i spuchnięte, a serce wypełnione szczęściem.

Ojciec, dosyć sędziwy już profesor matematyki, stanął za nim i położył mu dłonie na ramionach. Jego szare, jakby wyblakłe oczy spoczęły na dziele syna.

– Co to jest? – zapytał go. Wojtek uniósł głowę i uśmiechnął się.
– Prezent – odparł z dumą.
– Dla tej twojej ukochanej? – Pan Hubert usiadł obok niego.
– Ona... Berka to wspaniała przyjaciółka.
– Przyjaciele... Nie nadużywaj tego słowa. Jest bardzo delikatne, łatwo je zniszczyć. Przyjaciel jest jak gwiazda. Może spełnić twoje życzenie, lecz jeśli nie będziesz chciał go wypatrywać, jeśli zostawisz go dla innych gwiazd, to spadnie z łoskotem na ziemię, drążąc w twoim sercu ogromną ranę.
– Skąd w tobie taka poetyckość, tato? – Starszy brat Wojtka, Tomek, przeczesał ręką kasztanowe włosy i usiadł przy młodszym. Był od niego dużo wyższy. W Pomarańczarni pełnił rolę przybocznego.

A w moim teatrze? U mnie był Szarym, członkiem Szarych Szeregów i przyszłym uczestnikiem zrywu warszawskiej krwi. Ale nie teraz. W dzień Wigilii był tylko Tomkiem Zamkowskim, który uczył się grać.

– Wojna odkrywa w naszym sercu miejsca, o których nie mieliśmy pojęcia – odpowiedział spokojnie ojciec.

No cóż, lubię bawić się czasem w Kolumba. Tylko, że zamiast Ameryki, ja odkrywam w ludziach ich najlepsze, ale też i najgorsze cechy. Jestem czarodziejką. Karabinową różdżką zmieniamy ich w zwierzęta.
Jeden jest wilkiem i z watahą kryje się w lasach. Drugi staje się niedźwiedziem, zdolnym rozszarpać każdego, kto się doń zbliży. Trzech niczym orzeł obserwuje z nieboskłonu swoje ofiary. Ludzie zdziczeli i dopiero dziś mówią ludzkim głosem.

***

26 grudnia 1939... To już koniec pierwszego roku mojego panowania. Za kilka dni Ziemia rozpocznie nowy taniec dookoła Słońca, a ja naznaczę ją krwią i bólem. Na parkiecie położę noże i tlące się węgle. Muzyka będzie ranić uszy i serce. Jestem zabójczym trenerem. Daję wszystko i jeszcze więcej odbieram.

Dać coś, chciał dziś także i Wojtek. Szedł w stronę Wisły, gdzie oczekiwał spotkać swoją małą przyjaciółkę. Nie zawiodła go.
Siedziała na zamarzniętej plaży, bez celu patrząc się w stronę Pragi. Wyglądała, jakby nie spała od tygodnia, a przecież widywał ją codziennie. Zachodzące słońce podkreślało bladość jej skory i zmęczone oczy. Drżała lekko; nie miała szalika.

– Coś taka sama? – zapytał chłopiec, jednocześnie zdejmując własne okrycie i zawiązując jej na szyi. Wiatr obrócił się świstem na jego gardle. Kaszlnął.
– W gruncie rzeczy nigdy nie jesteśmy sami – odparła rezolutnie.

To prawda, kochana. Ja będę wam towarzyszyć aż do spotkania z moją drogą przyjaciółką.

– Ale czasem byś chciała, co?
– Nie. – Popatrzyła na niego. – Bo wtedy nie byłoby ciebie, fajtłapo.

Uśmiechnął się na te słowa. Wyjął z kieszeni swój pakuneczek i włożył jej w dłonie.
– To dla ciebie – oznajmił z dumą, po czym popukał palcem w policzek. – Dostanę coś w zamian?
– Figę z makiem! – Wystawiła język.
– Tylko dla Niemców – prychnął. – Otwórz – poprosił.

Berenika odwinęła szorstki, brązowy papier, a jej oczom ukazał się wyrzeźbiony w drewnie orzełek. Patrzyła na niego z zachwytem, zmarzniętymi palcami gładząc masywne skrzydła i koronę. Drewno pachniało utęsknionym lasem i latem. Przyłożyła je do twarzy; delikatna faktura zmierzwiła skórę policzka.

– Jest piękny – wyszeptała po chwili.
– Chciałem dać ci go w Wigilię, ale nie było czasu – tłumaczył

Pawlusowa zawahała się chwilę, po czym cmoknęła go szybko w policzek. Dziecięca czułość uosobiona w tym małym geście dotknęła go lekko i ulotnie, odcisnęła w pamięci swój znak. Karmelkowa zerknęła na chłopca ukradkiem i wypaliła:
– Ale nie wyobrażaj sobie byle czego!
– Nie martw się – odpowiedział wesoło. – Dziewczyny są fuj, ciumoku.

Na pewno więcej wyobrażali sobie Niemcy, gdy tej nocy zastrzelili w Wawrze sto sześć osób w odwecie za zabicie dwóch żołnierzy mego kochanka.
No cóż... ci to mieli wyobraźnię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro