Rozdział 6: Decyzja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dziewczyna o imieniu Ruth siedziała na kanapie w salonie przed telewizorem, oglądając z dzieciarnią jakiś tandetny film, a dorośli dosłownie wisieli nad nią i obserwowali jej stan. Jennifer czuła poirytowanie z tego powodu, że ją od niej odciągnęli. W końcu to ona ją stworzyła! Jedynie Lysander nie brał udziału w tym przedstawieniu. Zniknął gdzieś, znów zostawiając ją samą z problemami. Nie mogła sobie znaleźć miejsca w wielkim domu, czekając, aż nastolatka przejdzie pozytywną weryfikację, czy cokolwiek innego. Lawrence uparł się, żeby sprawdzić, czy dziewczyna naprawdę została przemieniona w wampira. Teraz Nyssa kucała przed nią i badała jej zachowania. Albo sprawdzała, co tamta pamiętała. Albo jedno i drugie. Lindsay wiedziała, że tak czy inaczej pewnie długo im się zejdzie, zanim z powrotem odzyska swoją podwładną. Chciała zrobić z tego powodu awanturę, ale uznała, że nie warto próbować przekonywać kogoś pokroju Lawrence'a. Dlatego cały dzień spędziła, snując się bez celu po salonie i próbując znaleźć sobie zajęcie, ale na niczym nie mogła się skupić.

Dlatego ucieszyła się, kiedy to Nyssa po raz pierwszy od dłuższego czasu podeszła do niej, gdy siedziała przy basenie, mocząc nogi w wodzie, i przekazała, że matka rodu, Minerva, chciała się z nią spotkać. Musiała w końcu zapaść decyzja w sprawie dziewczyny. Brunetka zaprowadziła ją aż pod sam gabinet matki. Do tej pory Jennifer nie miała wstępu do niektórych pomieszczeń Bazy, jak nazywali to miejsce jego mieszkańcy. Gabinet Minervy znajdował się na tym samym piętrze, co sypialnie, ale w dalszej części korytarza. Po zejściu ze schodów na dół należało skręcić w prawo, tam znajdowały się duże, mosiężne drzwi.

- Wcześniej i tak nie mogłabyś tu wejść, bo wpuszczają tylko członków rodziny – wyjaśniła jej Nyssa, pchając drzwi, które otworzyły się z głuchym dźwiękiem. Kiwnęła głową na znak, że zrozumiała. Z jakiegoś powodu wyczuwała, że brunetka nie bardzo miała ochotę z nią przebywać. Zrobiło jej się przykro. Wcześniej była najbardziej przyjazna w stosunku do niej z całej rodziny. Tak jak się spodziewała, Nyssa bez słowa wskazała jej drzwi, po czym odwróciła się i odeszła.

Jennifer westchnęła i weszła do środka. Naprzeciwko wejścia stało mahoniowe biurko, zawalone jakimiś dokumentami. Po obu stronach stały biblioteczki po brzegi wypełnione książkami. Na podłodze leżał ciemnoczerwony dywan z wiktoriańskimi wzorami. Całe to pomieszczenie było urządzone właśnie w takim starodawnym stylu. Ale meble wyglądały na nowe i z pewnością musiały być bardzo drogie. Samej matki rodu nigdzie nie było widać, a miała podobno na nią czekać. Dziewczyna nie mogła się powstrzymać i podeszła do jednej z biblioteczek i zaczęła przeglądać tytuły. Ile by dała, gdyby mogła wynieść stąd chociaż jedną książkę... Większość wyglądała na bardzo stare. Na pewno sięgały czasów starożytnych przodków.

- Widzę, że bardzo lubisz książki – zza jej pleców rozległ się poważny głos. Jennifer odskoczyła od szyby, bo zdała sobie sprawę, że przyłożyła do niej dłoń. Tuż przed nią stała Minerva. Kobieta miała na sobie długą, elegancką suknię. Włosy upięła w dwa duże koki, a z jej czoła zwisał wisiorek z jakimś kamieniem w środku.

- Tak, pani – odparła panna Lindsay spokojnie, choć jej nagłe pojawienie się zaskoczyło ją. Dała się pochłonąć książkom tak bardzo, że gdyby kobieta zechciałaby ją zabić, nawet nie zdążyłaby się obronić. Zaklęła w duchu; jak mogła się tak odsłonić?!

- Byłaś tak zaabsorbowana, że nawet nie zauważyłaś, jak weszłam – kontynuowała głosem bez emocji. – Gdybyś była w obcej posiadłości, pewnie taka nieuwaga skończyłaby się śmiercią.

Pokiwała głową, czując, jak na jej policzki wpływa rumieniec wstydu. Tak dobrze ją rozgryzła. Czekała na dalszą krytykę kobiety, ale ona tylko przeszła przez pokój i usiadła przy biurku. Jennifer poczuła się jak małolata, która coś zbroiła i wylądowała przez to w gabinecie dyrektora.

- Nie przyszłam tu po to, żeby cię oczerniać, moja droga – odezwała się. Dopiero wtedy odważyła się na nią spojrzeć i podejść bliżej. – Chciałam, żebyś wiedziała, co postanowiliśmy w sprawie Ruth, którą przemieniłaś.

- Słucham, pani – odpowiedziała. Najlepsze, co mogła w tej chwili zrobić, to zachować spokój. Nie chciała jeszcze bardziej podpaść matce. I tak podejrzewała, że już sobie nagrabiła. Kobieta wbiła w nią uważne spojrzenie, a ona miała wrażenie, że chciała przejrzeć ją na wylot. Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby wzmacniać bariery w swoim umyśle. Choć była dobra w hipnozie, wolała nie ryzykować pojedynku.

- Jako że została przemieniona na naszym terenie, to my musimy wziąć za nią odpowiedzialność. Wiem, że jest teraz pod twoim wpływem, ale będzie musiała przejść szkolenie. Bez umiejętności długo nie pożyje. No i trzeba będzie ją nauczyć polować. Ona jest jeszcze dzieckiem, pewnie chodziła do szkoły. Tym też się zajmiesz.

- W jakim sensie? – spytała, zdezorientowana.

- W takim, że pójdziesz z nią do jej szkoły. Nie może tak po prostu nagle zniknąć. Na pewno jej bliscy będą jej szukać. W dodatku jest świeżo przemieniona, więc trzeba jej pilnować. My zajmiemy się jej szkoleniem, a ty będziesz jej pilnować. Dopóki nie nauczy się żyć samodzielnie. Nie możemy pozwolić sobie na wykrycie, a ona może zacząć szaleć i doprowadzić do katastrofy. Rozumiesz?

A więc będzie musiała chodzić z Ruth do szkoły. Jennifer wypuściła powietrze. Tego to się zupełnie nie spodziewała. Jeśli chodziło o jej edukację, zakończyła ją już dawno temu. Nie miała pojęcia, czy znowu będzie umiała wejść w środowisko szkolne. Tylko, że był jeden problem.

- Rozumiem, ale... Ale jak mam z nią chodzić do szkoły? Nie jesteśmy odporne na światło! – nie chciała brzmieć na zdesperowaną, ale w tym momencie ogarnął ją strach. Problem był taki, że zajęcia odbywały się w dzień, wtedy, kiedy świeciło słońce. A ona panicznie bała się słońca. Zdawała sobie sprawę, że odmówić nie mogła.

- O to się nie martw – powiedziała kobieta tajemniczo. – Mamy swoje sposoby. Powiem ci, kiedy wszystko będzie gotowe, więc się przygotuj. Masz czas do jutra.

- Tak jest.

Jennifer odwróciła się i tylko siłą woli powstrzymała się, żeby nie wybiec z gabinetu. Gdy tylko wyszła na zewnątrz, oparła się plecami o ścianę, próbując uspokoić oddech. To był jakiś koszmar. Miała wyjść na światło dzienne. Nikomu nie powiedziała o swoim lęku. Nie ufała im na tyle, żeby zdradzić swoją największą słabość. Tylko jedna osoba ją znała. Zastanawiała się, jakim cudem Minerva miała sprawić, że razem z Ruth będą mogły wychodzić na słońce. Jako świeżo przemieniony wampir dziewczyna była bardzo narażona na promienie, spaliłaby się szybciej niż zdołałaby mrugnąć. Pozostało jej jedynie czekać.

*

Znalazła Lysandra grającego w szachy z Nathanielem. Skrzywiła się. Nie lubiła aroganckiego, nachalnego mężczyzny. Przy pierwszym spotkaniu zachowywał się tak, jakby chciał ją poderwać. Już zdążyła się nauczyć, że był nieco specyficzny. Nie zawsze łapała jego poczucie humoru. Na jej nieszczęście on pierwszy ją zauważył.

- Proszę, proszę, kogo my tu mamy – wyszczerzył się w jej stronę i dopiero wtedy Lysander przeniósł wzrok na nią. – Nasza mała buntowniczka.

- Nie zbuntowałam się – zaczęła wojowniczo. – Nie wiedziałam, że nie można mi rozmawiać z wilkami!

- Ależ moja droga, ja nie uważam tego za przestępstwo – zapewnił z szelmowskim uśmiechem, co zbiło ją z tropu. – Po prostu nie wiedziałaś, że mamy z wilczkami na pieńku, to wszystko – rozłożył ręce.

- Nie uważasz, że zrobiłam coś złego? – zapytała zaskoczona. Nie sądziła, że miała jakieś osoby po swojej stronie. A już na pewno nie spodziewała się jego.

- Oczywiście, że nie. Po prostu uważam, że to my zrobiliśmy błąd, nie informując cię o tym – mężczyzna pokręcił głową, chociaż nadal sprawiał wrażenie, jakby był w świetnym humorze. – Ale cóż, lepiej się nie kłócić ze świtą – parsknął śmiechem. Jennifer zaskoczyło jego wyluzowane podejście do sprawy.

- Możemy pogadać, Lysander? – zwróciła się do przyjaciela, postanawiając zignorować Nathaniela. W końcu to do niego przyszła. Miała poważny problem, a tylko on wiedział o jej lęku.

- Pewnie – odparł chłopak, podnosząc się z miejsca. Nathaniel posłał mu pełne zawodu spojrzenie. – Wybacz, skopię ci tyłek innym razem.

- No, jeszcze zobaczymy – zarechotał mężczyzna, mrugając do niego porozumiewawczo. – Jak na razie to ja cię ogrywałem, ale skoro tak lubisz przegrywać...

Lysander wywrócił oczami i złapał Jennifer za rękę, ciągnąc ją za sobą w kierunku schodów. Weszli na górę, ale chłopak najwyraźniej nie zamierzał zostawać w środku. Wyszli na zewnątrz. Na ich szczęście noc była głęboka i jeszcze sporo czasu zostało do świtu. Zaprowadził ją w kierunku lasu, gdzieś, gdzie pewnie będą mogli w spokoju porozmawiać, bez wścibskich i nieprzychylnych spojrzeń reszty rodziny. Gdy oddalili się już dobry kawałek od bazy, Lysander tak po prostu wskoczył na jedną z gałęzi. Uniósł brwi, gdy ona patrzyła na niego jak na głupka z ziemi.

- Zamierzasz tam tak stać? – zawołał do niej z góry. Jennifer jednak sceptycznie patrzyła na gałąź, na której usadowił się szatyn. Teraz jego nogi zwisały beztrosko. Wiedziała, że był lekkomyślny, ale to aż się prosiło o wypadek.

Westchnęła tylko i podążyła jego śladem, nie chcąc, żeby pomyślał, że ma lęk wysokości, bo przecież go nie miała. Nie rozumiała, po co mieliby siedzieć akurat na drzewie.

- No to co ci tam babcia nagadała? – zapytał, machając w powietrzu nogami, wpatrzony w jakiś punkt przed sobą. Oczywiście, że się domyślił, że o to chodziło. Może nie był jednak taki głupi, na jakiego się kreował. Chwilę zbierała się z odpowiedzią. Napawało ją to strachem, gdy tylko o tym pomyślała.

- Muszę chodzić z Ruth do jej szkoły – wyrzuciła z siebie wreszcie. – W dzień, Lys. W dzień, kiedy świeci słońce.

- O cholera – dopiero wtedy chłopak na nią spojrzał. Pochylił się w jej stronę, wyglądając na naprawdę przejętego. – No to koniec. Co zamierzasz z tym zrobić?

- Dzięki za pocieszenie – parsknęła, po czym rozłożyła bezradnie ręce. Cieszyła się, że nie zauważył, że ręce zaczęły jej lekko drżeć. Zmusiła się, by to drżenie opanować. – Chyba nie mam innego wyjścia. Twoja babcia powiedziała, że to moja kara. Gdybym tylko wiedziała, że tamten chłopak w klubie był wilkołakiem!

- No ale błagam, chyba nie zrobiłaś nic takiego, żeby prawie wywoływać wojnę, nie? – parsknął śmiechem. Jennifer zgromiła go spojrzeniem. – Czy zrobiłaś? – zapytał, kiedy już opanował wesołość.

- Rozmawiałam z nim – westchnęła, unikając jego wzroku. Teraz to ona patrzyła gdzieś w przestrzeń. – Właściwie to on się do mnie przystawiał.

Cisza. Lysander o mało z tej gałęzi nie spadł, ale w porę się przytrzymał i wskoczył na nią z powrotem, kucając na niej. Teraz gapił się na Jennifer wielkimi oczami, aż czuła jego wzrok na sobie.

- Zabiję gnoja – warknął, a dziewczyna drgnęła, zaskoczona jego nagłą wrogością. – Przysięgam, jak tylko go zobaczę, zatłukę jak psa.

- Daj spokój – spróbowała ostudzić morderczy zapęd przyjaciela. – I tak nawet nie wiem, jak miał na imię. Nawet nie pamiętam, jak on wyglądał, więc go nie znajdziesz.

- Ale tak się składa, że Abigail pamięta. – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Nie zrobił ci krzywdy? – zapytał nagle, przyglądając się jej uważnie.

- Nie – uspokoiła go, czując niewytłumaczalne ciepło w środku. To zabrzmiało tak, jakby się o nią martwił. Natychmiast uznała, że to dzisiejsza noc jest po prostu zbyt ciepła. W końcu był czerwiec. – Ale jak go pobijesz, to naprawdę możesz wywołać wojnę – zauważyła. Chłopak skrzywił się, niezadowolony. Miała rację.

- No nic, w takim razie zemszczę się inaczej – stwierdził, wzruszając ramionami. Och, Jennifer już wyobrażała sobie tę jego zemstę. Myślała, że powie coś więcej, ale przyjaciel zmienił temat. – Chyba mamy teraz poważniejszy problem na głowie, co? Powiedz mi, jakim cudem ty zamierzasz wyjść na słońce, jak nie jesteś odporna?

- Nie wiem – westchnęła, chowając twarz w dłoniach. – Twoja babcia powiedziała, żebym się tym nie martwiła, ona to załatwi. Ale jak? To niemożliwe. Jestem nocną istotą, promienie mi szkodzą. A nawet jeśli jakoś by się jej udało to obejść... - pokręciła bezradnie głową.

U Jennifer wrażliwość na słońce była taka sama jak u innych osób z jej gatunku, ale dla niej był tu problem natury psychicznej. Przez brutalną śmierć Marie, jej najlepszej przyjaciółki, nabawiła się panicznego lęku przed światłem i dniem. Obawiała się, że mogłaby tego nie przeżyć. I już nawet nie chodziło o to, że by się spaliła żywcem. Bała się. Jennifer zwyczajnie się bała.

- Nie chcę tam iść – wyznała. – Nie chcę, ale ktoś musi mieć na oku Ruth i koniecznie muszę być to ja...

- Trzeba było pomyśleć, zanim ją przemieniłaś – mruknął Lysander, ale w jego głosie dało się słyszeć rozbawienie. Dziewczyna spojrzała na niego, zdeterminowana.

- Wiesz co? To małe poświęcenie – stwierdziła nagle, podnosząc się. Musiała odłożyć na bok swoje lęki, jeśli miała osiągnąć cel. Tylko to ją zmotywowało do podjęcia decyzji. – Zrobię to.

- A co ci się tak nagle odmieniło? – zdziwił się Lysander. – Chciałem ci zaproponować jakieś wsparcie, ale skoro tak...

Spojrzała na niego z góry. Przynajmniej raz mogła się poczuć wyżej od niego. Ona też mu czegoś nie powiedziała. Nie wiedział, że tak naprawdę oprócz szukania matki zbierała armię, która pomoże jej ją zabić, jak już ją znajdzie. Prawda była taka, że Jennifer nienawidziła swojej rodzicielki, kimkolwiek była. Bo jaka matka porzuca swoje własne dziecko? Też chciała się zemścić, ale uważała, że miała do tego wszelkie prawo. Uśmiechnęła się do siebie, zadowolona, że podjęła jakąś konkretną decyzję. Jeśli gdzieś z tyłu głowy coś szeptało jej, że to nie będzie takie proste, jak się jej wydawało, to na razie postanowiła to uciszyć. Przypomniała sobie coś.

- Nie miałeś mnie gdzieś czasem zabrać? – zapytała, spoglądając na Lysandra. Chłopak westchnął, po czym uśmiechnął się wyraźnie zadowolony z siebie.

- Przecież cię zabrałem – stwierdził, na co zmarszczyła brwi. – Nie zauważyłaś? Przyjrzyj się – wskazał ręką w kierunku ziemi.

Posłuchała go, nie do końca wiedząc, czego się spodziewać. To prawda, znajdowali się na niewielkiej polanie w środku lasu, co faktycznie mogło jej umknąć, bo nie rozglądała się za bardzo, kiedy tu przyszli. Trawa wydawała się jej być bardziej jasnozielona, niż powinna. Dopiero teraz zauważyła, że nad ziemią unosiła się lekka poświata, co sprawiało, że panował tu zaledwie niewielki półmrok. A w powietrzu unosiło się coś świecącego. Uświadomiła sobie, że było tu za jasno. Spojrzała nerwowo w niebo, pewna, że przez to przegapi świt i spłonie.

- Spokojnie, to światło nic ci nie zrobi – zaśmiał się jej przyjaciel, kładąc jej rękę na ramieniu. Nawet nie zauważyła, kiedy wstał. – Widzisz, nie każde światło jest złe. Może być nawet bardzo ładne – wyszczerzył się, ale jej do śmiechu nie było. – Zależy, jak na to spojrzysz. – Złapał ją za ramiona i postawił przed sobą. O dziwo teraz nie myślała o swoim strachu przed światłem. Bardziej była zajęta myślą, jak blisko niego była. – To Świecąca Polana. Tak ją nazywamy. Zdziwiłabyś się, ile ten las ma w sobie takich magicznych miejsc. To jest wręcz przesiąknięte magią, dlatego tak się świeci. Czasem przychodzimy tu ładować akumulatory – Zaśmiał się z własnego żartu.

- To miejsce należy do twojej rodziny? – spytała cicho. Nie chciała znowu im podpaść, ale chyba nie złamała żadnej zasady, o której nie miała pojęcia, skoro była tu z Lysandrem i w bazie raczej wiedzieli, że z nim wyszła.

- Tak i nie – zmarszczyła brwi, a on parsknął śmiechem w tym samym momencie, chociaż nie miał szansy tego zobaczyć. – Łatwiej byłoby powiedzieć, że to miejsce należy do wszystkich. Jest neutralne. Może tu przyjść każdy mieszkaniec lasu. Ale obowiązuje tu zakaz przemocy, inaczej magia wyrzuca kogoś na sam skraj. Coś za coś, nikogo tu nie zabijesz. – Stwierdził poważniej. – Dlatego ta polana to najbezpieczniejsze miejsce w lesie.

Jennifer przymknęła oczy, ciesząc się chwilą. Wiedziała, że będzie miała teraz dużo pracy i mało czasu. Po prostu stali tak, w ciszy. Naprawdę będzie miała bardzo dużo do zrobienia i chciała cieszyć się spokojem, póki mogła. Na razie nie myślała o tym. Na razie liczyło się tu i teraz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro