1. Kłos pszenicy w lato nie smakuje jak deszcz w świetle księżyca.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1. Kłos pszenicy w lato nie smakuje jak deszcz w świetle księżyca.

Wszystko zaczęło się sypać, gdy trzydziestego sierpnia na dachu Oscorp Insdustries zmarł Harry Osborn, syn Normana Osborna. Zaatakował go zamaskowany przestępca, najprawdopodobniej czterdziestoletni mutant. W ciele młodego Osborna znaleziono szczątki metalu, które przebiły organy nastolatka. Podejrzewany o morderstwo jest również Spiderman — zakała tego miasta, powodująca niewyobrażalne zniszczenia. Problem leży w tym, że całe zdarzenie zostało zobrazowane tylko przez kilku świadków. Nie było żadnych dowodów materialnych ani nagrań z kamer.

— Co to za bzdety? Widziałem go dzisiaj, jak wchodził do szkoły w tej swojej głupiej, drogiej, skórzanej kurtce — burknął pod nosem jeden z uczniów, wrzucając gazetę z impetem do kosza.

— Daj spokój. Większość nagłówków w gazetach to same chwyty marketingowe. Dziwne, że się w ogóle na to nabrałeś! — uderzył go w tył głowy grubszy chłopak.

— Nie wiem jak ty, ale odkąd Spiderman lata po mieście w tym trykocie, to niektórzy znikają bez słowa częściej niż wcześniej. Głównie przez te potwory i mutanty. Jakby nam brakowało tych przebierańców!

Zerknęłam w stronę chłopaków, wkładając podręczniki do torby. Nie minęła minuta, gdy drzwi sekretariatu otworzyły się z impetem, uderzając o ścianę z plakatami. Na korytarzu stanął trochę przygruby z łysym plackiem na głowie facet z tak skwaszoną miną, że ogórki w ciągu mrugnięcia okiem mogłyby się pokisić w słoikach. Ściągnął brwi i poruszał wąsami na boki, ciamkając pod nosem jakieś klątwy. Jego biała koszula była tak wymiętolona, że gdyby nie wykwintne szelki, krawat i garniturowe spodnie, można by go pomylić z menelem, co najwyżej obleśnym policjantem.

— Flash! I oczywiście Kong! Znowu wy! Z jakiego powodu tym razem? Znowu się znęcaliście nad Parkerem?

— Krzywo na mnie spojrzał, należało mu się.

— Ty tępy gnojku, przecież się nad nim dzisiaj nie znęcaliśmy! — warknął w stronę blondyna Kong.

Dyrektor spiorunował ich wzrokiem. Przez to, że miał ciemny odcień skóry i czerwone policzki wyglądał jak spalony tost.

— Ile razy mam wam powtarzać, żebyście dali mu święty spokój, a przy tym dali spokój i mnie! Zostać tu, zaraz wam coś wymyślę do roboty. Na Boga, drugi września, a ci znowu to samo. I w kółko, i w kółko, aż się rzygać chce...

Na całym świecie dzieje się tyle wydarzeń, że ciężko byłoby je pomieścić w jednej gazecie Daily Bugle. Gazeta nie wyrabia nawet z wydarzeniami, które dzieją się tuż pod jej nosem, w dzielnicy Queens. Spiderman tworzy w liceum Midtown niecodzienne zamieszanie. Jest tu sporo jego zwolenników, ale znajdą się też tacy, którzy z chęcią przetrzepaliby mu skórę. Bądź co bądź, Spidey to jedno, błahe utrapienie, gdy pojawia się z dnia na dzień co raz to nowszy złoczyńca czy mutant rozwalający pół miasta. Przez następne kilka dni na ulicach jest taki zamęt i kłęby kurzu, że gdyby była taka możliwość, to można by rysować po tym kurzu jak po kartce papieru. Jak nie Wilson Fisk, to Rhino. A jak nie on to zaraz pojawia się Kraven z całą ekipą i sprzętem albo Daredevil z tymi jego pałkami. Jeszcze lepiej! Jak w mieście pojawia się jakiś mutant lub co gorsza Deadpool, to już lepiej zerwać się z miasta i polecieć na Karaiby. Podsumowując — całe miasto lega w gruzach, dosłownie i w przenośni.

— Panno Thunderbait?

Spojrzałam na nauczycielkę, czując co się święci, a dokładniej niezła kara.

— Słucham...? — wymruczałam, patrząc na nią niewinnie.

Profesorka złapała się za głowę, rozciągając obwisłą skórę na twarzy. Ja nie wiem skąd oni biorą tą kadrę, jak nie chodzący dinozaur, to znajdują jakiś menelów. Pomijając to, że większość ludzi tutaj to klauny.

— Możesz się skupić na lekcji? Znowu będziesz miała problemy ze zdaniem!

Cichy chichot rozległ się w klasie, przez co miałam ochotę zapaść się pod ziemię.

— A więc kontynuując...

— Psst! Raissa, chcesz skoczyć później do centrum? — głos Liz Allan natychmiastowo odciągnął mnie od upierdliwego głosu nauczycielki.

Elizabeth ,,Liz“ Allan to nietypowa osoba, którą ciężko jest rozgryźć. Najładniejsza i najpopularniejsza osoba w klasie. Wzrok ludzi często przykuwają jej długie, kręcone, blond włosy, gęsto pokryte piegami policzki i błękitne oczy. Głupie pytanie nasuwa się od razu: ,,Dlaczego Liz kumpluje się z kimś takim, jak Raissa Thunderbait?“. Właściwie ciężko stwierdzić, ale można powiedzieć, że dogadujemy się pod względem nienawidzenia mutantów. Lizzy jest mutantofobką, a ja się ich po prostu boję. Mniej więcej rok temu stanęłam po jej stronie, gdy kłóciła się z ludźmi z klasy o rolę mutantów w społeczeństwie. Jakoś od tamtej pory przestała traktować mnie jak powietrze i nawet się zaprzyjaźniłyśmy.

— Spoko, ktoś jeszcze będzie szedł? — zapytałam szeptem, zakrywając się zeszytem.

— Peter i MJ. Ale znając życie to zaraz gdzieś te gołąbki pofruną — zaśmiała się cicho Lizzy, odgarniając włosy z policzka. — A skoro jesteśmy już przy tym temacie...

Blondynka wskazała ukradkiem na chłopaka przed sobą, zabawnie poruszając brwiami. Zerknęłam na Harry'ego, zapisującego każde słowo nauczycielki, która stała nade mną. Serce zabiło mi troszkę szybciej, gdy szatyn skrzyżował ze mną wzrok. Jeśli to miała być ta romantyczna scenka, to nieźle się pomyliłam, bo gdy tylko kawał grubej księgi rąbnął w moją ławkę, podskoczyłam tak wysoko, że zrzuciłam doniczkę z parapetu.

— THUNDERBAIT! Czy moje zajęcia są dla ciebie aż tak nudne?! — czerwone paznokcie szarowłosej prukwy stukały o moją ławkę co raz szybciej i szybciej, podnosząc mi tętno.

— Z całym szacunkiem, ale...

— ZAJĘCIA KARNE W SOBOTĘ O ÓSMEJ — wykrzyczała mi prosto w twarz, nie dając mi nawet się wytłumaczyć.

Położyłam głowę na ławce z małym hukiem, przykrywając się tą wielką księgą wiedźmy i wstydu. Koza już pierwszego dnia, no gorzej to już być nie może.

🕸️🕸️🕸️

Zmoczyłam frytkę w ketchupie, patrząc na szyldy z przecenami. Dzisiejszego dnia był doprawdy ogromny tłum ludzi w galerii.

— Autentycznie, co ja robię źle? — zapytałam, ściskając w dłoni kubek z colą. — Cokolwiek robię, to ona potrafi mnie udupić. Czy ja kogoś zabijam? No zabijam?? Jakby czerpała z tego przyjemność, że obleje!

— Oh Rais, spróbuj choć raz się skupić na zajęciach. Jeśli zobaczy, że ci zależy, to na pewno ci trochę odpuści — poradziła mi Mary Jane, odkładając telefon na stół.

Mary Jane - Watson — zajmuje miejsca najpiękniejszej dziewczyny w klasie (zaraz po Liz Allan). Ma długie, proste, rude włosy i zielone oczy. Tak samo jak Liz, też ma twarz oraz dekolt pokryte piegami. Ludzie często nazywają ją MJ, co lubi na pewno bardziej niż swoje pełne imię. Jej sytuacja rodzinna nie wyglądała dość normalnie. Jej matka była spokojna, lecz ojciec to niezłe ziółko. Często się na nią znęcał. Do żadnych bójek nie dochodziło, przynajmniej z tego, co wiem, ale dość często rzucał się na MJ z ostrymi słowami. Po części jej życie się poprawiło, gdy zaczęła chodzić z Peter'em Parker'em. Ten to też nie miał spokojnego życia. Jego rodzice zginęli w katastrofie lotniczej, a wuj zginął od postrzału. Mieszka z ciotką w Forest Hills. To jego jedyna rodzina. Nie za pięknie wyglądający szatyn w szkole też ma przechlapane. Oceny ma świetne, co prawda, ale to go czyni idealnym celem dla dręczycieli. Jesteś nerdem w liceum? To życzę powodzenia, pewnie już pierwszego dnia szkoły cię odnajdą i spiorą.

— Rais nie będzie łatwo się skupić, gdy siedzi koło niej takie ciacho — palnęła Liz, uśmiechając się wesoło.

Rudowłosa wraz z szatynem spojrzeli na mnie pytająco.

— Podobam ci się? — zapytał Parker, podpierając się rękami, na co dostał gazetą w głowę od swojej dziewczyny.

Spiorunowałam chłopaka wzrokiem.

— A ty jak zwykle wyrywasz z kontekstu — burknęła cicho MJ.

— Nasza kochana Raissa ma kogoś na oku! I to nie byle kogo, a samego Osborna— odparła Allan, wyjmując z torebki lusterko z błyszczykiem.

Westchnęłam załamana, zakrywając oczy dłońmi.

— Tylko na chemii siedzę obok niego, dlatego mam tak słabe oceny. Po prostu nie mogę się skupić, gdy jest tak blisko — zabrałam z oczu jedną rękę, patrząc na głupio uśmiechnięte miny znajomych. — Co... Co się tak szczerzycie?

— O rany, dziewczyno, już rok siedzisz obok niego! Musisz w końcu do niego zagadać.

— Jakby co to mogę go na ciebie nakierować czy coś miłego o tobie powiedzieć — zaproponował Peter, kładąc dłoń na podbródku.

— Dzięki, ale wolałabym nie. Wiecie, on jest bogaty, przystojny i większość lasek ze szkoły się za nim ugania. Nie mam z nimi szans! Miłe słówko tu nic nie zdziała. Muszę znaleźć coś, co go we mnie zainteresuje, coś takiego, czego nikt nie ma! — rozłożyłam ręce na boki. — I tu się zaczynają schody. Ja się niczym nie wyróżniam.

— Hm... Jak tak to ujęłaś, to rzeczywiście brak ci jakiejś iskierki — rzekła rudowłosa, przyglądając się uważnie moim rysom twarzy.

— Peter, ty znasz Harry'ego! — klasnęłam w dłonie, patrząc na niego jak na ostatniego chipsa w opakowaniu. — Co Harry lubi robić? Jakie ma zainteresowania?

Szatyn spojrzał na mnie z politowaniem, jedząc hamburgera.

— Może sama go spytaj? Będziesz przynajmniej miała jakiś temat, poza: ,,Ładna dziś pogoda, prawda przystojniaczku?“.

— Wracając do tematu... — zaczęła Liz totalnie ignorując Parkera. — Masz śliczne zielone oczy i piękne, blond włosy. Gorzej z ciuchami.

— Uh, wciąż pamiętam jak Flash stwierdził, że jestem niezła, ale ubieram się jak rolnik — podłamała się Mary Jane. — Dlatego jeśli chodzi o Harry'ego, to pewnie zwróci uwagę na to co nosisz, a ty nosisz...

— Tak, tak, wiem. Nie wyglądam za pięknie w starym beżowym swetrze i rozciągniętych spodniach... — westchnęłam przybita. — Problem w tym, że mam okropne blizny na ramionach. Wiecie, że w poprzedniej szkole nieźle obrywałam. Musiałabym umawiać się z psychopatą, żeby uważał, że moje blizny są piękne. Peter, Harry to psychopata?

— W żadnym wypadku — powiedział prosto z mostu brązowooki.

— Widzicie? — burknęłam, patrząc się wymownie na dziewczyny.

— Jesteśmy w centrum handlowym! Po prostu trzeba ci coś kupić! — wykrzyczała Allan, skupiając na sobie nie tylko naszą, ale i sporą uwagę nieznajomych.

— Ciekawe za co, wiesz ile ja mam pieniędzy? Niewystarczająco — podkreśliłam ostatnie słowo, próbując się wymigać od niechcianych zakupów.

Niestety moje namowy i prośby nic nie dały. Minęło chyba z cztery godziny zanim w ogóle udało mi się coś kupić. Każdy miał za zadanie znaleźć mi outfit, w tym nieszczęsny Peter, który na modzie to za bardzo się nie znał. Koniec końców udało się co nieco upolować. Parker wybrał mi czarną sukienkę, MJ skórzaną kurtkę z czarną koszulką odkrywającą ramię i ciemnoczerwone jeansy, a Liz znalazła mi coś, w czym raczej ona by lepiej wyglądała: biały top, czarne, świecące się spodnie typu ,,ostatni krzyk mody“ i czarny zwykły pasek. Nie oszukujmy się, w życiu tego nie założę.
Jedynie ja sama kupiłam trzy kolejne bluzki z długimi rękawami, za co mi się nieźle dostało. Cała trójka twierdzi, że nie powinnam się wstydzić tego, co zrobili mi ludzie w poprzedniej szkole. Strach pomyśleć, że wystarczyły im tylko dwa miesiące, by tak poturbować człowieka...
Obładowana siatami siedziałam z przodu autobusu, zastanawiając się jak powiedzieć mamie, że nie będę mogła się zająć bratem w weekend. Ten nieszczęsny szlaban narobi mi sporych kłopotów. Nagle autobus zahamował, wpadając w poślizg. Zesztywniałam, szybko łapiąc się rączki krzesła. Z zewnątrz wydobyły się jakieś piski i krzyki przerażenia. Coś pokusiło mnie bym wyjrzała przez okno, przez co omały włos nie dostałam w twarz kawałkiem blachy. Ogromny metal połączony z kablami i tynkiem wbił się w ścianę autobusu, odgniatając w nim sporą część. Wstałam ostrożnie z siedzenia, unikając ostrej belki dzielącej ją od mojego oka o centymetry. Nagle autobus zatrząsnął się niebezpiecznie, na co sporo osób zaczęło krzyczeć.

— Drzwi się zacięły! — wykrzyczał kierowca, biorąc do ręki młotek.

Kilkoro ludzi zaczęło wybijać szyby i uciekać z dymiącego pojazdu. Wzięłam do ręki siatki i zarzuciłam na siebie szkolną torbę. Zacisnęłam zęby, po czym w niemałej panice podeszłam do rozbitego okna. Zostałam sama, a ogień na zewnątrz sięgał mi po pas. Spojrzałam do góry, szukając szyberdachu. Pociągnęłam za metalową belkę wbitą w autobus, raniąc się w dłonie. Wbiłam rurkę w szczelinę i rozepchałam najszybciej jak mogłam zasuwę. Postawiłam stopę na oparciu krzesła z zamiarem wydostania się z tej zamkniętej, płonącej klatki. Nim się obejrzałam, znowu leżałam na ziemi pod krzesłami. Coś wpadło przez okno, coś dużego. Uchyliłam oczy, zauważając niedaleko od siebie plecy Spidermana. Ciężko oddychał, czerwono - niebieski strój miał porozrywany w kilku miejscach na plecach, a krew sączyła się powoli z jego ran.

— Hej — wybełkotałam, czołgając się do niego, pomimo piekących od dymu oczu.

Potrząsnęłam nim delikatnie, na co zaczął mamrotać z bólu pod nosem.

— Spidey, wstawaj. Co się dzieje?? — zaczynałam powoli panikować. Czułam każde uderzenie swojego serca i z trudnością łapałam powietrze.

Ba dum, ba dum, ba dum...

— Uh... Chyba mam złamane żebro... —wyjęczał tylko chwiejnym głosem chłopak.

Gdy tylko poczułam jak autobus odrywa się od ulicy, wydarłam się tak głośno, że aż superbohater podniósł natychmiastowo głowę, zrywając się na równe nogi. Wypuścił swoją pajęczynę, przyklejając mnie do siebie. Wtedy zauważyłam to monstrum. Ogromny metalowy nosorożec, wysoki co najmniej na trzy metry. Przez chwilę myślałam, że wielki szary róg Rhino przebije mnie na wylot, gdy w ostatniej chwili Spiderman wyskoczył przez szyberdach, trzymając mnie w pasie. Tak bardzo pragnęłam zamknąć oczy, ale ta buzująca we mnie adrenalina tylko mnie rozbudzała. Pająk skakał od budynku do budynku, oddalając się od mostu. Wszystko stało się tak szybko, że wciąż do mnie nie docierało jak dotarłam na dach jakiegoś bloku. Z pewnością stałam tak dobre kilkanaście minut, bo nim usiadłam na tyłku, Rhino już leżał związany na moście i przeklinał Spidermana jak tylko mógł.

— Panience wypadły bagaże — podskoczyłam do góry, odwracając powoli głowę do tyłu.

Patrzyłam się na Spidermana  trzymającego siaty w dłoniach z lekko otwartą buzią.

— W-wszystko dobrze? Dostałaś jakiegoś urazu mózgu? Widzisz mnie? — chłopak pomachał mi ręką przed oczami.

Położyłam rękę na czole, próbując poukładać sobie wszystko w całość.

— Czekaj... czy ty trzymasz moje zakupy? Chwila, co się właściwie stało?

Superbohater zaśmiał się lekko, łapiąc mnie za barki.

— Nic nie widziałaś i nic nie słyszałaś, jestem jak cień.

— Czy ty obniżasz sobie głos...? — zapytałam, wciąż próbując ogarnąć co się dzieje.

— Wydaje ci się! Szybko doszłaś do siebie. Często miewasz takie szalone dni? — zapytał Spidey, wciskając mi w dłonie zakupy. Zakładając ręce na klatce, lekko kiwał się do tyłu ze zmęczenia.

Zastanawiało mnie, dlaczego ze mną rozmawiał. Czy to normalne? Z tego co słyszałam to jest niezłym gadułą, ale z przechodniami to nie rozmawia za często. Jego stan też nie jest najlepszy. Chyba mówił coś w autobusie, że ma złamane żebro? Widać gołym okiem, że ledwo stoi.

— Nie za bardzo, raz... Raz spotkałam mutantów... Przepraszam czy mógłbyś mnie odstawić na chodnik? Coś... nie czuję się najlepiej — zakręciło mi się w głowie. Gdybym stała, to z pewnością nieźle bym glebła.

🕸️🕸️🕸️

Otworzyłam oczy, powoli siadając na łóżku, prawdopodobnie szpitalnym. Pierwsze co zrobiłam, to odkryłam kołdrę, upewniając się, że mam wszystkie kończyny. Odkąd raz mi się przyśniło, jak spadałam i straciłam w locie nogę, za każdym razem, gdy wstaje, sprawdzam czy na pewno wszystko jest na miejscu. Paranoja? Możliwe, ciężko zaprzeczyć. Ale co się dziwić, skoro żyjemy w świecie pełnym różnych dziwactw.
Koło mojego łóżka leżał telefon, portfel i siatki z zakupami. Sięgnęłam po komórkę. Przespałam kilkanaście godzin, było już grubo po jedenastej rano następnego dnia. 
Po zbędnych ceregielach, minęła jakaś godzina zanim moja matka odebrała mnie ze szpitala, wypytując o co się dało. Zwierzyłam jej się z całej wczorajszej przygody, wciskając wątek zajęć karnych w sobotę gdzieś tak w środku historii.
Nie czułam się najlepiej ani dnia następnego, ani kolejnego, dlatego zostałam w domu przez ten czas. Oczywiście Liz wypisywała do mnie non stop w piątkowe popołudnie. Doskonale wiedziała, że skoro nie poszłam na chemię wzdychać do Osborna, to na pewno coś mi się stało. Niestety zajęć karnych nie mogłam już sobie odpuścić. Przyszykowałam się jak należy i poszłam do szkoły. Jak na przekór był ciepły dzień, a ja musiałam gnić w tej budzie. Weszłam do klasy, w której było już kilka osób. Dwóch nie rozpoznałam, lecz trzecią owszem. Flash siedział obrażony na krześle, huśtając się do tyłu. Nie minęła minuta, a przy biurku usiadła chemiczka. Wyciągnęła z torebki bryle i jakąś książkę, oznajmiając nam, że mamy się zamknąć, bo nienawidzi naszych piskliwych głosików.

— Jeszcze raz mnie stukniesz, to ci wbije ten długopis w rękę — szepnęłam do Thompsona, który non stop wbijał mi końcówkę długopisu w plecy.

Frederick ,,Flash“ Thompson. Jedna z najbardziej lubianych przez nauczycieli osób. A gdy mówię lubianych, to mam na myśli głównie wkurzających i przysparzających kłopotów. Flash jest typowym dręczycielem. Zresztą większość sportowców znęca się nad innymi uczniami, w prawie każdej szkole występuje to zjawisko. Chłopak jest wysoki, ma krótkie, blond włosy oraz błękitne oczy. Jest lekko umięśniony i rozchwytywany przez pół szkoły. ,,Patrzcie to Flash!“, ,,Flash, dowal mu!“, ,,Kochamy cię, Flash!“. Aż się robi niedobrze.

— Ha! Słyszałem, żeś nieźle zemdlała kilka dni temu. Aż tak się bałaś? Hm? Ponoć się posikałaś, gdy zobaczyłaś złoczyńcę — jego irytujący głos, co raz bardziej mnie dekoncentrował.

Zaznaczyłam ołówkiem numer strony w podręczniku, ściągając z włosów jakieś kolorowe papierki po cukierkach, które wylądowały tam z winy pewnego irytującego blondyna.

— Wcale tak nie było — zaprzeczyłam, odchylając się delikatnie do tyłu. — Kto ci takie bzdury naopowiadał?

— Wszyscy tak mówią — uśmiechnął się zawadiacko blondyn, kładąc się na ławce.

Niedobrze, oj niedobrze. Muszę unikać plotek. Uspokój się, wszystko ucichnie, w końcu to liceum, zaraz się znajdzie ktoś inny na celowniku.

— Chcesz poznać prawdę, przystojniaczku? — odwróciłam się do niego, mrużąc delikatnie oczy.

— Dawaj, nie może być przecież tak źle.

— Byłam zamknięta w palącym się autobusie, którym bawił się Rhino. Wszędzie było słychać piski i ból. Musiałam wydostać się przez dach, paląc sobie przy okazji dłonie — mówiłam, niczym narrator w filmie, pokazując mu obandażowane dłonie. — Ale potem pojawił się Spiderman i sytuacja się uspokoiła — zakończyłam natychmiastowo, kłując długopisem Flasha w nos.

Niebieskooki jęknął cicho, rozmasowując sobie twarz. Chemiczka spojrzała w naszą stronę, zawieszając wzrok na mojej uśmiechniętej twarzy.

🕸️🕸️🕸️

Po powrocie do domu zastałam w nim mojego wujka oglądającego jakieś urządzenia przy stole. Miał na sobie starą, podziurawioną bluzę, a na około niego było porozwalane masę rzeczy. Jakieś papiery, akta, dokumenty, klucze, zimne sajgonki, małe, metalowe ustrojstwa. Mój młodszy brat oglądał telewizję, zajadając się paczką chipsów, której nie mógłby nawet dotknąć, gdyby matka była w domu. Powiesiłam torbę na krześle w kuchni, witając się ze wszystkimi. Wyciągnęłam zimne klopsy z lodówki i wsadziłam je do mikrofalówki, po czym odwróciłam się w stronę chrzestnego.

— Doprawdy podziwiam cię, że dajesz radę jeść te klopsy. Twoja matka mnie raz nimi zatruła. Od tamtej pory ich nie jem i unikam, gdy tylko nadaży się okazja — mruknął brązowooki, spinając ze sobą kilka kartek. — Daj spokój, wrzuć to do lodówki. Zamówimy sobie jakieś porządne żarcie.

— Więc, nad czym ostatnio pracujesz? — zapytałam, zajadając się pizzą.

— Teoretycznie tym co zawsze, kosmos, równoległe światy... — odparł szatyn, odstawiając półlitrową colę.

— A praktycznie? — dopytał mój młodszy brat, patrząc na wujka wielkimi oczami.

Chłop był bohaterem w jego oczach. Ratował mu dupę, gdy wpadał w małe bójki lub urządzał takie jedzenie, że mama by go z domu na kilka tygodni wywaliła.

— A praktycznie... Coś dużo, dużo, duuużo ciekawszego! — wytarł dłonie o spodnie, po czym wziął do ręki jakiś mały element kształtem przypominający robaka. — Otóż... To jest prototyp do konwertowania materii naszego ciała. A ten co leży na stole, służy do ściskania ze sobą atomów, wprowadzając ich w stan ścisku i natychmiastowego odepchnięcia się od siebie.

— Eee... Nie rozumiem — odparł John, odkładając pizzę na czerwony talerzyk.

— Ja za to w sumie tak — mruknęłam. — Duży jest progres od poprzedniej prezentacji?

Wujaszek zastanowił się przez chwilę. Mężczyzna westchnął z dezaprobatą.

— Niewiele poszło na przód. Brak mi środków. Zastanawiam się czy nie podjąć współpracy z jakąś firmą, a co mi tam! Nawet i z Kongpojnem!

— Raczej Kingpinem! — odezwał się John. — On jest gruby i brzydki. Trochę, jak dziadek Frank.

Uśmiechnęłam się delikatnie na jego słowa. Bo Kingpin serio jest gruby i brzydki. Tak samo, jak nasz dziadek. Chociaż charakterem to są całkiem inni.

— No nic, pomyślę nad tym. Ale coś czuję, że nie mam większego wyboru. Poszukam czegoś jutro, a wy — wskazał na nas palcami. — Sprzątnijcie pudełka po pizzy i idźcie na górę. John, myć się i spać. Bo jak nie, to będę wiedział.

🕸️🕸️🕸️

Przez jakieś dwa tygodnie mało się działo. Spiderman uratował jakąś staruszkę, pokonał kilku złoczyńców, przez przypadek podpalił szkołę, laboratorium w Oscorp Industries wyleciało w powietrze i schronisko dla kotków zostało wsparte 80 kilogramami suchej karmy. 
Stanęłam przed dębowymi drzwiami, biorąc głęboki wdech. Zapukałam, po czym weszłam do niewielkiego budynku. Nieco się tu zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Ściany były świeżo pomalowane na biało, meble wymienione, przedpokój dorobił się pufy i wieszaków na kurtki. Przebiłam się przez frędzelki, wchodząc do ciemnego pomieszczenia, oświetlonego przez zielone oraz białe lampki. Z małą wątpliwością podeszłam do śnieżnego biurka. Granatowe plany zalegały cały mebel. Na papierach znajdowały się dość dziwne rysunki człowieka, do którego były przyszpilone mechaniczne kończyny. Ogromny kręgosłup ciągnął się wzdłuż pleców zakańczając się przy rdzeniu kręgowym dziwnym elementem.

— Kogo moje oczy widzą? 

Cierpki głos zabrzmiał z ochrypłego gardła.

— Otto! — wymsknęło mi się ze strachu.

Brązowooki dwudziestolatek podszedł do mnie powoli, poprawiając biały frak. Czarne okrągłe gogle widniały na jego czole, odgarniając kłęby brązowych włosów. Chłopak położył mi dłoń na barku, opierając się o biurko.

— Już minął miesiąc? Ten czas tak szybko leci, za szybko... — szepnął do siebie, kiwając głową na boki. — Chodź, muszę ci coś pokazać.

Otto Gunther Octavius — poznałam go, gdy miałam dziesięć lat. Czasami dorabiał u nas opiekując się mną i moim bratem w weekendy. Interesował się wynalazkami, co mu zostało po dziś dzień, dzięki czemu szybko złapaliśmy kontakt. Jakiś czas później wydał książkę, którą przeczytałam w trzy dni. Miałam o czym z nim rozmawiać, nie powiem, że nie. Cztery lata później dorobił się niezłego uniwerku i kawałka laboratorium sfinansowanego przez uniwersytet. Otto lubił badać nowe rzeczy i ja mu w tym pomagałam. Cóż, lepiej byłoby to ująć, że go bardziej nadzorowałam lub robiłam za królika doświadczalnego. O tak, to drugie zdecydowanie bardziej pasowało do mojej charytatywnej roli.
Niechętnie oderwałam wzrok od dziwnych planów macek, idąc za Octavius'em. Stanęłam w nieco mniejszym pokoju, który niemalże pękał od rupieci. Nie licząc okrągłej podświetlanej podstawy na środku podłogi, na około stały jakieś komputery, fiolki i szafy z masą szuflad. Nie licząc węża ogrodowego, kosza czekoladek i dyplomu, pokój ten prawie niczym się nie wyróżniał.

— Pewnie zastanawiają cię te plany w głównym pokoju — mruknął szatyn, kręcąc srebrną obrączkę na serdecznym palcu prawej ręki.

— Ciężko się nie zgodzić... — odparłam zmieszanie. — Wyglądają trochę przerażająco. Tak właściwie, czym one są?

Usiadłam na krzesełku bez oparcia, wpatrując się w jakiś ogromny przedmiot przykryty prześcieradłem. Otto parsknął śmiechem pod nosem, po czym powrócił do swojej poważnej miny.

— Moim marzeniem i przełomowym momentem w historii, która doprowadzi do czegoś jeszcze lepszego, piękniejszego i korzystniejszego — odparł szatyn, powoli przechadzając się po pomieszczeniu. Stanął pod przykrytą machiną, uśmiechając się delikatnie. — Moja droga Raisso, przedstawiam ci mój najnowszy wynalazek, nad którym pracowałem tylko cztery miesiące.

W tym momencie student jednym ruchem ściągnął prześcieradło na podłogę. Nie mogłam uwierzyć swoim oczom. Czułam fascynację, a zarazem strach patrząc na cztery mechaniczne kończyny, przypominające macki. Te plany z biurka okazały się być prawdą. Wielka maszyna stała po środku okrągłej podstawy z sześcioma ramionami, świecąc się na złoto. Ogromny kręgosłup z kilkudziesięcioma igłami przyszpilonymi do ramion wzbudzał we mnie jakieś podekscytowanie. Czar prysł, kiedy przypomniałam sobie, dlaczego tu jestem.

— O nie, nie ma mowy, nie założysz tego na mnie. Widzisz te igły? — wskazałam na to ustrojstwo, podchodząc do niego. — Jaki ból to musi być — mówiąc to, wzdrygnęłam się.

— Hmm... Dla twojej informacji wyjaśnię ci parę rzeczy — stwierdził Otto, wchodząc na piedestał. — Ramiona są całkowicie bezpieczne. Są odporne na działanie temperatury i działanie pola magnetycznego. Gdy igły zostaną wbite w twoje ciało, będziesz nimi sterować za pomocą łącza neuronowego. Nanoprzewody odbierają impulsy bezpośrednio z móżdżku. Urządzenie sterowane jest myślą i pozwala na pracę w warunkach zabójczych dla człowieka. W przewodach jest pewien płyn, taki układ chroniący wyższe funkcje mózgu. Dzięki niemu to ty będziesz panować nad maszyną, a nie ona nad tobą. Jednak...

Octavius podrapał się po szyi, patrząc na mnie wymownie.

— Jednak jestem pewna wada. Im dłużej nosisz ramiona, tym szybciej tracisz nad nimi kontrolę. Mój limit to tydzień. Po siedmiu dniach zacząłem słyszeć głosy, jakby ramiona były żywym organizmem, mówiły mi co mam robić. Pamiętam dokładnie, jak ogromny gniew czułem, ta narastająca agresja gotowała się w moim ciele i czułem to ze zdwojoną siłą. Ale jest też mały plus. A mianowicie płyn rdzeniowy zmieszany z moją tajną substancją, który zauważyłem, że po tygodniu zwyczajnie wyparował i bez problemu po zdjęciu ramion można go uzupełnić. Idealny sprzęt, nieprawdaż? — zakończył swój monolog z uśmiechem, poprawiając fartuch chemiczny.

— Otto, mało mnie przekonuje wbicie setki igieł w tym samym czasie w moją skórę. Wierzę, że nie testowałbyś na mnie czegoś bardzo niebezpiecznego, ale pomyśl może nad jakimś chwilowym znieczuleniem? — zaproponowałam mu z politowaniem, na co ten jedynie odchrząknął.

— W porządku, jest pewien środek, nie za mocny i nie za słaby. Da się załatwić. Pytanie brzmi — nabrał powietrza w płuca, stając na przeciwko mnie. — Czy zechcesz asystować oraz zaprezentować ramiona na sobie w tą sobotę o 13:00? Wiem, jak banalnie to brzmi! I że możesz nie wyrobić się z przygotowaniem psychicznym, dlatego rozumiem, jeśli odmówisz, jednakże nalegam. To będzie kolejny przełomowy moment w moim życiu. Przede mną otworzą się nowe drogi. Ma przybyć ponad trzystu gości.

Otworzyłam buzię tylko po to, by ją zamknąć. Te informacje przekraczały moją strefę komfortu.

— Słuchaj — zaczął szatyn, nerwowo bawiąc się palcami. — Jestem pewny, że mi się uda i że masa ludzi zleci się do mnie. Będą chcieli taki sprzęt w zamian za kupę forsy. Ale nie to jest najlepsze, ja nie chcę pieniędzy, ja chcę historii. Chcę zapisać się i być znanym z przełomowego odkrycia, które spowoduje jeszcze większe odkrycie!

Wtem wpadłam na bardzo podstępny pomysł.

— Zgodzę się pod jednym warunkiem.

— Słucham, więc! — rozbudził się dwudziestolatek.

— Będziesz mi winien przysługę, małą, dużą, przeogromną — zależy z czym do ciebie wtedy przyjdę.

No wiedziałam, chłopaka zamurowało. Milczał przez jakieś pięć minut. Podrapać po głowie zdążył chyba z dziesięć razy, obrączkę z palców zdjął może z trzydzieści. Niby taka głupota, ale przysługa u Otto to coś bardzi cennego, czego ludzie nie często mają szansę doświadczyć.

— Będę  tego zapewne bardzo żałował, ale deal to deal — powiedział w końcu, zakładając ręce na klatce. — W takim razie do piątku.

— Zaraz, zaraz panie wielki naukowcu. Mówiłeś, że pokaz jest w sobotę — skrzywiłam się lekko, podejrzanie na niego zerkając.

— Minie parę godzin zanim zapanujesz nad ramionami. W życiu bym cię nie puścił bez przygotowania! — Otto pacnął ręką w swoją twarz. — Dlatego przyszykuj się na piątek, przyjdź do laboratorium po lekcjach, im szybciej ci to założymy, tym lepiej.

Następnego dnia w poniedziałek od samego rana myślałam nad moimi piątkowymi planami. Byłam przerażona i pewnie gdyby się ktoś spytał, dlaczego zgodziłam się na ten głupi eksperyment Otto, odparłabym, że jestem głupia! Ale tu chodzi o to uczucie, ten dreszczyk emocji, coś jak rosyjska ruletka — albo zginiesz, albo nie. Jedynie jakoś mam dziwne przeczucie, że tym razem może coś pójść nie tak. Oby tylko ta intuicja się myliła.
Gdy zadzwonił dzwonek, spakowałam książki i wyszłam na korytarz. Skierowałam się do kafeterii ze spuszczoną głową. Co ja wyprawiam? Nie mogę się wyzbyć myśli, że setka igieł zostanie wbita w moje ciało. Otto jest świetnym naukowcem, który już dawno zapisał się na kartach historii. Pomimo tego wciąż mu mało. Sława to coś czego pragnąć można w nieskończoność. Jest jak plaga szerszeni. Ktoś kto nie znałby Octaviusa zapewne miałby go za wariata, egoistycznego i łapczywego dzieciaka. Jednak jest powód, dla którego to wszystko robi.
Otto nie miał dzieciństwa jak z bajki. Jego ojciec był agresywny, znęcał się nad nim jak tylko mógł. Dzień po dniu nabywał co raz więcej ran. Zarówno od ojca, jak i osób w szkole. Przezywali go obślizgłym pulpetem lub gnojojadem. Szatyn jednak nic z tym nie zrobił. Poniekąd. Zaczął ćwiczyć, inaczej się ubierać, chodzić z dumnie podniesioną głową. Gdy tylko przeszedł niesamowitą metamorfozę, zmienił szkołę. Poszedł do nowego liceum i zaczął od nowa. Sprawa z ojcem rozwiązała się dopiero rok temu. Gdy ten zginął w wypadku, Otto ożywił się drastycznie, porzucając swoją przygnębioną osobowość. Dzisiejszego dnia ma ogromną ilość zwolenników, fanów i osiągnięć. I sporą traumę, ale lepiej to pominąć.
Zjadłam w samotności zimne ziemniaki z kotletem i groszkiem, po czym poprawiając skórzaną kurtkę ruszyłam do klasy chemicznej. Już na samym wstępie nieźle się zdziwiłam, widząc wszystkich stojących przy biurku Pani McFirp. Okazało się, że to miała być zwykła praca w grupach. Nauczycielka przydzieliła mnie do Parkera, MJ i jak na przekór dopisała do nas Flash'a. Dam sobie rękę uciąć, że ta prukwa to sadystka specjalnej klasy i zrobi wszystko, by nam tylko dopiec.

— Doprawdy za jakie grzechy mam tu z wami siedzieć? — burknął Flash z oburzoną miną, zakładając ręce na klatce. — Przegryw, rolniczka i różyczka.

— Różyczka? — odparła z sarkazmem rudowłosa, podirytowana obecnością blondyna.

— Niby ładna, a kłuje tak, że już byś wolał wybrać jakąś marną stokrotkę — parsknął ze śmiechem, wskazując na mnie kciukiem.

Nikt prócz niebieskookiego się nie zaśmiał, nawet nie pisnął. Cisza większa niż w grobie wujka Parker'a.

— Zamknij się i nie odzywaj. Jesteś zbyt głupi, żeby zrobić z nami te doświadczenia i zbyt głośny, żeby coś prezentować — powiedział Peter z obrzydzeniem.

— Phi... i tak nie miałem zamiaru nic robić — odburknął obrażony, przeglądając coś w telefonie.

Wyjrzałam zza głowy Flash'a, poszukując Harry'ego. O rany, aż mi się ręce ciężkie zrobiły, gdy tylko go ujrzałam. Te jego puszyste, falowane, brązowe włosy, zielone oczy z tą iskierką w oczach, zadbane ręce z kilkoma pierścionkami na palcach, ten półmroczny styl połączony z ,,arystokrackim“ i eleganckim ubiorem, złoty zegarek kieszonkowy na jego szyi i para czarnych kolczyków...

— Możesz przestać się na mnie gapić? — wybił mnie z moich rozmarzeń ten upierdliwy blondyn.

Zacisnęłam dłonie w pięści z nienawiścią w oczach. Uśmiechnęłam się, krzywiąc brwi.

— A co, nie mogę? — wycedziłam, czując, że zaraz mi żyłka pęknie.

— Nie, nie możesz. Nie mogę się skupić nad moimi myślami, gdy się na mnie gapisz!

— Nie gapię się na ciebie, debilu! — podniosłam głos, nerwowo poprawiając mankiet kurtki.

— A gdzie się podział ,,przystojniaczek“? — zapytał z delikatnością, unosząc kącik ust do góry. Przybliżył się nagle do mnie, opierając się o stół chemiczny.

— O-o czym mówisz...? — zmieszałam się, zabierając dłonie z lady. — Jaki znowu ,,przystojniaczek“?

— Nie mówiłaś swoim znajomym? — blondyn zerknął na Parkera i MJ, głupio unosząc brwi. — Nie jesteś taka grzeczna, jak wszyscy myślą.

Chłopak zaśmiał się pod nosem, wpatrując się w moje oczy. Peter i Mary spojrzeli na mnie niezrozumiale.

— To nie tak, jak myślicie! Nazwałam go tak sarkastycznie. Przecież on nie jest nawet ładny, no błagam! — uniosłam głos, na co kilka osób zaczęło przysłuchiwać się naszym pogaduszkom.

— Thunderbait, jeszcze jedno słowo i wylądujesz w kozie.

Jak na rozkaz zamilkłam, słysząc głos nauczycielki. Jak Boga kocham, jak nie trzepnę Flash'a, to trzepnę tą głupią babę za mną. Przez resztę lekcji starałam się zignorować blondyna, który wbijał we mnie wzrok co jakiś czas. Przez tego głąba nie miałam nawet czasu powzdychać do Osborn'a. Po czterdziestu minutach czystej męczarni dosłownie wybiegłam z sali, uciekając od niebieskookiego, który postanowił za mną pobiec.

— CZEMU ZA MNĄ BIEGNIESZ? — wydarłam się, omijając ludzi na korytarzu.

— Czemu uciekasz?! Przecież ci nic nie zrobię! — zapewniał mnie, choć ja co raz szybciej zaczynałam przebierać nogami.

W ostatniej chwili wpadłam do damskiej łazienki, zamykając drzwi za sobą.

— W końcu będziesz musiała stamtąd wyjść! A ja się stąd nie zamierzam ruszać.

— A to stój tam i do nocy! — odkrzyknęłam mu, związując włosy w dwa kucyki.

A sobie stój... Weszłam do jednej z kabin, stanęłam na klapie kibla i nacisnęłam przycisk spłuczki, otwierając w tym czasie okno. Wyskoczyłam przez okno, po czym weszłam do szkoły drugim wejściem. Chciało mi się śmiać, gdy widziałam chłopaka stojącego przed damską toaletą. Zaczepiłam pyzatego dyrektora stojącego na korytarzu, mając w zanadrzu świetny plan.

— Panie dyrektorze, czy pan to widzi? — zaczęłam rozmowę z udawanym smutkiem.

— Co takiego widzę? — zapytał niezrozumiale dyrektor, poprawiając granatowy krawat w paski.

— Proszę spojrzeć, jak my, dziewczyny mamy czuć się bezpiecznie, gdy Flash nas podgląda? Proszę coś z tym zrobić! Panie Andru!

— Niech mnie piorun trzaśnie... Flash! FLASH! — wydarł się wściekły nauczyciel, idąc szybkim krokiem w stronę nastolatka.

Gdy tylko niebieskooki go spostrzegł, zaczął tak szybko biec, że mógłby startować w pokazie biegów dla koni! Ach, jak ja kocham tą szkołę.

Z zarumienionymi policzkami, zamknęłam szafkę i śmiejąc się pod nosem udałam się na zajęcia.

🕸️🕸️🕸️

5277 słów
Powracam do was z czymś całkiem nowym, bo z serii marvela, o której nie miałam jeszcze przyjemności pisać. Gdy tylko najdzie mnie wena, będę pisać rozdziały, jednak jak wiemy — nic nie trwa wiecznie, w tym mój zasób słów i chęci. Rozdziały zamierzam pisać mniej więcej od 4000 słów do 5500.
Jedno mogę Wam obiecać. Ta książka zdecydowanie będzie nieprzewidywalna w niektórych momentach, a co nieprzewidywalne jest dobre. W końcu książki bez schematu smakują dość ciekawie.

Draffander

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro