10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Żyłam.

Wyciągnęłam od rodziców ponad trzysta tysięcy złotych, a mojemu bratu udało się wyciągnąć od nich drugie tyle. Do tego mieliśmy własne karty bankowe na których również było mnóstwo pieniędzy. To powinno nam wystarczyć, by zapewnić dzieciakom podstawowe elementy potrzebne do przeżycia.

Leonard był jedyną osobą, która wiedziała o ponad setce dzieci, które magicznym sposobem znalazły się w moim pokoju. Szybko mu wszystko wytłumaczyłam, gdy znalazł mnie nieprzytomną i obudził. Nie miałam innego wyboru. Jak miałabym ukryć przed nim te wszystkie dzieci? Nie poradziłabym sobie sama. Potrzebowałam go. Na początku mi nie wierzył, ale gdy pokazałam świecący tatuaż uwierzył.

Razem kupiliśmy duży dom, niedaleko naszego, ukryty w lesie. Leon miał prawo jazdy, więc przez dobre kilka godzin przewoziliśmy dzieci z domu do domu. Na naszą korzyść, dzieci po teleportacji były nieprzytomne, dlatego łatwiej nam było się z nimi poruszać. Do tego dziwnym trafem dzieci lodowych olbrzymów teraz wyglądały, jak dzieci ludzi. Były normalnego wzrostu i nie miały niebieskiej skóry. Nie wiedziałam jeszcze, jak z oczami. Ale już samo to dużo bardziej ułatwiało nam zadanie. 

Nie miałam pojęcia, jak ogarnę wychowanie takiej ilości dzieciaków. Nie było szans, bym mogła je adoptować, a więc nikt nie mógł się o nich dowiedzieć. Jak wytłumaczyłabym ludziom takie przedszkole? Boże, dopiero docierało do mnie na co się skazałam. 

- Na reszcie koniec. - ucieszył się mój brat, gdy wnieśliśmy do domu ostatnie dzieci. - Jak masz zamiar upilnować tyle bachorów?

- Mam nadzieję, że mi pomożesz. - uśmiechnęłam się niewinnie i położyłam na wygodnej kanapie w moim nowym domu. - Przeprowadzę się tutaj. Tu będę mieszkać. Rodzice nie zauważą, że mnie nie będzie. - powiedziałam po chwili.

- A szkoła? - brat usiadł na kanapie i moje nogi położył na swoich.

- Chyba wynajmę opiekunkę. Nie wiem. - westchnęłam zrezygnowana. - Nie mogę wzbudzać podejrzeń, a jak wezwą rodziców, bo nie chodzę do szkoły, to nie będzie przyjemnie. - zauważyłam. - Z drugiej strony nikt nie powinien się dowiedzieć, że pod moją opieką znajduje się takie stado dzieciaków. Wezmą mnie za handlarza narządami, czy...

-  Nie dasz sobie rady sama. Tak samo jak jedna opiekunka. Musisz znaleźć zaufanych ludzi. To jednak sto trzy dzieciaki. - zauważył ze śmiechem.

- Racja. Ale teraz się tym nie przejmujmy. Chce mi się spać. - powiedziałam, przelotnie zerkając na zegar. Była już piąta rano.  - Zamknąłeś drzwi na klucz? - spytałam.

- Tak.

- Okej. To jest jeszcze jakieś wolne łóżko oprócz kanapy, czy wszystkie są zajęte przez dzieciaki?

- Musimy kupić więcej łóżek i łóżeczek. Masz dzieci w różnym wieku.

- No wiem. Jutro jedziemy na zakupy.

- A szkoła?

- Coś ty nagle taki pilny się zrobił? - zaśmiałam się. - Darujmy sobie szkołę przez najbliższych kilka dni. Potem wrócimy do życia. Jedziemy na zakupy, ale jak się wyśpię.

- Nie ma to jak nie iść do szkoły w poniedziałek. - powiedział mój brat.

- Tak. Poniedziałki najgorsze, ale teraz się zamknij. Chcę spać.

- Ale mi jest niewygodnie, wasza wysokość. - zaśmiał się Leo.

- To co ja poradzę. Nie mój problem. - powiedziałam sennie.

- A właśnie, że twój. - brat zepchnął mnie z kanapy, po czym wstał i rozłożył ją. - Teraz będzie dobrze. - powiedział, kładąc się na łóżku, nim zdążyłam na niego nawrzeszczeć. Zresztą byłam zbyt zmęczona, żeby chciało mi się na niego krzyczeć.

- Jesteś okropny. - położyłam się obok niego.

- Wiem, ale mnie kochasz. - zaśmiał się i przyciągnął mnie do siebie, przykrywając cienkim kocem. - Wygodnie ci w tej bufiastej sukience?

- Możesz sobie pomarzyć, jak wyglądam nago. - zaśmiałam się sennie. - Przynajmniej jest ciepła.

- Na pewno nie tak, jak moje ciałko.

- Jesteś zboczony, Leo.

- Wiem... - zaśmiał się.

- Zamknij się, bo każę jakiemuś dziecku zamienić cię w lód. - zagroziłam.

- Nie zrobisz tego.

- Jak nie dasz mi spać, to uwierz, że zrobię. - ostrzegłam, przez co mój brat w końcu zamilkł.

***

- Wstawaj! - obudziłam brata, szarpiąc go za rękę.

Wstałam pół godziny temu i byłam już przebrana. Cztery godziny snu to nie dużo, ale wystarczająco, aby żyć. Wypita chwilę wcześniej kawa również pomogła się rozbudzić.

- Wstawaj! Jedziemy na zakupy!

- Jeszcze chwilkę... - odpowiedział sennie zakrywając twarz kocem.

Zepchnęłam go z łóżka, przez co wylądował na zimnej podłodze tak jak ja jeszcze parę godzin temu.

- Jesteś okropna. - wstał, masując obolałe ciało.

- Jak ty wcześniej. - zaśmiałam się. - Przywiozłam trochę ubrań z domu. Masz. - rzuciłam w niego torbą.

- Przywiozłaś? - zdziwił się i przebierał w nowe ubrania.

- Tak. Może nie mam jeszcze prawa jazdy, ale umiem jeździć samochodem. Mikołaj mnie kiedyś uczył. - wzruszyłam ramionami, odwracając się tyłem do niego. - Gotowy?

- Tak.

- To idziemy. Dzieciaki jeszcze śpią. Musimy się pospieszyć. Nie mamy nic do jedzenia, więc najpierw jedziemy do spożywczego. - zarządziłam.

- Tak jest, wasza wysokość. - Leonard ukłonił się teatralnie i otworzył przede mną drzwi.

***

Po kilku godzinach robienia zakupów, mieliśmy już chyba wszystko. Najpierw odwiedziliśmy restaurację, w której zjedliśmy śniadanie. Potem sklep spożywczy i na końcu meblowy.
Zamówiliśmy z sześćdziesiąt nowych łóżek i teraz zastanawialiśmy się, gdzie zmieścimy tyle mebli. Większość łóżek była dwupiętrowa. Nasz nowy dom był ogromny, ale obawiałam się, że nie aż tak. Musiałam coś wymyślić, najważniejsze, żeby dzieci miały gdzie spać, a nie jak dziś na kocach i starych materacach, które na szybko szukaliśmy w domu.

Rozpakowywaliśmy właśnie zakupy, gdy usłyszeliśmy płacz.

- Oho! Zaczyna się! - krzyknęłam do brata i pobiegłam do pokoju, z którego dochodził niepokojący dźwięk.

Około trzydziestu dzieci siedziało w jednym pokoju. Obudziły się i najwyraźniej spotkały właśnie tutaj. Ich oczy nie były czerwone, a normalnych kolorów, jak ludzkie.

- Kim pani jest? Gdzie jesteśmy? - spytała sześcioletnia dziewczynka.

- Co pamiętacie? - spytałam.

- Nic. Obudziłam się rano i znalazłam moje rodzeństwo. - powiedziała, wskazując dwóch małych chłopczyków i dziewczynkę.

- Wszyscy jesteśmy rodziną. - powiedziałam. - Będę potrzebowała waszej pomocy. Twojej i innych najstarszych dzieci.

- Nie ma tutaj nikogo starszego ode mnie. - zauważyła dziewczynka.

- Tak, ale jest dużo dzieci w twoim wieku. Nie dam sobie rady sama opiekować się tymi wszystkimi maluchami. Pomożesz mi? - uśmiechnęłam się delikatnie do dziewczynki.

- Kim pani jest? - powtórzyła swoje pierwsze pytanie.

- Waszą mamą. - odpowiedziałam bez zastanowienia. - Jesteśmy w domu.

- Pomogę ci, mamo. - odwzajemniła uśmiech, a ja odetchnęłam z ulgą.

Najgorsze było już za mną. Teraz czekały mnie kolejne wyzwania, ale nie byłam sama, bo miałam brata i sporą gromadkę maluchów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro