Rozdział 24 - Nic nie czyni cię wolną

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

10 maja 1942 roku.
Berenika leżała na podłodze w swoim pokoju i rzucała Miłkowi kłębek nitki. Kotek gonił sznurek i próbował łapkami unieść go i położyć na brzuchu dziewczynki.
Mała próbowała zrozumieć, dlaczego wszyscy ją zostawiają. Jagoda zniknęła tak nagle, jak ona sama zniszczyła trzy lata piękna. I w imię czego, durnej tajemnicy? Gdzie tu sens...

Potrzebowała siostry, której mogłaby się wyżalić, wypłakać, ale już dawno ją straciła. Nie rozmawiały, nie pamiętała, jak Jadzia przytula, czy pachnie fiołkami czy deszczem, czy dalej gra... Wszystko stopniało jak zimowy śnieg i nastała wiosna, która nie wniosła nic do tej brei, która po Jadze pozostała.
Odeszła tak nagle, jakby porwał ją zachłanny wiatr. Nie zostawiła żadnej kartki, tylko otwarte okno i ślady krwi w korytarzu. Uciekła? Tak, Jagoda lubiła uciekać. A to od miłości, a to od Polski. Ale Berka nie winiła jej za to. Sama miała dość, czuła, że to za dużo. Że przygniata ją plecak, który sama spakowała i wzięła na swe barki.

Otarła z oczu przepychające się tam łzy i pogłaskała białe futerko swojego kotka. To niesamowite, jak bardzo się do niej przywiązał przez ten czas. A jednak też stał się tamtego dnia jakiś osowiały, nie tak chętnie bawił się swą ukochaną zabawką.
– Tęsknisz za nim? – zapytała, sadzając go sobie na brzuchu. Kicia ułożyła łepek na łapkach i wąsikami połaskotała ją w palce. – Ty jesteś moim przyjacielem?

Miał rację, taką okrutną rację. Nie miała nikogo, prócz niego. A teraz nikt jej nie pozostał.
Koleżanki stroniły od niej, bo nikt nie chciał bawić się z tą, która charakter miała ciężki i opanowany, kształtowany przez ojca lekarza. Była dla nich piątym kołem u wozu, niepotrzebną lalką. Chłopcy uważali, że nie potrafi być urocza i słodka, jak reszta dziewcząt i wykluczali ją z obiektów swoich westchnień i marzeń.
I tylko Wojtek pytał co u niej, przynosił jej własnoręcznie zrobione zabawki, uczył matematyki i opiekował się nią.
Więc dlaczego tak nagle przestał się do niej odzywać? Czy zrobiła coś źle?

Rozpłakała się i wpakowała do ust czerstwą kromkę chleba, którą mama zostawiła rano, gdy spieszyła do pracy. Miała wrażenie, że się dusi. Łzy zalewały jej twarz i gardło, a ona leżąc, pozwalała im spadać na podłogę. I sama spadła z góry, na którą tak usilnie próbowała wejść.

Gdzieś poza jej smutkiem pani Klara patrzyła na mury Pawiaku, które – jak sądziła – pochłonęły jej męża i córkę. On, pozornie mający szansę na to, by przeżyć, został dobity w miejscu, gdzie przyszło mu pracować. Pan Hubert podzielił jego los. I on, i Władysław odeszli w czeluściach cel. Jeden zbity na śmierć, drugi, niczym nieudany eksperyment, dobity zastrzykiem. Czy Marcelina czuła to samo, co pani Klara? Jak czuje się żona trupa?
Kobieta zatrzymała się i dotknęła ściany, oddzielającą świat jeszcze żywych od tego, gdzie tkwili umierający.
– Jestem przy tobie, córeczko – wyszeptała, pragnąc żeby ten szept przebił mury i wleciał do serca Jagody. Ale ona była daleko.

***

Pociąg trząsł się na wszystkie strony, przewracając ludzi w wagonach. Milcząca, przestraszona ludzka masa.
A pośród nich Jagoda, obdarta z wiary i nadziei, które przywłaszczyła sobie na początku naszej pogawędki. Jej duma powoli opadała, nie widząc już w rudowłosej niczego, co by ją utrzymało.
Rozmyślała nad tym, co ją spotka. Czarne to były myśli; przygniatały ją do podłogi wagonu. Nogi jej cierpły, ręce bolały i zdawały się pękać od pulsujących żył. W głowie jej szumiało, a całości szaleństwa dopełniał stukot kół o tory.
Czuła się, jak zwierzę, choć dopiero nim się stawała. Na razie była jeszcze Jagodą Marią Pawlus, która miała mamę, siostrę i kochanego chłopaka. Lecz za chwilę...
Za chwilę miała się stać kolejnym numerem na liście Śmierci, który prócz nieśmiertelnej duszy nie miał nic.

Była inna niż ludzie, z którymi ją wieziono. Szeptali do siebie „czysta Polka". A ona czuła się brudna pomiędzy Żydami. Nie miała potrzeby pomocy im, jaką odczuwał Tomek. Z biegiem lat stawała się coraz bardziej zimna i twarda, niewzruszona na jakiekolwiek ludzkie zachowania. Bo nie była już człowiekiem. Jej ciało wegetowało, pozbawione duszy. I tylko serce dobijało się do jej mózgu w nadziei, że ktoś je usłyszy.
Ona zaś była chora.
Ślepa w tłumie bezdennych oczu.
Głucha w barłogu krzyku.
Słaba w masie tych silnych, jak stal.

Jakieś dziecko skrobało nożykiem w deski, próbując wywiercić otwór w dnie wagonu. Zerknęła na nie z żałością, łypiąc oczyma tak jasnymi, jakby odbijało się w nich utracone słońce.
– Co się gapisz? – fuknęła dziewczynka, wycierając buzie brudną dłonią.
– Wyglądasz, jak moja siostra – odpowiedziała Pawlusowa, próbując zaczerpnąć nieco powietrza. Mała nie odpowiedziała. Założyła tylko za ucho tłuste włosy i zajęła się swoją „zabawą".
Ta cisza dręczyła rudą. Sprawiała, że miała ochotę krzyczeć, bić dłońmi o ściany wagonu. Szalejąca oaza spokoju. Bawiła mnie.

Pociąg toczył się powoli, aż w końcu stanął przy Judenrampe. Otworzono wagony i wypędzano zgromadzoną tam ludność na rampę. Niby zaszczute zwierzęta wychodzili, zasłaniając obolałe od ciemności oczy. Popędzali je strażnicy, by ustawić w szeregu przed kilkoma mundurowymi i kilkoma mężczyznami w białych fartuchach. Jednego szczególnie sobie ukochałam. Mój najdroższy lekarz. Wybryk natury, szukający podobnych sobie. Obłęd w ciele człowieka. Potwór, któremu dano duszę.

Popchnięto Jagodę do grona innych kobiet i postawiono obok wspomnianej dziewczynki. Ten czas oczekiwania na ruch oglądających był jak krwawa klepsydra. Tik tak, tik tak, zegar tykał, z Śmierć już zacierała zgrabiałe dłonie i kościstymi palcami głaskała zlęknione serca.

Ci, którzy urzędowali w bloku dziesiątym, gdzie eksperymentowało się na ludziach, spojrzeli na przedstawione im „towary". Krytycznym spojrzeniem zerkali na włosy, oczy, oceniali wzrost. Jeden z „białych aniołów" podszedł do Jagody i pociągnął ją za rękę.
– Grasz na czymś? – Oceniał długość jej palców, po czym niemal prześwidrował wzorkiem jej tęczówki. – Odpowiadaj natychmiast!
– Jestem pianistką – szepnęła, mierząc się z nim na spojrzenia. Pchnął ją do reszty szeregu i podszedł do grupki innych strażników. Przez chwilę naradzali się, po czym jeden z nich wskazał na Jadzię i pokiwał głową.

Zaczęło się rozdzielanie na tych, którzy mieli się jeszcze ze mną pomęczyć i tych, na których już czekała zachłanna Śmierć.
Dziewczyna i kilka innych kobiet trafiły do bloku A – 2, gdzie kazano im się umyć. Jaga miała wtedy wrażenie, że woda wypala jej skórę. Ciężkie krople łączyły się z łzami, by stworzyć jeden wielki potok. Ostatni. Już nigdy więcej Jagódka nie zapłakała. Auschwitz oduczało łez. Oduczało życia. Jedynym, czego można się tu było nauczyć, to jak przetrwać do następnego ranka. Jak sprawić, by idąc do komory wejść na końcu, by dostać największą dawkę trucizny. Jak pozbyć się brudu nie tylko z ciała, ale i z serca. I w końcu jak umrzeć szybciej niż wśród gazu, pośród błota z kulą w głowie czy na ciernistym murze.
Pokazywało, że człowiek nie ma imienia, a numer. I im wyższy, tym więcej cierpienia. Za dużo cierpienia.

Wzruszyłam się, gdy patrzyłam na mękę tej drobnej, przez nikogo nie kochanej pianistki. Gdy na jej ciele ukazał się numer z notowania kobiecego, bodajże 3226, to deszcz spadł na padół. W całym tym błocie i chlupie wyszły polskie dziewczęta na dwór. Nie była ona jeszcze ich ziemią, na razie stanowiły część obozu męskiego. Przestraszone, ubrane w za duże obrania i drewniaki stały w oczekiwaniu na to, co się stanie.

To jeszcze nie był czas puffu, jeszcze nie czas damskiej orkiestry, a jednak ja miałam co do Jagody ambitny plan. Miała być moją nagrodą za cały ten trud włożony w bijatykę z Polską. Dlatego dałam jej...
– Ona potrafi grać. – Jedna z kapo wskazała na kulącą się z zimna rudowłosą. – Weźcie ją do męskiej orkiestry, jest za słaba do pracy tutaj. – Ruchem ręki objęła pozostałe „numery". – Przyszło polecenie z Warszawy. Ona ma iść do męskiej orkiestry.

Zadrżała na to zdanie. Wiedziała, że wiąże się z jej moralnym końcem. Że trafiając do bandy wyniszczonych mężczyzn umrze. Już umarła.
Kapo szarpnęła nią tak, że pod warszawianką ugięły się kolana. Mimo napisu przy wejściu do obozu, nic nie czyniło jej już wolną.

***

1 czerwca 1942 roku.
Noc objęła Warszawę i tuliła ją do snu. Gwiazdy migotały radośnie na niebie, gdy Wojtek przemykał się ulicą, zwaną przez Alka „traktem Kilińskiego". Z każdej strony mógł nadejść niemiecki patrol nocny, lecz chłopak nie obawiał się tego. Skoro już był na tyle odważny, że wyszedł po godzinie policyjnej z mieszkania, to równie dobrze mógł sobie dalej iść.

Patrzyły na niego dogasające okna, których nie trzeba było zasłaniać tak jak na zachodzie, w obawie przed aliantami. Tu okna znaczyły, że ktoś żyje, mieszka, jest.
Przypomniał sobie akcję, na którą nie chciał wziąć go Zawadzki, gdy to Buki zabawiły się w szklarzy. A jego szklana laleczka się stłukła. I ona sam jej w tym pomógł.

Okropne to były dni bez przyjaciółki. Zdawały się nie mieć sensu, były wypełnione pustką. Nie miał chęci do niczego, od rana do nocy patrzył się tępo w ścianę. Rozmowy z matką nie bawiły go jak dawniej, Tomek znikał na wiele godzin; widywał go czasem na Starówce z piękną czarnowłosą dziewczyną.

A teraz? Teraz urządziliśmy sobie małe zawody. Ja i Zamkowski. Mój polski Jessie Owens.
Biegliśmy przy Krzywym Kole, Podwalu, mijaliśmy kolejne ulice, a wszystkie zdawały się wyglądać tak samo. Błąkały się po nich dusze tych, których stolica nie zdołała zatrzymać. Przysiadały czasem na kolanach Kopernika czy ławeczkach w Łazienkach i wznosiły swe oczy bez dna do niebios. Lecz wrota Nieba zamknęły się tej nocy na ziemię. Pozostawiona sama sobie łkała nad losem swych dzieci.

Kasztan zatrzymał się pod bramą niedaleko Solca. Księżyc obserwował go z zaciekawieniem i wraz z gwiazdami mrugał do niego przyjaźnie. Chłopak przełknął ślinę i spojrzał w dobrze znane sobie okno.

W tym samym czasie Berenika szykowała się do snu. Po cowieczornym rytuale czesania kotka, wdrapała się na parapet, by „porozmawiać" z tatą. Jednak ja i Aniołowie Stróżowie czasami mamy dziwne układy. Ktoś więc połaskotał ją skrzydłem w nos, tak, że kichnęła. Wytarła zachodzące łzami oczy i spojrzała w dół ku ulicy.

To tam dostrzegła drobną, aczkolwiek znajomą sobie postać. Doprawdy bajowa była to scena. Gdybym miała ją do czegoś porównać, to przemieniłabym włosy Berki w długi warkocz Roszpunki, a miast kamieni pod bramą, umieściłabym róże, w których to mój mały książę całkiem straciłby wzrok. Czasem mam wrażenie, że gdyby wszyscy ludzie oślepli, to w końcu zaczęliby patrzeć sercem.

Uśmiechnęła się do niego przez szybę, po czym delikatnie posłała mu całusa. Dotknął dłonią serca i roześmiał się.
– Przepraszam – wyszeptał, lecz dziewczynka zniknęła w oknie. Zasmucił się nieco i odwrócił na pięcie, by odejść. Postąpił kilka kroków na przód, gdy ktoś zawołał go głosem cichym, a jednocześnie nieco skrzypiącym, jak rozstrojone skrzypce.
– Zaczekaj – poprosiła, wypadając z bramy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro