Rozdział 44

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Przez pierwsze minuty siedziałem spokojnie na krześle i się nudziłem. Zastanawiałem się, czy moim kadetom uda się dotrzeć do Nick'a. Miałem nadzieję, że to my byliśmy szybsi. Swój oddział rozbiłem na pięć grup po cztery osoby. Trzy grupy musiały sprawnie uniknąć wroga i przedostać się do samego podporucznika. Pozostałe dwie miały podjąć walkę z kadetami Nick'a w terenie.

Po godzinie podniosłem się z krzesła i zacząłem krążyć po namiocie.  Jakieś pięć minut temu dwa zespoły zameldowały mi, że wyminęli dziesięcioosobową grupę Grimshaw'a i zmierzają do celu. Czekałem jeszcze na oddział gdzie był Harry. Znając go pokierował wszystkich w złym kierunku. Nie wiem kto dał mu dowództwo. Ten ktoś chyba nie był do końca świadomy swoich czynów.

* Przy rzece widzę trzech wrogów. Kierują się w naszą stronę * - powiadomił mnie Niall.

- Zaczekajcie aż podejdą i spróbujcie ich wyeliminować. - powiedziałem spokojnie.

Podszedłem teraz do stołu i odłożyłem urządzenie. Zerknąłem na mapę i sprawdziłem ich lokalizację. Rzeka znajdowała się trzy kilometry od tego miejsca w linii prostej. Spojrzałem na współrzędne na kartce. Obóz Nick'a powinien znajdować się za rzeką. Jedyne miejsce w którym można by było ją przemierzyć znajdowało się pięć kilometrów na wschód. Rzeka miała silny prąd i nikt nie byłby w stanie ją przepłynąć lub przejść.

- Jest obok was jaskinia?

* Tak, kilka metrów za nami * - odparł

- Zmiana planów. Ukryjcie się, zrozumiano?  - zapytałem i prześledziłem mapę palcem.

* Dlaczego, Lou?* - teraz byłem pewien, że głos zabrał Styles. - * Jest ich tylko trzech *

- To pułapka. Reszta czeka w jaskini. Przemierzyli rzekę i się ukryli. Szliście wzdłuż rzeki, prawda?

* Tak. Jest tu duża kłoda, po której możemy przejść *

- Słuchaj co mówię, Styles. Ukryjcie się i czekajcie.

Więcej już się ze mną nie kłócił. Wykonali moje polecenie. Ostrzegłem również pozostałych kadetów, by uważali na to miejsce. Mieli znów połączyć się w cały dwudziestoosobowy oddział. Gdy już to zrobią, pięć osób odciągnie uwagę kadetów znajdujących się na brzegu. Reszta ruszy na drugą stronę rzeki. O mały włos a sami podłożylibyśmy się kadetom Nick'a. Już zapomniałem o tej jaskini. Grimshaw zastosował moją własną taktykę sprzed lat.

Było nas  pięcioro. Dziś mieliśmy znów ćwiczenia terenowe. To coś innego niż biegi i chyba każdy to lubił. Tego dnia było wyjątkowo gorąco i wydawało się, że zaraz wyjdzie burzę. Wszyscy członkowie zgodnie wybrali mnie na kapitana oddziału, ale nie chciałem się zgodzić. Nie potrafiłem planować ani zarządzać osobami, dlatego też byłem bardzo zdziwiony, gdy to zaproponowali. Okazało się, że nie mam nic do powiedzenia. Zadanie było proste. Nasz cały dwudziestoosobowy oddział został podzielony na pięcioosobowe pododdziały. Mieliśmy nawzajem się wyeliminować. Wygrywała grupa, która jako jedyna dotrze do bazy gdzie czekało dowództwo. Aby zadanie zostało zaliczone musieliśmy zdobyć jeszcze trzy  chusty, odpowiednio przydzielone każdemu oddziałowi. Gdy pokona się wroga, zabiera mu się jego chustę jako dowód i dostarcza  instruktorowi. Nie mieliśmy kompletnie nic, żadnej broni czy plecaka z ekwipunkiem.

Przez pierwsze minuty nikogo nie spotkaliśmy. Cały czas kierowaliśmy się w stronę bazy. Została nam do przekroczenia rzeka, ale nie byliśmy sami. Postanowiłem, że poczekamy na resztę. Ktoś będzie musiał tędy przechodzić i jak się okazało, miałem rację. Schowaliśmy się wtedy w starej jaskini. Pamiętam jak ciągnęliśmy losy, który pójdzie i wpierw tę jaskinię sprawdzi. Przecież mogłaby być zamieszkana przez niedźwiedzie lub inne drapieżniki. Padło na Lightwood'a. Był to blondyn o czarnych jak noc oczach. Uchodził za największego śmiałka, więc nie robił żadnego problemu. Dokładnie przeszukał dla nas to miejsce i stwierdził, że oprócz pajęczyn i pająków nic tu nie ma. Schowaliśmy się więc w tej jaskini i czekaliśmy. Niezbyt długo, bo już po kilkunastu minutach słyszeliśmy żywe, głośne rozmowy.

Od razu po głosie rozpoznałem Nick'a. Pomimo tego, że byliśmy w jednym oddziale nie darzyliśmy się sympatią. Nienawidził mnie z całego serca, zresztą z wzajemnością. Ich grupa zatrzymała się przy rzece. Nie mogli wrócić do bazy, ponieważ brakowało im naszej zielonej chusty, którą musieli zdobyć. Chyba liczyli na to, że na nas zaczekają. Nie wiedzieli wtedy, że ich obserwujemy. W jaskini było przyjemnie chłodno, czego nie można było powiedzieć o tej polanie na której obecnie tamci się znajdowali. Chciałem wydać rozkaz ataku, lecz odczekałem chwilę. Jak się okazało była to kolejna mądra decyzja. Koledzy Nick'a wraz z nim na czele postanowili lepiej spożytkować swój wolny czas. Rozebrali się do bokserek i poszli popływać. Tu prąd nie był zbyt szybki, więc nie mogli oprzeć się chłodnej wodzie.

- Wyłożyli się jak na tacy. - powiedział Martin, jeden chłopak z naszego oddziału.

- Rzeka wstydu. - tak nazwał tę rzekę Mike.

Po tych słowach wyszliśmy  z jaskini. Zabraliśmy czerwoną, niebieską i żółtą chustę. Przywiązałem je do pasa obok naszej zielonej. Gdy nasi wrogowie się zorientowali, było za późno. Mike wziął ich ubrania i wrzucił do jaskini. Do dziś pamiętałem jaką Nick miał minę. Nie musieliśmy wcale z nimi walczyć. Siedzieli zdezorientowani po pas w wodzie i jedynie się przyglądali.

- Rzeka wstydu, Nick. - dodał na koniec Mike z szerokim uśmiechem. - To miejsce będzie z tego znane.

Po tym wróciliśmy do bazy jako zwycięzcy. Pozostali kadeci do późnej nocy robili pompki, a my zostaliśmy z tego zwolnieni. Nie było nic lepszego niż zwolnienie z ćwiczeń. A Mike miał rację. O tym incydencie dowiedział się chyba każdy. Rzeka zyskała nową nazwę i nie była jakąś tam rzeką, a ,,Rzeką Wstydu''.


Teraz liczyłem na to, że oddział Styles'a nie okaże się tak próżny jak Nick. Miałem nadzieję, że dobrze to rozegrają. Niestety nie mogłem im już pomóc. Pozostało tylko czekać. Najchętniej znalazłbym się tam i obejrzał te wszystkie wydarzenia, ale jako dowódca po prostu tego nie mogłem. To ich test, który muszą przejść. To również ostatnia nasza wspólna przygoda.

Podniosłem się znów z krzesła i wyszedłem z namiotu. Zdążyłem dać tylko jeden krok, jak poczułem uderzenie w głowę. Zatoczyłem  do tyłu, ale nie upadłem. Spojrzałem przed siebie zaskoczony. Byłem pewien, że wszyscy kadeci Nick'a ukryją się w jaskini. Nie było szans, aby dotarli tutaj tak szybko i nie zostali zauważeni przez moich kadetów.  I co było najgorsze? Że wcale się nie pomyliłem. To nie był członek wrogiego oddziału. Ani nawet Nick, którego bym się bardziej spodziewał. On był zdolny do wszystkiego, nawet do złamania reguł.

- Aiden? - zawołałem.

Był to jedne z moich najlepszych kadetów. Nigdy nie miałem z nim żadnych problemów. Zawsze zachowywał się wzorowo. W życiu nie spodziewałem się tego po nim.

- Poruczniku Tomlinson... A raczej podporuczniku. - odezwał się.

- Co ty wyprawiasz? - zapytałem zdziwiony.

- Wyrównuję rachunki. Pamiętasz Jackob'a? Pewnie, że go pamiętasz, chociaż nie był tak słynny jak Grimshaw. - wszedł za mną do namiotu.

Stanąłem prosto na rozstawionych nogach, gotowy do ataku. Nie podobał mi się ton jego głosu, zachowanie. Brunet zbliżył się do mnie jeszcze bardziej, zatrzymując  tuż przede mną.

- Co z nim? Byliśmy znajomymi z tego samego oddziału. - zacząłem. - Skąd go znasz?

Usłyszałem jego śmiech. Skrzyżował swoje ręce na klatce piersiowej i przeszył mnie lodowatym spojrzeniem. Pokręcił z politowaniem głową.

- Bo jestem jego bratem! Wiesz co się z nim stało po tym jak wywalili go z wojska? A może przypomnisz mi dlaczego tak się to wszystko potoczyło? - popatrzył  na mnie w skupieniu. - Nie? To było po tym jak upokorzyłeś ich podczas tej cholernej gry terenowej. Pamiętasz sierżanta Peart'a? Dostali przez niego taki wycisk, że mój brat ledwo dawał radę. Później było tylko gorzej. Nie wytrzymał psychicznie i chciał się zabić skacząc z wieży treningowej. Na jego nieszczęście połamał sobie tylko obydwie nogi. Wywalili go jak psa i odesłali na leczenie do psychiatryka. Nie mieliśmy pieniędzy, Jackob robił to dla nas, aby nie zabrakło nam chleba. Jego leczenie było długie i kosztowne. A wiesz co było najlepsze? Że pod koniec sam strzelił sobie w łeb ze starej broni ojca!

Patrzyłem na niego oniemiały. Po tym jak Jackob opuścił wojsko nie wiedziałem co się z nim działo. Nie wiedziałem, że nie żyje. Był w porządku, nigdy bym nie przypuszczał, że się zabije. Nie on, on by tego nie zrobił...

- To nieprawda. - odezwałem się. - Znałem Jackob'a, tu nie chodziło o tą głupią grę!

- Jak śmiesz wypowiadać jego imię?! - warknął i sięgnął po coś za pasek spodni.

Po chwili wyciągnął broń. Wycelował we mnie i patrzył na mnie lodowatym spojrzeniem. Wiedziałem, że nie zawaha się strzelić. Widziałem to w jego oczach.

- Aiden opuść broń, porozmawiajmy... - powiedziałem spokojnie, aby go nie zdenerwować.

- Zamknij się! - zawołał. - Nic nie mów.

- U Jackob'a zdiagnozowali nowotwór. To było po tym jak zasłabł na ćwiczeniach.  Rozmawiałem z nim o tym i on nie chciał, aby jego rodzina...

- Kurwa! Powiedziałem, abyś się zamknął! - warknął. - Na ziemię! Na kolana!

Gdy w dalszym ciągu po prostu stałem, on strzelił tuż obok mnie. Drgnąłem wystraszony i spełniłem jego polecenie. Uklęknąłem, cały czas trzymając ręce w górze. Czułem jak krew odpływa mi z twarzy. Nigdy bym nie pomyślał, że kiedykolwiek będę przez to przechodził.

- A teraz powiedz dobranoc, podporuczniku. - warknął i podszedł do mnie mierząc z pistoletu.

Wpatrywałem mu się w oczy. Ani na chwilę się nie zawahał. Uniósł rękę i kiedy już myślałem, że strzeli mi w czoło, on zrobił coś innego. Uderzył mnie rękojeścią w głowę, przez co upadłem na ziemię tracąc przytomność.


⁂※⁂※⁂※⁂※⁂※⁂※⁂※⁂※⁂※⁂※⁂※⁂

Witajcie, kadeci!

Rozdział pisany na szybko, bo cały dzień się za niego zabierałam, aż w końcu zaczęłam pisać go po 21 i chciałam się wyrobić i dopiero teraz skończyłam.

Pisząc rozdziały prawie nigdy nie wiem jak się potoczą dalsze losy Louis'a i Harry'ego. Takiego zakończenia nie miałam w planach, ale wyszło jak wyszło. I co teraz będzie z Lou?  :0

Dziękuję za gwiazdki i komentarze!

Dobranoc, do jutra!  :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro