^

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Colin Creevey choćby chciał, raczej nie mógł się zaliczyć do ludzi odważnych. Mimo że cała gryfońska atmosfera niezwykle mu się podobała, nie był w stanie do końca przezwyciężyć obawy związanej z jego pochodzeniem.

Pierwszy rok w Hogwarcie przywitał go obślizgłym przyjacielem z Komnaty Tajemnic, przez co żyjąc w ciągłym strachu, zaczął porządnie rozmyślać na temat tej całej nienawiści do śmierciożerców. Nawet gdyby chciał, aby problem ten skończył się po załatwieniu sprawy z Bazyliszkiem, następnym punktem przygotowanym przez los była drugą wojna czarodziejów.

– Creevey, do roboty! – zawołała pani Pomfrey, porządkując w popłochu fiolki z najróżniejszymi lekarstwami.

Jej związane w długiego warkocza włosy podskakiwały przy każdym kroku, a twarz ściągnięta była w skupieniu, które mogła utrzymywać przez długi czas.

Na korytarzach poza Skrzydłem Szpitalnym niosły się tysiące kroków, poleceń lub szmerów i skrzypień. Wydawało się, jakby cały zamek nagle ożył i rwał się do boju. Co jakiś czas ktoś wpadał do pomieszczenia, zostawiał znalezione substancje czy fiolki, a następnie wybiegał i pędził do kolejnego miejsca.

– Luna, gdzie położyć amortencję? – spytał chłopak, lustrując wyjątkowo buntowniczo nastawioną dziewczynę. – Właściwie, po co nam to?

Poppy Pomfrey słysząc jego pytanie, szybkim krokiem podeszła do jego miejsca, aby sama ułożyć wszystko we właściwej kolejności, zostawiając Colina bez odpowiedzi.

– Proszę pani, po co nam amortencja? – powtórzył niecierpliwie, wywracając oczami.

– Uwierz, że na pewno nie po to, żeby Lovegood chciała z tobą chodzić. O ile by jeszcze zdążyła – mruknęła w odpowiedzi, lekceważąc powagę pytania.

Jednak Colin zdawał sobie sprawę, że uzdrowicielka nie mówi takich rzeczy z powodu wrodzonej zgryźliwości Przez te wszystkie lata zdążył naprawdę zmądrzeć i nie być tylko rozwydrzonym dzieckiem, będącym kulą u nogi Harry'ego. Pani Pomfrey prawie na pewno miała w planach jedynie odwrócić uwagę uczniów od zbliżającego się okropnie wielkimi krokami terroru, co jej się udało, bo wywołała chichot we wszystkich obecnych w tym miejscu osobach.

– Gdzie ten Horacy! – westchnęła cicho.

W Skrzydle Szpitalnym miało znajdować się dosłownie kilka osób i w miarę potrzeby, braki uzupełniać wyrywkowo z korytarza. W wybranych znaleźli się w większości siódmoroczni, ale uparci szóstoklasiści zostali przyjęci pod warunkiem, że nie rzucą się do walki.

Uważali ich za słabszych. Colin prychnął.

Luna zrobiła sobie chwilę przerwy, z myślą o oczyszczeniu głowy, Hanna nerwowo krzątała się to tu, to tam, stawiając kroki zbyt głośno, jak uważał chłopak. Mimo że nie chciał się do tego przed sobą przyznać, sam obawiał się najgorszego możliwego scenariusza dzisiejszych wydarzeń. Przed oczami od razu ukazały mu się okropne obrazy. Potrząsnął głową, jeszcze bardziej psując fryzurę.

Znikąd przypomniał sobie o aparacie fotograficznym, zawierającym wszystkie jego najlepsze wspomnienia. Jeśli miałby rzucić na nie okiem, to kiedy, jeśli nie teraz?

Jednak nie miałby czasu nawet po niego sięgnąć, bo z dala usłyszeli donośny trzask. Potężny ryk omiótł cały zamek. W Skrzydle Szpitalnym wszyscy znieruchomieli. Zawieszenie to trwało tylko do momentu, kiedy jakaś kobieta postanowiła przebiec przez korytarz prowadzący do drzwi od pomieszczenia, a wtedy pani Pomfrey pierwsza zareagowała.

– Czy wszyscy, na Merlina, zrozumieli zasady!? – wrzasnęła donośnie. – Lovegood i Creevey, macie nawet nie myśleć o wychodzeniu stąd! Tylko, jeśli wam wydam wyraźne polecenie! – Kobieta spojrzała na uczniów groźnie, z mocno bijącym sercem – Jasne!?

Pokiwali twierdząco głowami, aby po chwili Camila – uzdrowicielka przysłana ze szpitala św. Munga – spytała:
–  A reszta?

– Abbot, co masz z zaklęć?

– Powyżej oczekiwań.

– Starczy. Camila, weź sobie dziewczynę, wiesz, co jest do roboty. – Machała władczo ręką, wskazując każdemu drogę, którą miał się udać, a Hanna posłusznie udała się we wskazanym kierunku żwawym krokiem.

Po rozdzielniu jeszcze kilku grup, zmęczona pani Pomfrey usiadła na skraju jednego z łóżek. Twarz miała całkowicie obojętną, Colin stwierdził, że musiała coś przemyśleć. Chłopak z zaciekawieniem obserwował, jak wstaje ze swojego miejsca, a następnie podchodzi do skulonej w kącie Luny i pozwala sobie pogładzić ją po ramieniu.

– Pani Pomfrey – zaczął – co jeszcze mamy uporządkować? – Chciał zapełnić swoje myśli czymkolwiek, tylko nie bitwą, która chyba jeszcze nie przeniosła się na tę stronę zamku.

Zatrważającym faktem była jednak liczba różnych, głośnych trzaśnięć, łupnięć i zgrzytów. Colin jak mantrę powtarzał sobie, że wszystko będzie dobrze.

– Co byś chciał jeszcze układać? – Prychnęła, wracając do swojego normalnego tonu. – Ułóż myśli Lovegood, bo długo nie pociągnie i trzeba będzie ją z zamku wyprowadzać.

Chłopak uniósł brwi, jednak nie skomentawszy wypowiedzi uzdrowicielki, przeszedł przez pomieszczenie i stanął ramię w ramię z Luną. W jej oczach błyszczały niebezpieczne iskierki.

– Nie daruję im tego – wyszeptała. – Nie daruję, tym podłym śmierciożercom, że będą wybijać moich przyjaciół! Nigdy, rozumiesz? – Spojrzała na niego, w sposób, w jaki na nikogo nigdy nie spojrzała.

Nie wiedząc co zrobić, Colin odchrząknął.

– Masz różdżkę? – spytał.

– Creevey, trochę wyczucia! – zbeształa go pani Pomfrey. – Nie jesteś mistrzem zmiany tematu.

– Chyba wszyscy dobrze o tym wiemy. – Luna uśmiechnęła się pod nosem.

Colin jescze raz przejrzał fiolki stojące najbliżej nich. Wszystko ułożone według siły eliksiru, czasu działania, czy innych parametrów, które wymyśliła sobie uzdrowicielka. Pozwolił, aby jego myśli przepływały swobodnie, nie skupiał się na niczym. Odsuwał od siebie moment maksymalnego skupienia. A przynajmniej próbował to zrobić, aż na korytarzu nie rozległy się straszne wrzaski.

– OSŁOŃ MNIE! – Usłyszeli głos starszego mężczyzny.

Ktoś odpowiedział zaklęciem, które chyba zostało odbite, a następnie Horacy Slughorn chwiejnie znalazł się w środku.

– Cholera jasna, Horacy! – zawołała na jego widok kobieta. – Już żeś się dorobił?

Na policzku mężczyzny malowała się krótka rysa. Pani Pomfrey od razu chwyciła za różdżkę, aby naprawić kontuzje.

– Tak wyszło. – Wzruszył ramionami. – Masz te eliksiry. – Wyciągnął garść fiolek z kieszeni szaty, które odebrała.

Colin i Luna przyglądali się tej scenie z szokiem, a jeszcze bardziej z przerażeniem słuchali wszystkich dźwięków. To już się naprawdę zaczęło. To, na co nie byli gotowi. A Colin mógł sobie wmawiać, że bycie gryfonem do czegoś zobowiązywało, jednak ten argument nie trafiał do niego w tym momencie. Nie musieli długo czekać, aby usłyszeć te najgorsze klątwy.

Co z tego, skoro i tak zamarli, gdy usłyszeli pierwsze zaklęcie śmiertelne. Nie musieli po tym długo czekać, aby do ich pracowni wtoczył się człowiek.

– Co wy tam wyrabiacie! – krzyknęła uzdrowicielka, widząc obitą rękę i kawałek twarzy Remusa Lupina. – Po pełni nie było gorzej!

Kiedy Slughorn wychodził, mężczyzna przywitał wszystkich ledwo widocznym skinięciem głową, a następnie opadł na najbliższy materac.

– Po prostu... Jakoś musimy unikać zaklęć, prawda? Uderzanie się w ścianę, kamień jest raczej normalne.

– Colin! – syknęła Luna na ucho chłopakowi. – Widziałeś Ginny? – mówiła na tyle cicho, aby nikt z pozostałych osób nie usłyszał.

– Ostatnio w Pokoju Życzeń – odpowiedział zmartwiony. – Pewnie bliźniacy kazali jej wracać do domu.

O ile zdążyli, przemknęło mu przez myśl.

– CREEVEY! – ryknął kobiecy głos. – Nie potrzebujemy kolejnej śpiącej królewny, która nie może nie wpadać na ścianę z całej siły. – Lupin posłał w kierunku kobiety ostre spojrzenie, a Colin miał wrażenie, że pani Pomfrey może zirytować każdego. – Daj mi niebieską fiolkę! Przykro mi, Remusie, nawet nie wiesz, jakie to będzie ciężkie.

Colin mógł zaobserwować, jak przez twarz byłego nauczyciela przebiega straszliwie widoczne zmartwienie.

– Ale dużo ci to zajmie? – spytał. – Muszę poszukać Dory, koniecznie.

Z oddali dobiegł ich odgłos przewróconego głazu, a potem wielkie okrzyki rozpaczy. W momencie, kiedy podawał uzdrowicielce fiolkę, myśli Colina ciągle były zajęte przez rudowłosą gryfonkę.

Nie, nie, Ginny na pewno gdzieś walczy.

– Proszę pani – powiedziała zdecydowanie Luna, prostując się i patrząc na zajętą uzdrowicielkę. – Idę walczyć. – Zacisnęła pięści. – Gwardia Dumbledore'a została założona, żeby wygrać. A nie, że pani się o nas boi, proszę nie zaprzeczać.

Za to Colin stanął, kalkulując w myślach, czy odnajdzie w sobie gryfońskie pokłady odwagi. Nie miał już żadnych wątpliwości, gdy Luna trąciła go łokciem. Ostro założył ręce na klatce piersiowej i skinął głową.

Lupin spojrzał na panią Pomfrey, a pani Pomfrey na Lupina.

– Nie licz na moje wsparcie – mruknął Remus Lupin. – Miałem słabość do ich klasy.

Uzdrowicielka spojrzała na byłego profesora z furią w oczach, a następnie przeniosła wzrok na zdeterminowanych uczniów. Wyglądała, jakby chciała ich rozszarpać, zanim zrobiłby to któryś z śmierciożerców.

– Pani Pomfrey – ponaglił ją Colin.

– Nikt! – syknęła. – Nikt, powtórzę, nikt nie zginie z mojej walonej winy! Rozumiecie, dzieci? Być może wydaje się wam, że co to takiego, tylko bitwa, ale najwyraźniej nic nie wiecie! Ile ofiar ma ta wojna? A ile może mieć więcej, jeśli was puszczę?

Colinowi kroiło się serce, patrząc na szaloną minę uzdrowicielki. Ale nie, to była ta chwila, w której musiał pokazać swoje wartości. Cała ta wojna kręciła się tylko wkoło pochodzenia czarodziejów. Miał dosyć, chciał to po prostu wykrzyczeć światu. Miał dosyć, że był za słaby na stawianie czoła wszystkim lękom. Wiedział, że ta bitwa będzie początkiem lub końcem.

Koniec nastał właśnie dla jednego śmierciożercy, który niefortunnie trafił głową w kamień leżący na podłodze. Chłopakowi zebrało się na wymioty, obserwując tę sytuację przez uchylone drzwi.

Kobieta oddychała ciężko, Colin miał wrażenie, że za chwilę serce wyskoczy jej z klatki piersiowej. Znowu spojrzał na korytarz. Jednak nie zamierzał czekać na decyzję uzdrowicielki. George Weasley i Tonks walczący na korytarzu z kilkorgiem wrogów byli wystarczający argumentem.

Lupin wstał gwałtownie, po czym rzuciwszy wszystkim ostatnie spojrzenie, wybiegł z Skrzydła Szpitalnego tak szybko, jak umiał. Luna z obojętną mina rzuciła tylko: "nie widzimy się ostatni raz, obiecuję", a następnie wyciągnąwszy różdżkę, rzuciła się między klątwy.

– Creevey, uważaj na siebie – powiedziała tylko pani Pomfrey.

– Jasne – odrzekł i uśmiechnął się. – Do zobaczenia za jakiś czas.

Wybiegł z sali. Rozejrzał się, aby następnie zrobić unik. George szybko zrozumiał, kto jest po ich stronie, więc powiadomił resztę grupy. Colin zauważył, że jego cała twarz była mokra. Pewnie pot, stwierdził chłopak.

– Gdzie Fred? – spytała Nimfadora, rzucając klątwę.

Przewaga liczebna spowodowała, że trójka śmierciożerców zaczęła się powoli wycofywać. Zanim oboje zniknęli za rogiem, Lunie udało się jednego zmusić do upadku na posadzkę, co wykorzystał Lupin, związując go.

George znieruchomiał na zadane pytanie. Mięśnie widocznie się napięły. Zupełnie nikt nie miał problemu z odtworzeniem wydarzeń.

– Pod głazem – odpowiedział obojętnie. – Nawet się śmiał. – Uniósł kąciki ust, jednak oczy pozostały puste.

Tonks rzuciła się mu na szyję, Lupin oparł się głową o ścianę. Samemu Colinowi łzy zbierały się tak szybko, że nawet nie próbował ich powstrzymać. To wszystko nie tak miało być. Zupełnie nie tak.

– LUNA, UWAŻAJ! – krzyknął Lupin, rzucając zaklęcie tarczy przed dziewczynę.

Wszyscy ostro unieśli głowy. Każda twarz tak samo mokra, okalona takim samym bólem.

Przy ich grupce w ekspresowym tempie znalazł się Lee Jordan, każący podążać za sobą. Colin miał wrażenie, że świat kręcił się dookoła, biegnąc przez zniszczone korytarze Hogwartu. W każdym z tych miejsc było zrobione zdjęcie. W każdym były miliony wspomnień. Dotychczas nie zdawał sobie sprawy, jakie ważne okazało się to wszystko.

Jeśli komuś wydawało się, że sytuacja przy Skrzydle Szpitalnym była beznadziejna, musiał nie widzieć pobojowiska na skrzyżowaniu jego z sąsiednim. Walczyły tam trzy pary, każda z niewyrównanymi szansami.

Prawdziwe zamieszanie zrobiło się, gdy ruda grzywa została zauważona przez George'a. Bez zastanowienia dołączył on do siostry, stawiającej czoło Yaxley'owi. Luna też się tam wyrywała, póki nie zauważyła Padmy Patil, samotnej w obliczu Macnaira. Straszne, że oni wszyscy – sami – byli za słabi dla wrogów.

Niewiele brakowało, a promień Drętwoty trafiłby prosto w plecy Colina. Obrócił się gwałtownie, zauważając Tonks, ratującą go z kłopotów. Nie myśląc długo, zaczął atakować. Kilka klątw na wysokość nóg, potem klatka piersiowa. Unik w prawo, szybkie zaklęcie. Pozwolił sobie oddalić się nieco od największego zamieszania. Jugson postanowił zająć się nim na poważnie.

– Co ty tu robisz, dzieciuchu? – spytał prześmiewczo. Po ciszy ze strony chłopaka dodał: – Tacy są najlepsi, zaprawieni do boju.

Colin jeszcze kilka razy zaatakował, aż jego walka składała się wyłącznie z bronienia. Czuł, jak opada z sił. Nie był na tyle silny, aby w pojedynkę walczyć z kimś na tak zaawansowanym poziomie. Był naprawdę blisko rzucenia różdżki. Strach przejmował nad nim kontrolę.

Wtem, gdzieś zza niego, poszybował Expelliarmus w kierunku śmierciożercy. Odsunął się w lewo, aby ujrzeć, kto postanowił udzielić mu pomocy.

– Dobrze ci idzie. – Pochwalił go wyższy o głowę mężczyzna.

Razem rzucali klątwy, mężczyzna co jakiś czas musiał odepchnąć Colina z lini ognia, jednak współpraca i tak szła genialnie. W pewnym momencie mężczyzna pozbawił Jugsona różdżki, a następnie jak gdyby nigdy nic... Pozbawił go życia.

Jak gdyby nigdy nic. Do Colina ciągle to dochodziło. Człowiek stał, a teraz leży. Bez zawachania. Spojrzał w górę, na twarz współpracownika.

– To jest wojna – rzucił tylko. – Zrozum to, proszę.

Następnie przeszli bliżej skrzyżowania, aby ujrzeć coś, na co nikt nie był gotowy. Colin nie wiedział, gdzie podziać oczy i gdzie najpierw podejść. Lupin pojedynkujący się z Dołohowem był tak skupiony, wręcz groźny. Z drugiej strony Tonks z widoczną raną na nodze, zarzekająca się, że może normalnie się poruszać. Ginny klęczała przy niej, tłumacząc, że pojedynek jej męża skończy się dobrze. Padma leżała nieprzytomna, a Luna właśnie wstawała, prawdopodobnie, aby poszukać uzdrowicieli z eliksirami.

Colin szybko znalazł się koło Ginny. Na przywitanie przytulił ją tak mocno, jak tylko umiał. Być może widzieli się ostatni raz, kto wie.

– Tonks, co cię boli? – spytał zatroskany.

– Spytaj lepiej, co nie. – Parsknęła zestresowana. – Co ten Remus wyrabia! – praktycznie wyszeptała zrozpaczona, w kącikach jej oczu czaiły się łzy.

Zaobserwował tylko, jak Luna wraca z Camilą i Hanną. Abbot szybko zajęła się nogą Tonks. Uwijała się jak mrówka, jej palce zręcznie pracowały. Padma chyba powoli odzyskiwała przytomność.

– Profesorze! – krzyknęła głośno Ginny, po czym podeszła do mężczyzny i rzuciła klątwę w Dołohowa.

Lupin mocno popchnął ją do tyłu, aż wpadła ścianę. Colin pisnął zestresowany, gdy były nauczyciel oberwał klątwą w nogę, przez co upadł na ziemię. Nimfadora krzyknęła przeraźliwie, gdy tylko śmierciożerca skierował różdżkę na jej męża.

– Do dwóch razy sztuka – zaśpiewał wesoło Dołohow.

Następnie... Zielony promień, śmiech. Serce rozsypane w kawałeczki. Chwila ciszy. Wszyscy przerwali, co obecnie robili.

A potem już było tylko gorzej. Ginny w obłędzie złapała się za potargane włosy. Tonks zastygła w bezruchu. A Colin się rozleciał. A przynajmniej tak chciał. Ręką trzymającą różdżkę odmówiła mu posłuszeństwa, po chwili też nogi. Hanna w rozpaczy złapała Nimfadorę za rękę.

To wszystko się nie dzieje. Nie, na pewno nie. Chłopak podbiegł do Lupina, gdy śmierciożerca biegł już w inną stronę. Zawisł nad jego bezwładnym ciałem. Nie, to sen. Żołądek bezlitośnie zaciskał się coraz mocniej, supeł powiększał się również w gardle.

W tamtym momencie czuł, że to po prostu koniec. Taki definitywny.

Ale potem Hanna magicznym sposobem doprowadziła Tonks do stanu używalności, więc ta rzuciła się na posadzkę przy mężu. Złapała jego dłoń, Colin poczuł się w tamtym momencie za słaby na to wszystko.

Wśród gruzów odnalazł swoją różdżkę. Okolica nagle opustoszała. Zrobiło się prawie cicho. Jedynie George, który właśnie skończył zwycięsko swój pojedynek przy innych salach, nie miał pojęcia, co się stało.

A gdy już to pojęcie zyskał, oparł się ręką o parapet i pozwolił, aby chociaż jedna łza spłynęła.

I wtedy w centrum stanęła jeszcze jedna postać.

– Nie masz dosyć? – spytała Bellatriks.

Nimfadora wyprostowała się, otarła łzy rękawem i przygotowała do ataku. W jej oczach Colin doszukał się okropnej nienawiści. Potargane, przypalone gdzieniegdzie włosy komponowały się idealnie z jej nędznie wyglądającą postacią.

– Nigdy.

Colin nie miał ochoty oglądać tego pojedynku. Nie chciał widzieć kolejnej śmierci. Nie, nie, nie. Myśli pędziły jak szalone. Przeszedł przez kilka zdemolowanych miejsc, aż w końcu natknął się na Olivera Wooda.

– Jest u was ktoś wolny!? – Oliver próbował przekrzyczeć wszystkie wybuchy i krzyki.

– Niezdolni do walki! – odkrzyknął.

– To idziesz ze mną!

Colin szybko podbiegł do Wooda, aby ten wyjaśnił mu, o co chodzi.

– Zbieramy ludzi na dziedziniec – stwierdził poważnie. – Zrobiło się nieciekawie.

Po chwili Colin już bez problemu mógł zrozumieć, dlaczego potrzebna była pomoc. Serce gnało mu jak szalone. To już nie były pojedynki. To były najprawdziwsze wojny. Każdy dawał z siebie sto procent. A on obawiał się, że jest na to zbyt słaby. Przystanął wpół kroku.

– Nie pora na wątpliwości!

Każde jedno zdjęcie. Każde jedno wspomnienie. Każda jedna sytuacja i emocja. Nie mógł zliczyć, ile przeleciało mu tego przed oczami. Każdy ból i każda łza. Ktoś zaczął go atakować, nie myślał o czymkolwiek, a jednocześnie myślał o czymś konkretnym.

Śmierciożerca miał wyprowadzić decydującą klątwę. Chciał zrobić unik. Naprawdę chciał, ale wszystkie emocje, ból i cierpienie, uderzyły w niego zbyt mocno.

Zielony promień trafił w jego klatkę piersiową. Był za słaby. Ale tym razem mógł się uznać za osobę odważną.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro