Rozdział 12.2. Nici spisku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Matko? — Ciche szuranie pióra ucichło, gdy kobieta odsunęła je od papieru. Uniosła głowę i odgarnęła siwe loki, które opadły jej na twarz, wymknąwszy się z wysokiego koka. 

— Coś się stało, Irnis? — zapytała, odwracając twarz w stronę postaci w drzwiach. Na oko czterdziestoletnia dama stanęła w progu. Miękkie światło stojących na biurku świec, jedynego oświetlenia w komnacie, skrywało jej twarz w cieniu, wyostrzając i tak wyraźne kości policzkowe. Irnis weszła cicho do pomieszczenia, jakby czekawszy na to pytanie. Ubrana jak zawsze w prostą, elegancką suknię w kolorze granatu, kontrastującą z bielą jej cery i włosów, upiętych w takiego samego koka, jak u matki. Również po niej miała szare, niemal stalowe oczy, jednak to po ciemnym ojcu odziedziczyła większość cech, w tym brązowe skrzydła, których pióra cicho szumiały w rytm niemal niesłyszalnych kroków. 

— Co robisz? — odezwała się w końcu, stanąwszy obok siedzącej przy biurku starszej kobiety, wskazując dłonią urodzonej pianistki leżące na meblu pismo. Choć nie skupiała się na poszczególnych słowach i jedynie rzuciła na nie okiem, budową przypominało list, dość obszerny i starannie napisany. 

— Wiedziałaś, że wiele małych wsi w naszym państwie znajduje się w stanie wręcz skrajnej nędzy? — usłyszała zamiast odpowiedzi. Drgnęła zaskoczona i skierowała na matkę pytający wzrok. — W ciągu ostatnich pięciu lat zaraza wśród zwierząt hodowlanych doprowadziła do upadku większości gospodarstw, nie wspominam tu już nawet o braku pieniędzy na utrzymanie zwierząt i niedostatek jedzenia spowodowany bardzo niskimi plonami. Mało tego, moje ostatnie raporty donoszą, że umieralność wśród mieszkańców małych osad jest większa niż przed dziesięcioma laty, choć powinno być na odwrót. 

— Aż tyle... — westchnęła ze smutkiem jej rozmówczyni. — Dlaczego postanowiłaś to teraz sprawdzić? Przecież wydobycie każdej z tych informacji nie jest prostym przedsięwzięciem! — zauważyła. Nigdy zbytnio  nie mieszała się w sprawy państwa, jednak doskonale wiedziała, że obecna królowa starała się za wszelką cenę ukryć zły stan kraju i zdobycie prawdziwych danych akurat przez nie było wręcz cudem. 

— Pewien chłopiec zauważył, że w państwie nie dzieje się najlepiej, więc postanowił poprosić mnie o pomoc i dowiedzieć się, jak prezentuje się ogólna sytuacja — odparła starsza kobieta, ponownie pochylając się nad listem. — Miałam sprawdzić ją dokładniej i pomóc w znalezieniu najlepszego rozwiązania. 

— Nic mu nie jest?! — wyrzuciła z siebie przejęta Irnis, gdy dotarło do niej pełne znaczenie tych słów. Oparła się o biurko, jakby dopadła ją nagła słabość. Z niepewnością czekała na odpowiedź, jej oczy rozszerzyły się zauważalnie, a ręce z całej siły ściskały krawędź biurka. 

— A czy ja powiedziałam, o kogo chodzi? — zapytała matka, z wyjątkowym powodzeniem udając zaskoczenie taką reakcją. Jej córka uwierzyłaby w to niechybnie, gdyby nie fakt, że żyła z tą kobietą pod jednym dachem od ponad pięćdziesięciu lat i zdążyła ją poznać na tyle, by nie dać się zwieść. Tak, może i Almadia była doskonałą aktorką, jednak Inris potrafiła już wyczuć, gdy ta kłamała.

— Mamo, na boginię, to mój bratanek! — krzyknęła, opuszczając ręce. Jej twarz miała błagalny wyraz, jednak zacięty blask oczu świadczył o tym, że nie zamierzała odpuścić. — Po prostu powiedz mi, co z nim! 

— A skąd ja mam wiedzieć?— parsknęła starsza kobieta, odkładając pióro po raz kolejny, tym razem już ostatecznie. Podała córce jedną z leżących z boku kartek, nieco pogniecioną. — Żyje, ale szczegółów nie podał, głupi wbrew pozorom nie jest, w przeciwieństwie do Idiahii. Chociaż mógłby powstrzymać się nieco, gdy o niej wspominał... — dodała jakby do siebie. Nigdy nie sądziła, że z pozoru bardziej ułożony z braci władał tak kwiecistym, w niektórych momentach wręcz poetyckim językiem. 

— Och, żyje! Bogini... — wyszeptała Irnis, przebiegając wzrokiem po tekście, a jej policzki nabierały czerwonego odcienia z każdym czytanym zdaniem. — Skąd on zna takie słowa?! — jęknęła zgorszona, gdy dotarło do niej pełne znaczenie niektórych epitetów i metafor zapisanych niemal we wszystkich znanych jej językach. — Przynajmniej nie pomylił „i" z „a" — stwierdziła, jakby próbując się pocieszyć. 

— Kochanie, Firmil ma szesnaście lat, to oczywiste, że ma rozwinięte słownictwo! — Kobiety niemalże podskoczyły, usłyszawszy głęboki, męski głos dochodzący od strony drzwi. 

— A skąd ty wiesz, o kim mówimy? — zapytała celnie Almadia, spoglądając na zięcia z nieskrywaną ironią. 

Ten wzruszył ramionami niezawstydzony i wszedł do pokoju. W ramionach trzymał puszystą, czarną kotkę, stanowiącą całkowite przeciwieństwo dla niego samego, ubranego w jasnożółte szaty, podkreślające wyjątkową jak na ciemnych, szczególnie o tej porze roku, opaleniznę. 

— A ilu masz wnuków w tym momencie? — zapytał bez żadnej złośliwości, puszczając kota na ziemię i biorąc od Irnis list. — Ooo... — wydusił, blednąc lekko, gdy pogrążył się w lekturze. — To... bardzo ciekawe określenia — stwierdził w końcu, odkładając kartkę na biurko. — Będę musiał się od niego poduczyć, jest najwyraźniej wyjątkowo biegły w słowie pisanym... 

— Berim! — oburzyła się jego żona i trzepnęła mężczyznę w głowę, lekko mierzwiąc krótkie włosy. 

— No co?! Wybacz, ale wydaje mi się, że, nadal pozostając przy temacie listu, możnaby przyjrzeć się innym sprawom niż sposób, w jaki Firmil na wszelkie sposoby przeklina tę idiotkę! 

— Berim — warknęła ostrzegawczo Inris, tonem, którego słuchali nawet najważniejsi szlachcice w czasach, gdy kobieta jeszcze bawiła się w polityczne gierki. Dość szybko z nich zrezygnowała, chcąc pozostać przy w pełni zdrowych zmysłach i nienaruszonej moralności. Poza tym wiedziała, że jej mąż, z powołania artysta, nie był stworzony do takich spraw i unikał ich jak ognia. 

— Dobrze, wybacz, tę istotę rodzaju żeńskiego, której niezwykła uroda jest odwrotnie proporcjonalna do ilości zdrowia w psychice, będącą kobietą równie przebiegłą, co niewykazującą żadnych zdolności tworzenia planów długookresowych, a zarazem pozbawioną wszelkich uczuć poza niezdrową fascynacją kroczami męskimi. Jestem niemal pewien, że gdyby nie okoliczności, Firmila także próbowałaby uwieść, co z tego, że jest jej sy... — mówił Berim z nieskrywaną ironią, jednak jego  żona w końcu nie wytrzymała. 

— Dobrze, zrozumiałyśmy, zamilcz już! — przerwała mu, posyłając matce spojrzenie błagające o pomoc. — Dlaczego my w ogóle o niej rozmawiamy? Tyle razy prosiłam, żeby nie wspominać o tej pomyłce w moim domu! 

— Zgadzam się — stwierdziła ponuro Almadia, ponownie przeglądając swoją odpowiedź. — No, przydajcie się na coś staruszce i spojrzyjcie, czy o niczym nie zapomniałam. Nie możemy na razie zbyt wiele zrobić, dopóki ten babsztyl siedzi na cudzym tronie, ale planować nie zaszkodzi. Podniesiemy jeszcze to królestwo z kolan. 

✽✽✽

— Jesteś zdrajcą! 

— Na twoim miejscu zastanowiłbym się, który z nas naprawdę zdradził. Ty, uginający się pod wpływem najmniejszego wiatru, czy ja, zawsze wierny memu władcy. — Sermil posłał młodszemu chłopakowi okrutny uśmiech, nim zaklęcie uderzyło dwunastolatka prosto w serce. — Ale już nikt poza nami nie będzie wiedział o naszej małej rozmowie. 

Sermil pospieszył konia. Mknął przez leśne drogi, wznosząc tumany kurzu i niemal potykając się na zakrętach, dopóki miał jeszcze szansę umknąć niechybnie goniącym go już podwładnym ojca. Wiedział dobrze, gdzie się kierować, miał tylko nadzieję, że dostanie upragnione schronienie. 

Dawno nie był z siebie tak dumny. 

Wszystko poszło zgodnie z planem Firmila. Ojciec oczywiście wściekł się, jednak uwierzył, że podła jasna zaczarowała jego pierworodnego i zmusiła do pomocy. Mil jeszcze przez moment udawał, że z jego umysłem coś jest nie tak, do momentu, gdy podano mu całkowicie zbędne antidotum.

Wszystko potoczyłoby się doskonale, gdyby nie jego przeklęty młodszy brat. Dzieciak najwyraźniej dostrzegł, jak Sermil wraca z tunelu, złapał go potem bowiem w samotności i postanowił zrobić samozwańcze przesłuchanie. Nazbyt pewien swoich umiejętności i władzy zapomniał, że Mil był od niego o trzy lata starszy, co w okresie dojrzewania robiło dużą różnicę i w sile, i w doświadczeniu. Dlatego piętnastolatek nie miał problemów najpierw z pokonaniem chłopaka, potem uniemożliwieniem mu wyjawienia prawdy komukolwiek. 

Potem zaś szybko spakował się i napisał list, w którym twierdził, że jest załamany ostatnimi wydarzeniami i tym, jak zawiódł. Dlatego, nie mogąc ojcu patrzeć w oczy ze wstydu, postanawia odbyć samotną podróż do jednego z innych doświadczonych lordów, by pod jego okiem odzyskać spokój ducha i nauczyć się radzić z takimi sytuacjami. Wszystko po to, by nie przynieść wstydu swym przodkom. 

W rzeczywistości mknął w głąb kraju witany wschodem słońca, by znaleźć schronienie u barona Oleriana, mężczyzny rzeczywiście będącego jednym z potężniejszych możnowładców, a przy okazji, o czym niewielu wiedziało, zaciekłego przeciwnika królowej, wciąż wierzącego, że jej synowi uda się rozwinąć, chociaż te metaforyczne skrzydła i zostać wspaniałym władcą. 

Cóż, obecnie to jakimkolwiek władcą. 

Sermil uśmiechnął się pod nosem, świadom, że za chwilę przekroczy granicę lenna, które należało do jego ojca. Cieszył się, że od zamku Oleriana dzielił go zaledwie dzień drogi. Był pewien, że ten utrzymuje stały kontakt z babką Firmila, a także pozostałą szlachtą niezadowoloną z obecnej sytuacji, której wcale nie było tak mało, jak mogłoby się wydawać. Choć arystokracja należała do wyjątkowo zepsutych warstw społecznych, nie wszyscy byli ślepi i wielu z nich zauważało, że nie dzieje się dobrze. Mil podświadomie czuł, że szykują się poważne zmiany. Miał tylko nadzieję, że na lepsze, brał bowiem pod uwagę, jak potężnego i niechętnego Elionowi mieli sąsiada. Naprawdę nie miał ochoty uczyć się irwańskiego. 

✽✽✽

Wazon uderzył o ścianę obok obrazu. Ostre kawałki rozsypały się po podłodze, wbiły w pokryte farbą płótno. Gwałtownymi ruchami wyrwała je, nie zważając na to, że odłamki porcelany raniły jej dłonie, a spomiędzy palców skapywała krew. Odrzuciła resztki wazonu na bok i odsunęła się, spoglądając na zniszczony portret. Bladą, jakby żywą mimo widocznych pociągnięć miękkiego pędzla twarz pokryły wąskie dziury po wbitym szkle, przybrudzone posoką kobiety niczym prawdziwe rany. Największy z fragmentów wbił się w klatkę piersiową namalowanego mężczyzny, jakby nieświadomie znacząc miejsce, w które niegdyś uderzył równie ostry sztylet. 

Za każdym razem chciała pozbyć się tego obrazu, ale nie potrafiła. Jakby jej przeznaczeniem było spoglądać codziennie w namalowane olejami otchłanie czarnych oczu, rozrywające jej serce i rozszarpujące dumę. Przypominające, co straciła, co sama sobie odebrała. On zabrał jej miłość, więc w zamian wzięła życie, skoro nie chciał obdarzyć jej uczuciem. Może to i lepiej? Mogła poświęcić myśli innym młodzieńcom, zapominając o tym jednym, którego oblicze prześladowało ją jedynie w snach. 

Wytarła dłonie o białą suknię, nie zważając na to, że zostawia na niej krwawe plamy, doszczętnie niszczące strój. Uspokoiła się, gdy znajomy ciężar na głowie znów dał o sobie znać, a w lustrze złoto błysnęło wśród bieli, upewniając ją, że korona spoczywa na swoim miejscu. Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Szybko jednak zniknął, zastąpiony przerażeniem. 

 Dźwięk tłuczonego szkła rozbrzmiał wyraźnie w komnacie, gdy potknęła się i stłukła zwierciadło. Szkło rozsypało się na drobne odłamki. Nieszczęście. 

— Odejdź! Zostaw mnie w spokoju! — Ostre fragmenty lustra wbiły się w delikatną skórę, tam, gdzie przedtem wazon. Krew spływała z ran, jeszcze bardziej brudząc czerwienią alabaster cery i sukni. — Przestań! — z ust kobiety wyrwał się okropny wrzask.

One tu były. Były wszędzie. Za szafą, pod łóżkiem, w cieniu obok okna. Kryły się w ciemności. Demony. Prawdziwy mrok. Taki sam jak jego oczy. 

Ból. Nie fizyczny, ten się nie liczył. To nic. Ten w środku, w spowitej szarością duszy. Rwący na kawałki, palący żywym ogniem, odbierający zmysły. Cierpienie nie do wytrzymania.

— Dość! — Po pobladłej twarzy o idealnych rysach spłynęły łzy. Kunsztownie upięte włosy rozsypały się w nieładzie długimi kaskadami, z karminowych warg spływała stróżka krwi, gdy przegryzła je, chcąc ukoić te okropne katusze fizycznymi doznaniami. Szczególnie tak mocnymi, jak ból. Korona uderzyła z brzdękiem o podłogę, gdy zsunęła się z głowy kobiety. 

Nie, nie wiedziała niczego złego, przynajmniej oczami. Ona to czuła. Zimny oddech na skórze, otulające ją lepkie macki potworów. Do jej nozdrzy docierał dziwny, ostry zapach zła. Jej gardło wypełniał piekący, zarazem metaliczny posmak.

— Dlaczego mi to robisz?! — zawyła. — Co ja zrobiłam?!

— Pani? — Do jej umysłu przedarł się zlękniony głos stojącej w drzwiach służki. Dziewczyna przeraźliwie zbladła. Szeroko otwarte oczy wpatrywały się w królową z nieskrywanym strachem, od którego drżało drobne ciało. 

— Poślij po Rhylisa — wydusiła ochryple i mimowolnie skuliła się, szukając jakiejkolwiek obrony przed mrokiem, który był coraz bliżej. Niemal czuła, jak obejmuje ją i dusi bezlitośnie, karząc za wszystko, czego się dopuściła. 

Nagle wszystko zniknęło. 

Niezauważony przez nikogo siedzący na parapecie kruk obrzucił pomieszczenie zimnym, niechętnym spojrzeniem i wzbił się w powietrze. 

W drzwiach stanął Rhylis, jak zwykle poważny i ponury. Objął wzrokiem pomieszczenie z nieczytelnym wyrazem twarzy, nim skierował fioletowe oczy na władczynię. 

— Co się stało, pani? — zapytał chłodno. Gdyby był to ktokolwiek inny, zaniepokoiłby ją ten ton, jednak dowódca gwardii zawsze zachowywał się w taki sposób. Dopóki spełniał swoją funkcję, królowej nie obchodziło nic innego. Czasem ciekawiło ją, czy zdołałaby wydobyć z niego jakiś ogień, jednak nigdy nie miała czasu tego sprawdzać. 

— Nic takiego. Każ tu uprzątnąć, muszę się przespać — ogłosiła, wstając. — Niech ktoś zrobi coś z tym. — Pokazała poranione ręce, z których nadal sterczały szklane odłamki. Już chciała wyjść, jednak zatrzymała się na moment. — Znaleźliście go? — niemal warknęła. 

— Nie. 

— Ile wam to jeszcze zajmie?! To tylko jeden dzieciak! — krzyknęła, wykrzywiając twarz w wyrazie wściekłości. — Nieumiejący sobie w dodatku poradzić poza ciepłym domem dłużej niż kilka godzin! To podchodzi pod niekompetencję! 

— Robimy wszystko, co w naszej mocy. — Twarz Rhylisa pozostała pustą maską, na której nie drgnął żaden mięsień, głos także wydawał się wyprany z emocji. 

— Na to liczę. Przynieś mi Firmila, Rhylisie. Chcę go żywego. Na razie.

❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦

Niestety, moje ferie się kończą, a z nimi tak duże natężenie rozdziałów, spowodowane tylko i wyłącznie ilością wolnego czasu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro