Rozdział 16. Wybrańcy nie istnieją

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Dzieci losu — powtórzyła bogini spokojnie, choć w jej oczach dało się dostrzec iskry ekscytacji. — Wybrańcy, w których zasięgu jest zmiana świata na lepsze... lub gorsze — zaczęła tłumaczyć miękkim głosem, energicznie przy tym gestykulując i spacerując dookoła każdego z nas. — Wystarczy, że zapragniecie, a pstryknięciem palców rozpalicie ogień reform! Tym samym płomieniem możecie jednak wywołać wojnę, jakiej jeszcze nie było... 

— Daruj sobie, pani — przerwała jej gwałtownie Darelia, gdy najwyraźniej w końcu do niej dotarło, o czym mówi Najjaśniejsza. Mimo na pozór pełnej szacunku postawy elfka nie straciła nic ze swej bezczelności i trzeźwego spojrzenia na świat. — Wybrańcy nie istnieją. 

Dziękuję, moja droga, sądzę tak samo. 

— Czyżby? — Uśmiechnęła się bogini, a na jej twarzy mimo dziecięcej, pełnej blasku urody dało się dostrzec ślady tysiącleci egzystencji. Wiedziała więcej niż wszystkie istoty świata razem wzięte, była wszechmocna i teraz tylko śmiała się z naszej naiwności. Patrzyła na elfkę z matczynym pobłażaniem, przystając na chwilę przy niej. — A kto ci tak powiedział? Owszem, bohaterowie sami się nie tworzą, nie urodzi się jedno dziecko zdolne zmienić cały świat od podstaw. Jednak nie zapominaj, moja droga, kim jestem. Mogę wszystko i tak naprawdę, jeśli mam kaprys, żeby wyznaczyć was na tych, którzy mają dokonać przemian, zrobię to — ostatnie zdanie wręcz wyszeptała, jednak w ciszy panującej wśród nas dało się doskonale usłyszeć wszystkie słowa, brzmiące wyjątkowo groźnie. 

— A kto powiedział, że się na to zgodzimy? — odezwał się mimo to Mir. Bał się, było to doskonale widoczne, ale i tak znalazł w sobie na tyle odwagi, by przeciwstawić się samej bogini. — Podoba mi się moje obecne życie, nie chcę niczego zmieniać! — z jego ust wyrwał się dość słaby protest, jakby z trudem przezwyciężał przerażenie na samą myśl o buntowaniu się przeciw woli swej stworzycielki. 

— Ale zechcesz, uwierz. — Najjaśniejsza posłała nam enigmatyczny uśmiech. To takie irytujące, czułem się przy niej, jakbym nie miał o niczym pojęcia! Zresztą najpewniej miałem rację. Nie chodziło nawet o to, że była boginią, jedną z tych, które stworzyły świat, pełną prawnej wiedzy i mądrości. Nie, odnosiłem wrażenie, że zwyczajnie brakowało nam informacji, by zrozumieć, o czym dokładnie mówiła. Mieliśmy jedynie ich strzępki, na których nawet się nie skupialiśmy, zbyt zajęci tym, co działo się w danej chwili, by szukać głębiej. Wiedziałem, że nie zgodzę się na żaden pomysł bogini, dopóki nie powie nam reszty. Nawet jeśli miałoby to niebezpieczne dla mnie konsekwencje, jej plan wcale nie wydawał się mądrzejszym wyjściem. 

Miałem ochotę dołączyć w protestach do Mira, jednak milczałem, obserwując rozwój sytuacji. Wybrańcy nawet nie istnieli, tak jak stwierdziła Dari, w innym razie, gdzie byli, gdy świat tyle razy potrzebował ratunku z ich strony? Ja sam miałem co najwyżej królestwo i swój własny los do zmieniania, nie chciałem dać zrobić z siebie ofiary, która pierwsza ruszy do boju i najpewniej umrze za kogoś, na kim mi nawet nie zależało! Nie byłem i nigdy nie będę bohaterem, to nie moja bajka. Stawiałem, że wielu jasnych z chęcią się podejmie takiego zadania za mnie, im zazwyczaj zależało na takich bzdetach. Ja nie chciałem brać sobie na barki aż takiej odpowiedzialności. 

— Nie dam się zabić za obcych ludzi! — krzyknęła Darelia z wyraźnym oburzeniem. Doskonale ją rozumiałem. Nie chciała poświęcać się dla tych, którzy byli jej w gruncie rzeczy obojętni, to proste. Nie miała żadnego powodu, by to robić. 

— Nie umiem! — jęknęła za to wręcz przerażona Taria, chowając się za Arwarem i wtulając się w jego pelerynę, jakby z nadzieją, że to w jakiś sposób ochroni ją przed decyzją Najjaśniejszej. 

— Nie znam się na tym, pani, na pewno jest ktoś inny! Mam dziewięcioro starszego rodzeństwa, oni takie sprawy lubią! — zaczął tłumaczyć się rycerz, gwałtownie gestykulując, z wyraźną nadzieją, że chociaż to zadziała. — Kości mnie bolą, chorowity jestem i w ogóle nie do takich bojowych zadań! — nadawał jak katarynka, ale jego słowa powodowały co najwyżej rozbawienie boginki. Poza tym serio? Z mieczem bez problemu lata, na moją głowę wyjątkowo energicznie polował, a tu nagle próbował wcisnąć takie bzdury! 

— Chciałem być ogrodnikiem! Nie mam czasu ratować świata — wydusił ze szczerą rozpaczą Ronul, przez co aż wytrzeszczyłem na niego z zaskoczeniem oczy. Też sobie wymyślił. Gdzie on będzie w górach te wszystkie chwasty hodował? A może mieszka poza krasnoludzkimi miastami? To wyjaśniałoby niechęć do alkoholu i golenie brody. No i wtedy może dałby radę sprawić, że wyrośnie mu coś więcej niż karłowata sosenka albo mlecz.

— Ja tak tylko przypomnę, że jestem pod patronatem innej bogini — zauważyłem nadzwyczaj spokojnie, tylko w małym stopniu licząc na to, że uda mi się uniknąć kolejnego problemu w postaci ratowania całego świata. W głębi duszy wiedziałem już jednak, że nieważne, jak będę przekonywał boginkę, że powinna dać spokój, jeśli nie wszystkim, to przynajmniej mi i mojemu przygłupiemu bratu, ona i tak nie zmieni zdania. Chociaż... Mert sobie akurat zasłużył, niech pokutuje za bycie wrednym symulantem. — Wystarczy mi już problemów i zadań — Mało brakowało, żebym tupnął wściekle nogą jak pięcioletnie dziecko albo zwyczajnie coś zniszczył.

— A co, nie wierzysz we mnie? — zapytała bogini z wyraźnym już rozbawieniem, jakby nasze protesty były dla niej zwyczajną rozrywką, występem na scenie przerażonych myszek, jakich wiele u podróżnych kuglarzy. 

— Wierzę, ale nie wyznaję! —Westchnąłem z irytacją. Jak miałbym wyznawać zresztą w Elionie, skoro to zupełnie inna religia? Nawet gdybym interesował się w jakikolwiek sposób religią, to skupiałbym się na naszej pani, a nie tej jasnej.

— Ale się uzupełnia — przypomniała bogini dosadnie, choć z jej twarzy nadal nie schodził wręcz sztuczny uśmiech. — Spokojnie, jesteście po prostu zmęczeni. Wskażę wam teraz wasze komnaty, odpoczniecie w nich do kolacji. — Odwróciła się i energicznym, niezbyt pasującym do bogini krokiem ruszyła w głąb korytarza.

Wydawało się, że traktowała nas jak małe dzieci, które trochę pogrymaszą, ale koniec końców grzecznie zrobią to, co się im każe. Irytowało mnie to, ale była zbyt potężna, by dalej z nią dyskutować. Zresztą mimo wszystko czułem tę resztkę szacunku, w końcu miałem zaszczyt stanąć przed istotą, która wspólnie z moją boginią utworzyła wszystko, co nas otaczało, to dzięki nim żyliśmy. A może to po prostu instynkt samozachowawczy?

Niechętnie powlekliśmy się za nią, cały czas trzymając się w zwartej grupce. Rzeczywiście, byłem zmęczony, reszta najpewniej też, w końcu nie mieliśmy, kiedy odpocząć. Szedłem za boginią pogrążony w ponurych rozmyślaniach. 

Przybyliśmy tylko po radę, nie po... to! Chcieliśmy się dowiedzieć, co mamy robić, co się dzieje, a nie dostać kolejne niewykonalne zadanie. 

Nawet nie zauważyłem, gdy przystanęliśmy, pogrążony w ponurych myślach. 

— Uznałam, że będziecie chcieli być blisko siebie, więc te pokoje na lewo są dziewczyn. Pierwszy Tarii, drugi Darelii. — Od niechcenia wskazała dłonią odpowiednie drzwi, żeby dziewczyny, aby na pewno trafiły. — Za to ten pokój jest twój, Ronul, kolejne dwa należą do Arwara i Mira. Ostatni jest twój, Firmil.  W każdym razie — odezwała się szybko Najjaśniejsza, jakby nie chcąc, by ktokolwiek zabrał głos — sio mi do swoich komnat, musicie odpocząć przed kolacją! — Zamachała rękoma, wskazując jeszcze raz na wejścia. 

Niechętnie rozeszliśmy się w stronę poszczególnych z nich. Nie chciałem zostawiać reszty, ale z drugiej strony, naprawdę potrzebowałem odpoczynku, bo czułem, że za chwilę padnę tak, jak stałem. Głowa mi ciążyła, myśli zaczynały się plątać, nogi z trudem poruszały się w przód. 

Otworzyłem drzwi i odwróciłem się ostatni raz w stronę pozostałych. Posłaliśmy sobie słabe uśmiechy, po czym przekroczyłem próg pokoju. Nie zwróciłem nawet uwagi na wystrój, od razu padłem bowiem na łóżku, tonąc w objęciach miękkiej, grubej pierzyny. Nie jestem nawet pewien, czy zasnąłem, czy zwyczajnie mój organizm nie wytrzymał i straciłem przytomność, jednak ledwo opadłem na pościel, pochłonęła mnie nicość. 

✽✽✽

Zamrugałem powiekami, gwałtownie siadając, gdy w końcu wyrwałem się z pustki, w którą wpadłem. Dookoła było ciemno. Zbyt ciemno, nawet jak dla Syna Nocy. Odetchnąłem głęboko, próbowałem zrozumieć, gdzie jestem. Niejasno przypominałem sobie poprzednie wydarzenia, jednak większość wydawała się rozmyta, ukryta za grubą taflą zaparowanego szkła, które za nic nie chciało wrócić do normalnej, w pełni przezroczystej postaci. Rozejrzałem się dookoła i ostrożnie wstałem, niemal natychmiast krzywiąc się przy tym z bólu. Odnosiłem niejasne wrażenie, że całe ciało mam poobijane, jakbym spadł ze szczytu góry, przy okazji obijając się o każdy możliwy kamień. 

Co najgorsze, moje oczy nadal nie przyzwyczaiły się do mroku, choć minęło już kilka dobrych minut. Nieprzyjemne uczucie w dole brzucha nasiliło się, ściskając i ostrzegając, że to nie skończy się dobrze. 

Z trudem przełknąłem ślinę, po czym ruszyłem przed siebie, wyciągnąwszy ręce, by na nic nie wpaść. Każdy krok stawiałem powoli, ostrożnie. Chciałem kogoś zawołać, ale głos ginął w ciemności, nim zdołał rozbrzmieć

Wtem dostrzegłem światło. Delikatne, nieco rozproszone, niczym płomień świecy, którym poruszał wiatr. Mimowolnie przyśpieszyłem, ignorując ból, który z każdym krokiem stawał się coraz dotkliwszy. Musiałem się stamtąd wydostać. Nie mogłem tam zostać. 

W pewnym momencie zacząłem wokół siebie dostrzegać zarysy drzew. Byłem w lesie? Wszystko na to wskazywało, ciemność zaś zaczęła się rozpraszać do poziomu normalnego nocnego mroku. Chłodny wiatr przenikał moje ubrania, sprawiając, że drżałem, nie mając siły się przed nim uchronić za pomocą magii. Kolejny krok i moich uszu doszedł szum wody, tak dobrze znany. Nieco słonawy zapach, jakbym był nad morzem. Jak ja się tu znalazłem?! Dotychczasowy niepokój zaczął się zmieniać w ściskający serce strach, a ból i złe przeczucia nie pozwalały mi się uspokoić ani nawet skoncentrować na wyjaśnieniu tej dziwnej sytuacji. Myślałem tylko o tym, by jak najszybciej wydostać się z tego lasu. 

Gałęzie szarpały moje szaty i przydługie włosy. Co chwilę wyplątywałem spomiędzy drzewnych szponów srebrzystobiałe pasma, nie zastanawiając się nawet zbytnio nad tym, dlaczego ich kolor nie jest taki, jaki powinien być, rudy. Niemal biegłem, z trudem łapiąc kolejne oddechy, potykając się o krzywe korzenie roślin, ignorując smagnięcia liści i witek na twarzy. Liczyło się tylko wyjście z puszczy, z dala od obserwujących mnie cieni, coraz wyraźniejszych pomiędzy ciemnymi, raniąco szorstkimi pniami. 

W pewnym momencie dostrzegłem na ziemi wisiorek. Srebro było tak zimne, że wręcz parzyło dłonie, wyjątkowo nieosłonięte rękawiczkami. Nie widziałem go nigdy wcześniej, jednak podświadomie wiedziałem, że należał do Darelii. Jakbym go znał. Była tu gdzieś. 

Do przerażenia dołączyła determinacja, by znaleźć elfkę, a także pozostałych jasnych, którzy na pewno również byli w pobliżu. 

Z ulgą dostrzegłem, że drzewa zaczęły się przerzedzać. Zza chmur wychylił się sierp księżyca, a trawa skąpała się w jego srebrnym blasku. Zmrużyłem oczy i przystanąłem. Coś było zdecydowanie nie tak. Kolory wydawały się dziwnie wypłowiałe, jak na starym obrazie. Źdźbła wydawały się pokryte czerwonym płynem, którego zapach mącił mi w głowie. 

Krew. 

Rozejrzałem się w panice. Chciałem przyśpieszyć, jednak nagły ból sprawił, że upadłem na ziemię, brudząc ubranie posoką. Przyłożyłem dłoń do warg, z trudem kaszląc, gdy nie mogłem złapać mocniejszego oddechu. Moje palce pokryły się czerwienią, metaliczny posmak wypełniał gardło. Drżałem, próbując zrozumieć, co się dzieje. Z oczu powoli pociekło mi kilka łez, gdy dotknąłem ręką brzucha, palącego żywym ogniem. Byłem zdezorientowany, a przez to jeszcze bardziej przerażony. Nie mogłem skupić myśli. Jeszcze więcej posoki. Z trudem oddychałem, nie miałem sił, by nawet spróbować się ruszyć. Kręciło mi się w głowie, powieki robiły się coraz cięższe, robiło się coraz zimniej. Czy to już koniec? Ja nie chcę... 

Nie poczułem nawet momentu, gdy moja głowa uderzyła o ziemię, a wszystko odeszło w niebyt. 

✽✽✽

Mężczyzna poprawił kołnierz dubletu, klnąc w myślach na niewygodne jego zdaniem ubranie. Zamaszystym ruchem odgarnął zbyt długą grzywkę, jednak niesforne loki zaraz wróciły na swoje miejsce, pchając się do czarnych oczu, w których nie dało się dostrzec najdelikatniejszej granicy między źrenicami a tęczówkami. Machnął na to dłonią i ruszył korytarzem, przy okazji prawie wpadając na ścianę, gdy stracił równowagę już przy pierwszym kroku. 

— Pomóc? — usłyszał za sobą dobrze znany, eteryczny głos. Nawet się nie odwrócił, a jedynie wyprostował dumnie i poprawił rękawy krochmalonej koszuli. 

— Dwa słowa, milady. Drugie to „się". Zrozumiałe? — ogłosił pozbawionym emocji tonem i ruszył dalej, tym razem już bez większych problemów, przyzwyczaił się bowiem do tego sposobu przemieszczania. 

— Nie zapominasz się nieco? — W głosie bogini rozległy się nieco ostrzejsze nutki. Nie zrobiły one jednak większego wrażenia na mężczyźnie, myślami będącym już zupełnie gdzie indziej. 

— Nie wydaje mi się. — Uśmiechnął się lekko pod nosem i przyśpieszył. — Skargi zgłaszaj do siostry, ostatnio sklejałem jej wazon — rzucił, jeszcze zanim stanął przed odpowiednimi drzwiami. Po raz kolejny, bardziej z przyzwyczajenia niż konieczności poprawił kołnierz, wziął głęboki oddech, uniósł ledwo widocznie drżącą pięść i zapukał. 

Odpowiedziała mu głucha cisza. 

Westchnął z irytacją i zastukał jeszcze raz, o wiele głośniej. Odgłos odbił się echem od ścian i kilku białych, klasycznych rzeźb stojących przy ścianach szerokiego korytarza. Mężczyzna zaczekał chwilę, uderzając delikatnie stopą o posadzkę ze zniecierpliwieniem.

— Otwarte — usłyszał w końcu niemrawą odpowiedź.

Jaki niesamowity optymizm... Mam nadzieję, że nie dostanę na powitanie mieczem między żebra, pomyślał z przekąsem, nim ostrożnie pchnął drzwi i zajrzał do środka, gotowy w każdym momencie się wycofać.

— A ty tu czego chcesz? — Dotarło do niego wyjątkowo nieprzyjemne powitanie, powiedziane tonem, który mógłby zamrozić nawet słońce. Mężczyzna skrzywił się lekko na te słowa, ale poczuł ulgę, że przynajmniej nie dostał jeszcze żadnym meblem.

— Porozmawiać — odpowiedział spokojnie, z nadzieją, że młodszy brat nie pośle go do Otchłani. — To mogę wejść? — zapytał z ledwo skrywaną nadzieją, przekraczając jednocześnie próg komnaty.

Firmil uniósł brew, wręcz emanując cynizmem i zmęczeniem, zanim odpowiedział:

— Nie, spierdalaj. — Wyglądał niemal jak trup z chorobliwie bladą cerą, podkrążonymi oczami i jeszcze bardziej niż zazwyczaj widocznymi kośćmi policzkowymi. Rude loki potargane opadały na ramiona, nadając mu dzikiego wyglądu, w najmniejszym stopniu niepasującym do młodego władcy.

— Wyrażaj się — odparł bezwiednie jego brat, zamknąwszy za sobą drzwi. Stanął niezdecydowany na środku komnaty, nie wiedząc, co teraz zrobić. Nie miał żadnego planu i zdecydował się na rozmowę całkowicie spontanicznie, nie biorąc pod uwagę tego, jak miałaby się odbyć.

— Od ciebie się nauczyłem — padła odpowiedź, wypowiedziana głosem pozbawionym jakichkolwiek głębszych uczuć. — Masz dwie minuty, zanim dojdę do wniosku, że powinienem cię przeklnąć. — Młodszy Syn Nocy sprawiał wrażenie zdenerwowanego, choć starał się to ukryć. 

— Ukrywanie emocji nie jest zdrowe... Auu! — krzyknął z bólu, z zaskoczeniem łapiąc się za piekący policzek. — Co to miało być?

— Podążam za twą radą i nie ukrywam emocji — usłyszał nad wyraz złośliwą odpowiedź, pełną mściwej satysfakcji kogoś, kto tylko na to czekał.

— Ugh... — mruknął z wyraźnym niezadowoleniem, masując obolałą twarz. — Przynajmniej nie nos... — dodał bardziej do siebie, jednak Firmil postanowił łaskawie wyjaśnić, dlaczego był tak delikatny.

— Rhylis by mnie ukatrupił, gdybym zniszczył twoją ładną twarz. A teraz wyjaśnij mi, co, do jasnej cholery, sobie myślisz! Trzy lata, Mert! Trzy lata myślałem, że jesteś, kurwa, martwy! — krzyczał, siłą woli powstrzymując się przed rzuceniem z pięściami na mężczyznę. Wyglądało na to, że tylko resztki samokontroli sprawiają, iż nie zamienił brata w lodową rzeźbę.

— Dasz mi dojść do słowa?! — wtrącił szybko ten, gdy mag mrozu umilkł na chwilę, by zaczerpnąć powietrza.

— Nie! — wrzasnął Fir, wbijając w niego pałające żądzą mordu spojrzenie. — Po co to zrobiłeś?! Myślałem, że nie żyjesz! Rozumiesz?! Czy ty w ogóle wiesz, jak ja się czułem?! Jesteś moim bratem, do cholery! Nie wspominając o tym, że nagle spadły na mnie wszystkie twoje obowiązki i tylko dlatego teraz tutaj siedzę, bo musiałem uciekać, żeby przeżyć! — Oddychał ciężko, stojąc naprzeciw starszego z gniewem wypisanym na młodzieńczej twarzy. Jego broda drżała ni to od wściekłości, ni to od z trudem powstrzymywanego płaczu. Wydawał się chcieć rozszarpać rozmówcę, temperatura spadła, a wszystkie przedmioty w komnacie drżały niebezpiecznie. 

— Co, zabijesz mnie? — Uśmiechnął się Mert z przekąsem, patrząc na niego z uwagą. Czarne, pełne powagi oczy błyszczały w świetle świec, wyjątkowo szczere. Dobrze wiedział, że młodszy chłopak mimo wściekłości nie zrobi mu krzywdy.

— Najpierw dopilnuję, żebyś sobie tym razem sam grób wykopał — odparł Firmil niskim głosem, ale odsunął się kilka kroków i przysiadł na łóżku, wyraźnie zmęczony. 

— Tyran — prychnął starszy, siadając obok niego. — Przesuń się i posłuchaj, zanim znowu się rozedrzesz i twoi jaśni tu przybiegną — dodał, obejmując go ramieniem. Poczuł, jak brat mimowolnie do niego przylega, nadal z trudem powstrzymując łzy. — Chusteczkę? 

— Nie. — Odpowiedź była prawie niesłyszalna, ale i tak zdołał ją wychwycić. 

— Jak chcesz — rzucił, poprawiając dłonią wyraźnie pomięty koc, który przykrywał łóżko. — Przede wszystkim, to nie jest tak, że ja upozorowałem to wszystko i uciekłem. Przecież wiesz, że nie zrobiłbym czegoś takiego — mówił cichym, miękkim głosem, jakby chcąc uspokoić szesnastolatka. 

— Ja już niczego nie wiem — usłyszał niemrawe stwierdzenie. Twarz Firmila była dla niego jak otwarta książka, niepewna i nieufna, a jednak pełna rozpaczliwej nadziei. 

— Tego możesz być pewien — wyszeptał z lekkim uśmiechem błąkającym się w kącikach ust. W komnacie nie było żadnych okien, przez co panował w niej półmrok, rozproszony jedynie łagodnym, złotawym światłem z płonących w żyrandolu świec. W tym blasku ich twarze skrywała ciemność, jednak nie przeszkadzała ona im w przyglądaniu się sobie nawzajem, by odświeżyć w pamięci rozmazane już nieco, pozbawione szczegółów obrazy. — Sam stwierdziłeś, że jesteśmy braćmi. Poza tym wybacz, ale nie zostawiłbym królestwa takiemu smarkaczowi — odezwał się w końcu Mertaniel. — I gdzie się podziały twoje piegi? — zapytał z wyraźnym ubolewaniem. 

— Piegi znikają, sam to stwierdziłeś z pięć lat temu. — Firmil wzruszył ramionami, wyswobodziwszy się z uścisku. 

— Taa, pewnie. — Jego brat uniósł brew z wyraźnym politowaniem. — W każdym razie, za to wszystko podziękuj swojej matce, ma bardzo ładny sztylet. I, co ważniejsze, wyjątkowo ostry. Niechybnie umarłbym, ale bogini za bardzo mnie lubi... Nie patrz tak, jakbym powiedział ci właśnie jakiś wyjątkowo śmieszny żart! Postanowiłem być grzecznym wiernym, umierając, poprosiłem o litość i ją dostałem. Co prawda, ostatnie lata przetrwałem jako ptak, w dodatku do niedawna u niej, poza naszym pięknym światem, ale przynajmniej żyję! 

— Niestety, znowu będę musiał cię znosić. — Fir westchnął z teatralnym rozczarowaniem i natychmiast uchylił się przed poduszką. 

— Też cię kocham, Firmiś — odparł starszy z równie przesadzoną czułością, nadal trzymając przedmiot w dłoniach i mimowolnie lekko ugniatając materiał w długich, smukłych palcach, bardziej pasujących do pianisty niż wojownika. 

— Nazwij mnie tak jeszcze raz, a przypomnę sobie, że cię nie znoszę — warknął nastolatek, patrząc na niego wilkiem. — Udowodnisz jakoś tę swoją piękną historię, czy mam ci uwierzyć na słowo? 

— Wybacz, ale dwadzieścia minut zakładałem to wszystko i nie chce mi się tego powtarzać tylko po to, byś napatrzył się na bliznę — sarknął Mertaniel, wskazując ręką swój dublet, spod którego wystawały jasne rękawy koszuli. 

— No dobra, to zrobimy inaczej — westchnął Fir z lekką irytacją. — Za co chcesz zemścić się na Rhylisie? 

— Jak to, za co? Za tę przeklętą farbę! — Jego brat zaczął energicznie gestykulować, wzburzony na samą myśl o tamtej sytuacji. — Na tęczowo go przemaluję! — ogłosił z mocą, zanim zamilkł i przyjrzał się uważnie towarzyszowi. — Chwila, chłopcze, czy ty właśnie sprawdzałeś, czy to na pewno ja? 

— Szczerze to nie musiałem, tylko ty jesteś tak wkurwiający. — Firmil wzruszył ramionami ze złośliwym uśmiechem, zanim przytulił go z całej siły, a łzy spłynęły po jego policzkach. 

— Ej, trochę szacunku do starszych! — Roześmiał się Mert, przyciągając do siebie nastolatka. Był to dźwięk nieco ochrypły i cichy, jak u kogoś, kto od dawna tego nie robił. 

— No, masz już dwadzieścia siedem lat — przyznał młodszy bez skrępowania, grzbietem dłoni ocierając ślady łez z twarzy. — Nie miałeś już po co tu wracać, i tak zaraz czeka cię wycieczka na drugą stronę. — Zachichotał i skulił się, łapiąc za bok, gdy dostał łokciem w żebra. 

— Nie jest... chwila, ja naprawdę mam tyle lat? — jęknął jego przyrodni brat, jednocześnie na placach podliczając, ile lat mu przybyło, by całkowicie to do niego dotarło. Choć zdążył już dodać sobie to kilka razy w myślach, dopiero widok odpowiedniej liczby uświadomił mu, że rzeczywiście minęły aż trzy wiosny. 

— No — potwierdził spokojnie Firmil, z ciekawością obserwując jego reakcję. 

— Ty masz siedemnaście lat?! — wydusił Mertaniel, zanim oparł głowę na dłoni, lekko nią potrząsając. Przyjrzał się uważnie chłopakowi, jakby chcąc zrozumieć, gdzie zniknął trzynastoletni urwis, którego zostawił w zamku, gdy wyjeżdżał w tamtą feralną podróż. 

— Jeszcze szesnaście.

— Chciałbyś... Zari ma siedem lat?! — upewnił się mężczyzna, nadal z niedowierzaniem, gdy coraz bardziej uderzało go, jak wiele czasu stracił przez pewną szaloną kobietę, z którą miał nieszczęście dzielić mieszkanie i, co gorsza, rodzinę. Chociaż świat na pierwszy rzut oka nie zmienił się zbytnio, doszło do niego, że nie tylko jego młodszy brat zdążył dorosnąć, ale jedyny syn już nie był malutkim dzieckiem, a całkiem rozumnym chłopcem w wieku wczesnoszkolnym. — Przecież to już czas na naukę... Gdzie on w ogóle teraz jest?! — Pobladł na samą myśl o tym, co mogło dziać się z dzieckiem. 

— U ciotki. Babcia go dorwała. 

— Uff... Już się bałem, że został w Elmedenii. — Odetchnął z ulgą, usłyszawszy odpowiedź. Mógł być pewien, że chłopiec ma zapewnione najlepsze warunki i miłość, jakiej nie dostałby w żadnym innym miejscu. — Idiahia by go przecież zabiła... 

— Aha. Coś o tym wiem — potwierdził gorliwie Firmil, co spotkało się z uważnym spojrzeniem jego brata. Oczy Meraniela pociemniały, choć wydawało się to niemożliwe. 

— Ach, no tak, przecież sam przed nią uciekasz — przypomniał sobie wcześniejsze słowa chłopaka i fragmenty zasłyszanych rozmów. — Gdybym nie miał białych włosów, właśnie bym osiwiał. — Uśmiechnął się z przekąsem, a jego dłonie zwinęły się w pięści. — Zabiję sukę.

— Ona jest moją matką — zauważył chłodno Fir. 

Mertaniel spojrzał na niego z niedowierzaniem, zanim odkrzyknął ze wzburzeniem:

— Czy ty jej bronisz?! Próbowała cię zabić! Już nie będę wspominał bardziej szczegółowo o tym, że straciłem przez nią trzy lata życia! 

— Nie, Mertanielu — padła stoicka odpowiedź. — Mam na myśli, że to ja się jej odwdzięczę. Możesz zgłosić pisemną skargę. — Głos szesnastolatka nawet nie zadrżał, gdy to ogłaszał, a mróz w jego oczach zdradzał, że mówi prawdę. — Ach, ojciec nie żyje. 

— Domyśliłem się. 

— I to wszystko? — Firmil uniósł zaskoczony brwi, nie doczekawszy się większej reakcji ze strony mężczyzny. 

— Chciał mnie wydziedziczyć. — Tym razem nadeszła pora Mertaniela na wyjątkowo bezemocjonalną odpowiedź, w której dało się wyczuć jedynie chłód. 

— Kochał cię — odpowiedział Firmil cicho, z ubolewaniem. 

— Kochał ciebie. Moją matkę. Twoją też w końcu pokochał. Ale nie mnie, braciszku — w głosie starszego z braci rozbrzmiewała gorycz, gdy wspominał o ich ojcu. Choć nie miał mu tego za złe i rozumiał, dlaczego tak było, a nawet był wdzięczny mężczyźnie za to, że go nie nienawidził, a na początku starał się nawet zbudować jakąś głębszą relację, nie potrafił smucić się głębiej jego śmiercią. 

— Jak na dorosłego mężczyznę bywasz czasem wyjątkowo głupi. — Chłopak patrzył na niego z litością, jakby było mu żal, że tak sądzi. — Nie widziałeś go na twoim... pogrzebie. 

— Po prostu nie jestem naiwny. On żałował, Fir. Po prostu żałował. — Mert uśmiechnął się ponuro, po czym potrząsnął głową, jakby chcąc oczyścić głowę z nieprzyjemnych myśli. — To co teraz planujesz? — Zmienił temat. 

— Królowa Irwanii jest ciężko chora — odezwał się po chwili Firmil. — Wydaje mi się, że może być to połączone ze śmiercią elfickiej rodziny królewskiej, obie te sprawy są bardzo dziwne i niepokojące. Poza tym, jak już pewnie wiesz, jestem podejrzanym. A przynajmniej byłem. I dlatego chcę się dowiedzieć, kto tego dokonał i zrzuca na mnie winę za swoje uczynki. — Wstał i zaczął spacerować po pokoju, odprowadzany uważnym spojrzeniem czarnych oczu. — Poza tym to coś może zagrażać i nam... Co ja mówię, na pewno nam zagraża! Jestem pewien, że to coś naprawdę niebezpiecznego, dlatego muszę poznać szczegóły. I po to tu jesteśmy. Do tego muszę już szykować się do odzyskania władzy. Jak z tobą? Już zawsze będziesz w tej postaci, czy wrócisz do formy ptaka? 

— Liczę na to, że nie będę znowu krukiem. 

— Jeśli zostaniesz w tej formie, pojedź do Elionu i znajdź Rhylisa, dobrze? On powinien znać szczegóły sytuacji na dworze. I dowiedz się, na czyje wsparcie będziemy mogli liczyć. Bez tego nawet nie możemy zacząć planować. — Fir pomasował skronie, jakby chcąc odgonić ból głowy. — Oczywiście oddam tron tobie, w końcu byłeś księciem koronnym i lepiej się do tego nadajesz... 

— Nie — przerwał mu szybko Martaniel. Wstał i podszedł do brata. 

— Nie? — Młodszy Syn Nocy nie krył zaskoczenia jego odpowiedzią. 

— Wybacz, ale muszę odmówić. — Mężczyzna uśmiechnął się przepraszająco i oparł mu dłonie na barkach. — Będę cię wspierał, ale za nic nie włożę korony na głowę. Może i przygotowywano mnie do tego, ale byłbym koszmarnym królem. Poradzisz sobie. Zresztą to nie byłoby fair, gdybym teraz odebrał ci tron, skoro już do ciebie trafił. 

✽✽✽

Miałem coś powiedzieć, ale przerwał mi odgłos pukania. Z niechęcią odsunąłem się od brata. Powolnym krokiem podszedłem do drzwi i uchyliłem je. Czyżby nadeszła już pora tej całej kolacji?

— Widzę, że odpoczęliście! — odezwała się bogini, wchodząc do środka. 

 — Taa — mruknęliśmy zgodnym chórem, posyłając sobie wymowne spojrzenia. Po prostu wybitnie. Z niechęcią wstaliśmy i podeszliśmy do bogini. Ta wyszła z nami na korytarz, gdzie czekała na nas reszta drużyny. 

— Kto to jest? — usłyszeliśmy na powitanie zaskoczone głosy Arwara i Mira. 

— Firmil, masz bliźniaka? — zapytała niepewnie Taria, a ja niemal zakrztusiłem się śliną. Mertaniel wytrzeszczył oczy, równie zszokowany pytaniem, co ja. 

— On jest ode mnie jedenaście lat starszy! — krzyknąłem oburzony. Nie wyglądałem aż tak staro, a on na pewno nie przypominał szesnastolatka! 

— W sumie rzeczywiście, widać różnicę — odezwał się Ronul, wyraźnie zbity z tropu. Jedynie Darelia milczała, w ciszy analizując sytuację. 

— Dziękuję bardzo — parsknął Mert, a ja przewróciłem oczami i trąciłem go lekko w bok. 

— Zamilcz na moment. Mert, jak wiesz, to jest drużyna, znasz ich już. — Szerokim gestem wskazałem jasnych. 

— Nasz kuzyn, urocza najada, samozwańczy kapłan, zaczytany pies, a raczej jeleń na baby i moja przyszła bratowa? — Upewnił się złośliwe brat, a ja ledwo powstrzymałem chęć walnięcia go najbliżej stojącym przedmiotem, w tym przypadku popiersiem jakiegoś elfa. 

— Walnął cię ktoś kiedyś rzeźbą? — warknąłem, posyłając mu ostre spojrzenie. — Moi drodzy, to mój głupi starszy brat, Mertaniel. Przez kilka lat sądziłem, że jest martwy, ale najwyraźniej takiej zarazy nie idzie się łatwo pozbyć — stwierdziłem sucho, postanawiając, że tak barwny opis jasnych nie przejdzie mu płazem. A szczególnie już ta insynuacja na końcu. 

— Nawet w zaświatach mnie nie chcą — potwierdził Mertaniel, uśmiechając się z wyraźnym rozbawieniem. 

— Skoro już prezentację mamy za sobą, to chodźcie za mną — odezwała się nagle bogini, nim ktokolwiek zdążył zabrać głos. Nie czekając na nas, ruszyła korytarzem. Chcąc nie chcąc pospieszyliśmy za nią. 

Najjaśniesza cały czas mówiła coś o kolacji. Co prawda, Arwar sprawiał wrażenie nieco pokrzepionego myślą o posiłku, ale i tak nie zrobiło to na nas zbyt wielkiego wrażenia, byliśmy bowiem zbyt zajęci własnymi przemyśleniami, szczególnie tymi na temat jej planu.

Tym razem jednak czułem się dobrze na tyle, by zwrócić nieco większą uwagę na otoczenie. Na białych, matowych ścianach widniały bogate, połyskujące wzory w kolorze złota. Można było odnieść wrażenie, że ornamenty te, w przedziwny sposób łączące się ze sobą, wytwarzały delikatną poświatę. Nigdzie nie dało się dostrzec cienia, co na dłuższą metę niezwykle męczyło oczy. U góry, na odległym suficie dało się dostrzec kryształowe żyrandole, odbijające od siebie promienie światła i mieniące się setkami barw. Swego rodzaju przepych, jednak pasujący do samej bogini. 

W końcu dotarliśmy do dużego pomieszczenia, na pierwszy rzut oka już dającego zidentyfikować się jako jadalnia. Tym, co od razu wpadało w oczy, był długi, drewniany stół, pokryty sięgającym podłogi, złocistym obrusem, zupełnie innym niż nasze, sztywne i zakrywające tylko środek mebla. Mahoń posadzki w większości pokrywał błękitny dywan, przywodzący na myśl bezchmurne niebo. 

— Usiądźcie. — Bogini wskazała w stronę stołu, po czym sama zajęła miejsce na jednym z krzeseł. 

Ostrożnie przysiadłem na siedzeniu w pewnej odległości od Najjaśniejszej. Reszta zrobiła to samo. Nikt nie czuł się pewnie w towarzystwie boginki, dlatego skupiliśmy się w jednym miejscu, chcąc podnieść się, choć w ten sposób, na duchu. 

— Częstujcie się, moi drodzy. — Stworzycielka posłała nam delikatny uśmiech, jakby chcąc tym samym dodać otuchy. — Później porozmawiamy. 

Spojrzeliśmy po sobie. Arwar wzruszył ramionami i ostrożnie nałożył na talerz jedno z wielu dań na stole. Reszta poszła za jego przykładem. Każdy też wybrał jakieś dziwne, pieczone mięso, którego za nic nie mogłem rozpoznać. 

— Co to? — zapytałem cicho siedzącą obok mnie Darelię. Elfka posłała mi przepełnione zdziwieniem spojrzenie. 

— Ogon bobra — odparła. Otworzyłem szerzej oczy, wpatrując się w rzeczone danie z wyraźnym szokiem.

— Jecie ogony bobrów?! — wydusiłem jedynie, a reszta sprawiała wrażenie zaskoczonych. No co? Przecież to dziwne! Chore! 

— Oczywiście — stwierdził Arwar. — Mają wyjątkowe walory smakowe. — Uśmiechnął się, nakładając kolejną porcję biednego gryzonia. 

— Wy jecie bobry?! — powtórzył po mnie Mertaniel, również nie dowierzając w to, co usłyszeliśmy. Matko, co za ludzie... no i nieludzie, jakby na to spojrzeć z innej strony. Spojrzeliśmy z bratem na siebie, krzywiąc się jednocześnie z niesmakiem. 

— Noo... A wy nie? — Teraz z kolei zdziwił się Mir. 

Skierowałem w stronę zwierzołaka twarz, na której jasno malowało się, co o tym sądzę. No jakbym jadł, to bym nie pytał przecież! Jak można w ogóle jeść bobry? Ja rozumiem jeszcze raki, naprawdę jestem w stanie zaakceptować niektóre owady, chociaż sam bym ich nie tknął, ale bobry? Co one im takiego zrobiły? 

— Nie. — W tej chwili dyskusję przerwał dźwięczny śmiech roznoszący się po całej jadalni. 

— Wybaczcie — wydusiła bogini, gdy w końcu się uspokoiła. — Zapomniałam, że w Elionie żywią się zupełnie inaczej, niż u nas! Zawsze były przez to nieporozumienia, raz się nawet z siostrą pokłóciłam o to — zachichotała. — Co prawda, pogodziłyśmy się po tygodniu, ale śmiertelni jakoś dziwnie uznali to za śmiertelną nienawiść i rozłam. — Pokręciła głową, nadal rozbawiona. 

— A o co była ta kłótnia tak dokładniej? — odważył się spytać Ronul. 

Bogini skierowała na niego błyszczące psotnie oczy, po czym odpowiedziała z powagą:

— O to, czy zjemy sernik, czy jabłecznik. — Wzruszyła ramionami, jakby mówiła o pogodzie, a nie przyczynie „wielkiej wojny bogiń". — Koniec końców i tak poszłyśmy na kompromis i zrobiłyśmy ciasto czekoladowe. 

— Nie wierzę — wyszeptał wyraźnie rozbawiony Arwar. Nie tylko on zresztą się tak czuł. No też powód do kłótni sobie znalazły! A my z jasnymi nadal na siebie krzywo patrzymy! Szczególnie oni, bo nam to tak naprawdę wisi. Niech wierzą, w co chcą, wyglądają, jak pragną, tylko będą mili. To dobre podejście.

— I pomyśleć, że taka sprzeczka spowodowała to wszystko — powiedział Ronul jakby do siebie. 

Mertaniel wyglądał, jakby miał paść ze śmiechu, który z trudem jeszcze powstrzymywał. Bezskutecznie, bo w końcu zarechotał na całą salę. Nie wytrzymałem i zawtórowałem mu. Chyba zaraziliśmy tym resztę, bo po chwili wszyscy chichotali. 

— Oczywiście próbowałyśmy cofnąć skutki, ale elficcy kapłani nie chcieli o tym słyszeć — kontynuowała bogini i nie dało się nie usłyszeć, że Darelia automatycznie wyszeptała pod nosem kilka nieprzyjemnych określeń na rzeczonych kapłanów. — Gdyby nie ta mała kłótnia, nie byłoby rozłamu... i obecnych wydarzeń — rzuciła na pozór beztroskim tonem, jednak coś w nim kazało sądzić mi, że za tym stwierdzeniem kryje się coś więcej, niż zdawało się na początku. — Ale nie czas o tym, dokończmy kolację, zanim wystygnie. O, tu jest coś bardziej w ciemnym stylu, dla tych, którzy mieszkają tam na tyle długo, żeby przywyknąć do takiej ilości przypraw! — Z wyraźną pomocą magii przesunęła w naszą stronę aromatyczną potrawkę z warzyw. 

No dobrze, to byłem w stanie zaakceptować bardziej niż bobrze ogony. Po prostu u nas nawet nie jadało się zbytnio mięsa, chyba że ryby i drób, okazjonalnie króliki tam, gdzie było ich za dużo. Zdecydowanie w naszym jadłospisie królowały warzywa i makarony, do tego z bogatą gamą przypraw, głównie ostrych. 

Ostrożnie nałożyłem sobie nieco podanego przez boginię dania i podałem miskę Meranielowi. Ten pomieszał w niej łyżką z nieufnością wypisaną na twarzy, jakby szukał w niej jakichś niepożądanych składników. W końcu jednak również włożył odrobinę potrawki. 

Wszyscy zamilkli, rzeczywiście skupiając się na jedzeniu. Dopiero teraz dotarło do nas, jak głodni byliśmy, w końcu naszym ostatnim posiłkiem był wczorajszy obiad. Tak to już bywało w podróżach... Kolacja zresztą okazała się przepyszna, mimo że nadal nie do końca w moim stylu. 

— I jakim my cudem nie zauważyliśmy, że wy jadacie zupełnie inaczej — wydusiła Taria w pewnej chwili, kręcąc głową z niedowierzaniem. 

— Zamawialiście w miarę uniwersalne dania, poza tym nie odzywałem się przecież, że zwyczajnie dajecie za mało przypraw. — Uśmiechnąłem się do niej. — Co innego, gdybyście mi tego waszego bobra podali. 

— Albo pająka — dodał z pełną powagą Mertaniel. 

— Nie jemy pająków! — krzyknął zapalczywie Arwar, odłożywszy szybko jedzenie, by niczym się nie udławić. 

— Naprawdę? — zdziwił się uprzejmie mój jakże kochany braciszek, najwyraźniej doskonale bawiąc się reakcją jasnego. 

— No dobrze! — odezwała się bogini, gdy zauważyła, że wszyscy już się najedli. — Jak wcześniej mówiłam, jesteście... no, wybrańcami.

— A jeśli naprawdę nie chcemy? — odezwał się ostrożnie Arwar, wyraźnie niechcący zdenerwować swym oporem istoty. 

Ta uśmiechnęła się łagodnie, jednak jej oczy stały się zimne. 

— Chcesz, aby twoja matka przeżyła? — zapytała w odpowiedzi. Książę wyglądał, jakby ktoś uderzył go w twarz. — Twój rycerz? — dodała w stronę Tarii, lekko wskazując na Arwara. Najada sprawiała wrażenie ledwo powstrzymującej płacz. — Twój ojciec? — Tym razem nadeszła kolej na Ronula, który zapadł się w siedzeniu. Jego oddech przyspieszył. — Twój dopiero co odnaleziony własny królewicz z bajki? — Nie wiedziałem, o kim bogini mówiła, jednak po reakcji Darelii sądziłem, że doskonale ją zrozumiała. Elfka przypominała napiętą strunę, a spojrzenie, które mi posłała, było pełne obaw. — Przecież nie chcesz umrzeć, Firmilu, prawda? — zapytała delikatnie.

Zacisnąłem wargi, przypomniawszy sobie koszmar. Nie chciałem umierać. Jednak czy to oznaczało, że byłem gotów pakować się w kłopoty? I tak mogłem zginąć.

— Ach, rozumiem. — Najwyraźniej bogini dostrzegła coś w mojej twarzy, czego sam nie potrafiłem rozszyfrować. — A twoja rodzina? — wyszeptała niemal. — Już raz straciłeś rodzeństwo, nie chcesz tego powtórzyć, prawda? A nieświadomi niebezpieczeństwa poddani? Twoi przyjaciele? Ta elfka? Nie wystarczy ci to, co stało się z Nią? — jej głos był niemal niesłyszalny. Do mnie jednak dotarł wystarczająco głośno, a każde słowo niemal wyryło się w moim umyśle. — Nie chcesz stracić kolejnych krewnych, prawda? — zwróciła się do Mertaniela. — A Rhylis? — Mert nawet nie zaprzeczył swojemu zainteresowaniu przyjacielem, jak to miał w zwyczaju, wrośnięty bez ruchu w krzesło. 

Bogini zwróciła uwagę na Mira i zmarszczyła brwi. Zaraz jednak uśmiechnęła się szeroko.

— To nie ma szans się udać — stwierdziła jedynie.

Zwierzołak pobladł gwałtownie, zaciskając kurczowo dłonie na krawędzi stołu.

— Czego chcesz? — wydusiłem w końcu. Mój głos odbił się echem od ścian, a ja zakląłem w duchu na to, jak słaby i drżący był. 

— Żebyście pojęli powagę tego, co się dzieje. Nie chcę was nastraszyć, ale od tego, co zrobicie, zależą losy tych wszystkich osób, a także innych. 

— Dobrze, to powiedz nam chociaż jakieś szczegóły — odezwała się powoli Darelia, nadal pod wrażeniem tego, co usłyszała. 

— Oczywiście. Nie planowałam trzymać was w niewiedzy, spokojnie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro