Rozdział 29. O honorze i więziach zespołowych

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niewiele było osób, które, znalazłszy się w górach, chciałyby je opuścić, by zamieszkać gdzie indziej. Przynajmniej tak uważał Berim, którego rodzina od pokoleń zamieszkiwała tamte okolice. Nawet Almadia, zagorzała zwolenniczka złocistych plaż, aromatu soli i turkusowego bezmiaru Morza Srebra, dała się zauroczyć sosnowym lasom i spowitym we mgle stokom, których strzeliste szczyty, w co bardziej ponure dni zdawały się szarpać ołowiane chmury i twierdziła, że przez resztę życia pozostanie rozdarta między tymi dwoma miejscami. Oczywiście istniało kilka dość wyraźnych mankamentów dla mieszkańców północnej części Elionu, chociażby niemal całkowite odizolowanie od reszty państwa zimą lub trudny dojazd gdziekolwiek, jednak większość Dzieci Nocy nie wyobrażała sobie przeprowadzki w inne tereny. Jeśli doszło do tego, że ktoś opuścił swój górski dom, w zdecydowanej większości przypadków już do końca żywota czuł tęsknotę za chłodnym powietrzem, ośnieżonymi skałami i charakterystycznym zapachem wilgotnego kamienia oraz świeżego igliwia.

Góry miały w sobie coś, co sprawiało, że kto raz w nie przybył, już nigdy nie potrafił pozbyć się ich z pamięci.

Nawet jadący z Dziećmi Nocy jaśni wydawali się zafascynowani ich nieokiełznanym urokiem, gdy z ciekawością i dziecinnym wręcz urzeczeniem przyglądali się okolicznym szczytom, na wpół pokrytymi śniegiem oraz zboczom zielonym od porastających je drobnych sosen.

Berim wciągnął głęboko pachnące żywicą powietrze i wygiął kręgosłup, by złagodzić ból w plecach. Zdecydowanie był już za stary na takie podróże, jednak nie potrafił odmówić bratankowi swojej żony.

Nie, może inaczej.

Bał się, że jeśli zdobędzie się na odmowę, chłopak to sobie zapamięta i któregoś dnia się zemści. Albo co gorsza, wyruszy z przyjaciółmi bez jakiejkolwiek eskorty. Almadia bez wahania urwałaby zięciowi głowę, gdyby na to pozwolił.

Dlatego też w pośpiechu zabezpieczył obraz, spakował najpotrzebniejsze przedmioty i już po godzinie znalazł się w siodle, by wraz z pozostałymi ruszyć w drogę jeszcze przed popołudniem. Dzięki temu istniała dość spora szansa, że wróciliby przed zmrokiem. Szlachcic jednak w to wątpił i przezornie wziął ze sobą kilka koców, by nie zamarznąć, gdy nocą temperatura gwałtownie zmaleje i przyjdzie im nocować w jakiejś jaskini. Zdążył jedynie pożegnać się z żoną, zanim Firmil praktycznie zaciągnął go w stronę stajni, jednocześnie machając krewnym i niezbyt zrozumiale mrucząc coś w stylu „tak, babciu, będę uważał, nikogo nie zabiję" na pouczenia Królowej Babki.

Tak oto spędził już dobre trzy godziny, powoli przemieszczając się przez góry wraz z resztą spontanicznej wycieczki. Końskie kopyta miarowo stukały o skalisty trakt wijący się między stokami, gdzieś w oddali szumiał wartko płynący potok, a ptaki od czasu do czasu nawoływały się wzajemnie między drzewami. Piękny, wiosenny dzień, który sprawił, że nawet lubujący się w domowym zaciszu Berim czerpał przyjemność z podróży.

Do czasu.

— Szła dzieweczka do laseczka i pożarł ją smok! — W powietrzu już od kwadransa roznosił się chór zgodnych głosów, uparcie przeciągających samogłoski do granic możliwości.

— Na miłość bogini, czy oni długo będą tak wyć? — mruknął mąż księżniczki, spoglądając kątem oka w stronę jadącej z tyłu grupki młodzieży. Ta uparcie śpiewała kolejne zwrotki znanych, ludowych piosenek, w dodatku we wspólnym języku i zmienione wedle uznania oraz kreatywności każdego z chwilowych wokalistów tak, że momentami mężczyzna, mimo znajomości wielu melodii, ledwo potrafił odgadnąć, jak brzmiał oryginał. Co gorsze, praktycznie nikt z gromadki nie potrafił śpiewać, przez co nawet mający pewne zdolności wokalne Firmil nie ratował tego tworu rodem z koszmarów swego wuja. Wręcz przeciwnie, dysonans wydawał się jeszcze większy, a wszelkie fałsze, braki melodyjności i rytmu bardziej słyszalne. Niestety, ten spontaniczny chór brak talentu nadrabiał chęciami, przez co prawdopodobnie dało się ich usłyszeć w promieniu kilku mil.

Nic dziwnego, że sokoły latały tak wysoko.

— Tak długo, aż im się nie znudzi... albo nie zedrą sobie gardeł, co jest bardziej prawdopodobne. — Jadący obok niego porucznik wzruszył ramionami i również odwrócił głowę w kierunku podróżującej kilkaset kroków za nimi gromadki. Początkowo planował zostać w twierdzy, na swoim posterunku, jednak lord dość dosadnie wyjaśnił mu, że sam nie da rady upilnować tylu, w większości ważnych dla międzynarodowej polityki, młodzików, szczególnie że wszyscy wydawali się przejawiać niebywałe zdolności do wpadania w każde możliwe, nawet najmniej prawdopodobne, kłopoty. Dlatego żołnierz nieco niechętnie przekazał polecenia zastępcy, przebrał się w wygodniejszy do podróżowania strój i wyruszył wraz z resztą, by sprawdzić przejezdność traktu do Irwanii.

— Pren, nie pocieszyłeś mnie ani trochę. — Berim westchnął ciężko i spojrzał na towarzysza spode łba. Gruby, wełniany kaptur opadał mu na czoło i pogrążał twarz w cieniu, przez co oczy w barwie indygo wydawały się praktycznie czarne. Nosił go tylko z powodu dość chłodnego wiatru, który poruszał pokrytymi zielenią gałęziami pobliskich drzew i nucił ciche melodie w skalnych szczelinach.

Gdzieś w górze rozległ się przenikliwy krzyk sokoła, jednego z kilku, które zabrali ze sobą. Ptaki zaraz po opuszczeniu zamku zostały wysłane w górę i krążyły między licznymi chmurami, ledwo widoczne z ziemi, jednak gotowe do tego, by w każdej chwili zanurkować między szczytami i chwycić w szpony nieświadomą niebezpieczeństwa ofiarę.

Porucznik ponownie wzruszył ramionami, jakby była to jego odpowiedź na wszystko. Rozciągnął jednak wargi w ledwo widocznym uśmiechu, a w zazwyczaj obojętnych oczach pojawiło się kpiące rozbawienie.

— A czy powiedziałem, że planowałem cię pocieszyć, mój panie? — zapytał nad wyraz celnie, całkowicie neutralnym tonem, jakby rozmawiali o pogodzie.

Szlachcic nawet nie próbował ukryć, że przewraca oczami. Wydawało się, że nie mógł się zdecydować, czy powinien być zirytowany, czy raczej rozśmieszony tą rozmową. Szybko jednak skończył o tym myśleć, gdy do jego uszu dotarły odgłosy kłótni.

— Nie fałszuj! — krzyknął ktoś, chyba zwierzołak. Berim zapamiętał go, bo młodzieniec poprzedniego dnia siedział w bibliotece i przejrzał dobry regał, zanim w końcu przyjaciel wyciągnął go na zewnątrz.

— Sam fałszujesz! — Oburzył się drugi chłopak, z tego, co zapamiętał szlachcic, irwański książę.

— Zaraz będziesz żarł śnieg! — padła jakże dojrzała odpowiedź.

— Poziom pięciolatków... — Nie omieszkała się wtrącić jadąca zaraz za sprzeczającymi się młodzianami Antrawa, która obserwowała całą tę wymianę zdań z wyraźnym rozbawieniem.

Jaśni spojrzeli jedynie na nią z rozdrażnieniem i wydawało się, że zaraz wrócą do kłótni. Nie doszło jednak do tego, ponieważ gdy książę otworzył usta, by odpowiedzieć, nawet nie zdążył wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Od razu mu przerwano.

— Och, zamilczcie, albo was obydwu zepchnę ze stoku! — Firmil oparł dłonie na biodrach, bez większego problemu kierując Idlil za pomocą samych nóg. Między brwiami chłopaka pojawiła się lekka zmarszczka, a jego przenikliwe spojrzenie przenosiło się z jednego Irwańczyka na drugiego. — Cisza? — Wydawało się, że było to pytanie retoryczne i nie oczekiwał na nie żadnej odpowiedzi. Zaraz to zresztą potwierdził, gdy, nie czekając na to, aż ktoś coś powie, pokiwał z zadowoleniem głową i zwrócił się do cichego dotychczas krasnoluda: — Dziękuję. Ronulu, czy mógłbyś zaintonować jakąś adekwatną pieśń religijną ku chwale bogini, która pomoże przepędzić nam negatywne emocje?

Ronul energicznie pokiwał głową, prawdopodobnie szukając już w głowie odpowiedniego tekstu. Po chwili otworzył usta i wziął głęboki oddech, by rozpocząć śpiew swym mocnym, choć niezbyt melodyjnym głosem.

Berim i Pren spojrzeli na siebie z czystym przerażeniem, po czym zgodnie jęknęli i schowali twarze w zakrytych grubymi, skórzanymi rękawicami dłoniach. Nawet ich konie spojrzały na właścicieli ze współczuciem, chociaż ogier szlachcica wydawał się też odrobinę rozbawiony.

— Powiadam ci, przyjacielu, ogłuchniemy tu — skwitował to z ponurą rezygnacją wuj króla. — Po prostu ogłuchniemy. — A mógł zostać w zamku i dalej malować krajobraz, wcisnąwszy wcześniej obowiązek opieki nad dziećmi Mertanielowi i Rhylisowi albo najlepiej samej Almadii.

✽✽✽

Honor to zabawna sprawa, pomyślała Taria i rozłożyła palce.

W powietrzu rozległ się świst wypuszczonej z łuku strzały, która wbiła się w tarczę kilka centymetrów od środka.

Najada kliknęła językiem z niezadowoleniem i sięgnęła do zawieszonego na plecach kołczanu po kolejną. Sprawnym ruchem ustawiła ją w odpowiednim miejscu i przyciągnęła cięciwę, aż palcem wskazującym dotknęła brody, a sznurek musnął jej nos oraz usta. Wysunęła koniuszek języka, gdy skupiła się na celu. Płynnym ruchem puściła, a grot przeciął powietrze i wbił się obok poprzedniego. Strzała wciąż drżała jeszcze odrobinę, gdy najada wyciągnęła następną.

Tak, zagadnienie honoru rzeczywiście potrafiło być zabawne. Doszła do tego wniosku zaledwie kilka minut temu, gdy pozwoliła myślom wędrować i przypomniała sobie sytuację sprzed jakiejś godziny, gdy to zrobiła sobie przerwę od strzelania i oparta o mur oglądała pojedynek między Darelią i Rhylisem.

Od początku wiadome było, że kapitan gwardii miał zdecydowaną przewagę nad młodą wojowniczką, jednak, jak ona sama stwierdziła, nie chodziło o wygraną, a możliwość nauki. W końcu nigdy wcześniej elfka nie miała szansy zmierzyć się z żadnym Synem Nocy, przez co nie wiedziała, czy ich sposób walki różni się w jakiś sposób od tego uczonego na jasnych ziemiach. Ponadto, gdy chwilę po obiedzie wyjątkowo jak na nią podekscytowana ogłosiła przyjaciółce, że dostała propozycję treningu, wyjaśniła, że ćwiczenie w towarzystwie o wiele bardziej doświadczonej osoby zawsze przynosi korzyści. Nawet jeśli oznaczało to pewną przegraną, mogła wyciągnąć ze sparingu wiele wniosków pomocnych przy dalszej nauce.

Co ciekawe, nie tylko Taria postanowiła popatrzeć na popołudniowy pojedynek. Mertaniel również wyszedł na plac treningowy i oparł się o mur obok najady, by od czasu do czasu skomentować walkę i rzucić jakąś radą. Przyniósł ze sobą nawet dwa jabłka, z czego jedno od razu oddał piętnastolatce, a drugie sam od czasu do czasu gryzł w czasie, gdy nic nie mówił.

— No kopnij go, czy coś! — rzucił w pewnym momencie w stronę Darelii, która z trudem sparowała kolejny cios. — Pamiętaj, honorowy wojownik to martwy wojownik! — pouczył ją dość łagodnie, jednak na tyle poważnie, by jego słowa trafiły do obu dziewczyn.

— I czego ty ją uczysz? — rzucił przez ramię Rhylis, wywołując tym samym chichot księcia. Sam jednak pozostawał skupiony na walce, tak samo elfka. Żadne nie dało się nawet na moment wybić z rytmu.

— Życia, mój drogi — ogłosił tymczasem Mertaniel wyraźnie, by dało się go bez problemu usłyszeć przez szczęk stali. — Życia.

Te słowa utkwiły najadzie w głowie na tyle mocno, że rozmyślała o nich, gdy postanowiła wykorzystać prawdopodobnie ostatni dzień spędzony w zamku i w spokoju potrenować łucznictwo. Czuła, że przez podróż zbyt mocno je zaniedbała, a nie chciała wyjść z formy. W końcu ta umiejętność to jeden z kluczowych argumentów, które przekonały resztę do wzięcia jej ze sobą.

Irwańczycy zawsze kładli nacisk na pojęcie honoru, przynajmniej oficjalnie. Najbardziej dało się to zauważyć wśród mężczyzn. Już małym chłopcom wpajano ideę czystej walki, tej za pomocą typowej rycerskiej broni, jeden na jednego, bez żadnych oszustw. Jeśli rozniosła się plotka, że ktoś wygrał podstępem, jego kariera i życie w towarzystwie były praktycznie skończone. Na osoby używające sztyletów, kusz, a czasem nawet łuków patrzono z góry, z politowaniem lub nawet pogardą, w końcu nie było to wystarczająco honorowe, zbyt kobiece lub przypisane do złodziei i zawodowych zabójców.

Z jeszcze większą niechęcią patrzono na magów, być może przez małą ich ilość lub to, że kojarzyli się jednoznacznie z Dziećmi Nocy. No i używanie swej mocy dla dumnych ze swych fizycznych umiejętności rycerzy było równe oszustwu. Niegodne. Nieważne, że dla czarownika jego magia była taką samą bronią, jak dla szermierza miecz, w dodatku okazywała się nieocenioną pomocą na polu walki. Nikogo nie obchodziło, ilu wrogów pokonałby kryjący się w cieniu czarodziej, jak bardzo przechyliłby szalę zwycięstwa na korzyść Irwanii. Nikt nie pamiętałby o jego zasługach, a jedynie o tym, że wojował w podstępny sposób, który nie przystoi prawdziwemu mężczyźnie.

Taria miała ochotę zaśmiać się na samą myśl o tym. Firmil był magiem i zazwyczaj używał kuszy, a dodatkowo dziewczyna mogła się założyć, że w butach, rękawach, a nawet w każdej kurtce, o ile takowe nosił, miał co najmniej jeden sztylet. Tak samo Mertaniel, książę nawet nie ukrywał swojego zamiłowania do sztuczek i zainteresowania kapitanem gwardii, które na jasnych ziemiach prawdopodobnie doprowadziłoby wszystkich konserwatywnych wojowników do zawału.

Bracia byli chodzącymi zaprzeczeniami irwańskiej idei honoru, a jednak zdaniem najady mieli w sobie go zdecydowanie więcej niż niejeden z jej rodaków, po treningu idący do karczmy, a potem odwiedzający dodatkowo burdel, by rano znów wstać, powalczyć, najeść się, upić i przelecieć jakąś tanią dziwkę i tak w koło, aż do śmierci. Zazwyczaj w wyniku zniszczonego organizmu lub jakiegoś głupiego wypadku. No, ewentualnie w wyniku jakże uczciwej walki, pewni, że zostaną przez to zapamiętani na wieki. Niespodzianka, tak nie było, o większości nie pamiętano już po tygodniu.

Dziewczyna w ciągu podróży zdążyła się już nauczyć, że w prawdziwej walce nie ma miejsca na honor, jeśli chce się przeżyć, a ona zdecydowanie wolała być żywą oszustką, niż martwą bohaterką. Miała nadzieję, że jej przyjaciele również doszli do tego wniosku. Szczególnie Arwar. Ostatnie, czego chciała, było jakieś nieszczęście z jego udziałem tylko dlatego, że nasłuchał się w dzieciństwie jakichś bzdurnych historii i wciąż w nie wierzył. Co prawda, z tego, co twierdzili Mir i Darelia, jego rodzice nie należeli do wyjątkowo zawziętych na punkcie tego, aby ich synowie byli godnymi wojownikami, jednak młody rycerz miał w sobie to coś, co w przyszłości mogło przerodzić się albo w mocne, ale dobre poczucie moralności, albo w niezdrową obsesję na punkcie tego, by być istnym irwańskim ideałem.

Taria wręcz modliła się, aby do tego nie doszło i odnosiła wrażenie, że ten, kto nad nimi czuwa, wysłuchał jej obaw, bo przy Firmilu, Darelii i Mirze zbytnia honorowość młodzieńcowi nie groziła i, mimo że już nie tak naiwny, nadal pozostawał jej miłym, szlachetnym Arwarem, który kiedyś podbił jej serce.

No, gdyby jeszcze przestał traktować ją jak zwyczajną przyjaciółkę, byłoby już wręcz cudownie. Ale nie, w jej obecności uparcie milczał, uśmiechał się w jakby wymuszony sposób i patrzył gdziekolwiek, tylko nie na nią, jakby bał się, że go zamorduje albo ucieknie z płaczem.

— Nie chciałabym być na miejscu tej tarczy.

Taria odwróciła się w stronę Darelii i mimowolnie uśmiechnęła się lekko na widok stojącej kilka kroków za nią przyjaciółki.

Elfka z nieodgadnioną miną wpatrywała się w cel, cały naszpikowany strzałami, z czego niektóre wciąż drżały, dopiero co wbite w drewno. Podeszła do młodszej dziewczyny i stanęła, oparta częściowo o kamienną ścianę.

— Nie, ale poważnie, wygląda, jakbyś próbowała wyładować na niej frustrację, czy coś — stwierdziła i uniosła brew, spoglądając na towarzyszkę przenikliwymi, różowymi oczami.

— Możliwe, że tak było — odparła najada, a w jej głosie dało się usłyszeć jeszcze resztki irytacji. Zaczęła wyciągać strzały. Szarpała i wyrywała głęboko wbite w tarczę groty, wyładowując tym samym resztki złości. W końcu schowała wszystkie do kołczanu i odetchnęła głęboko z rękami opartymi na biodrach.

— Co cię aż tak zirytowało?

— Poza beznadziejną irwańską ideą honoru, która nie ma żadnego sensu? Może to, że Arwar zachowuje się, jakbym miała go ugryźć albo się obrazić, jeśli nie dajcie bogowie, powie mi coś milszego niż „hej, dobrze sobie radzisz z pieniędzmi, dobrze, że z nami pojechałaś"? — Taria skrzywiła się, a błękitna spódnica zaszeleściła, gdy podeszła do Darelii.

Ta wyglądała jakby nie mogła się zdecydować między wybuchnięciem śmiechem, a współczuciem dla młodszej dziewczyny.

— Na bzdety z honorem możemy ponarzekać razem, w końcu nie potrafią się tam zdecydować, czy jestem godną wojowniczką, czy hańbą rodziny. Ale na szczęście sama nie mam zbytnio problemów sercowych, więc z tym to niewiele pomogę — stwierdziła elfka i pomogła przyjaciółce ze schowaniem łuku i cięciwy. — I całe szczęście.

— Tak, całe szczęście, bo to byłoby przerażające! — roześmiała się Taria i zawiesiła pokrowiec z bronią na plecach. — A hańbami to jesteśmy obie, w końcu największym honorem kobiety jest służenie rodzinie! — powiedziała aż nazbyt słodko, rozkładając przy tym ręce.

— O tak, a ja zła z mieczem latam, co sobie mój mąż pomyśli? — Darelia udała, że się zastanawia. — Ach, tylko to, że jestem samowystarczalna. — Wzruszyła ramionami, po czym ponownie oparła się o mur i poprawiła kołnierz kurtki.

— Na całe szczęście ty nie masz męża — odparła rozbawiona najada i westchnęła cicho, stanąwszy obok przyjaciółki. Promienie słońca grzały jej twarz, a powietrze, do niedawna chłodne, zrobiło się przyjemnie rześkie.

— Jeszcze nie — zgodziła się starsza dziewczyna i spojrzała na nią, lekko przechylając przy tym głowę. — Mamy czas.

— Tak, a gdy będę całkiem siwą staruszką, Arwar w końcu zdobędzie się na odwagę. — Taria przewróciła oczami, a jej głos wręcz ociekał ironią.

— Nie, wtedy dopiero uda mu się odnaleźć odpowiednie kwiaty. Będzie stał pod twoim domem i bił się z myślami, czy godzi się tak odwiedzać, zamiast spotkać się w neutralnym miejscu.

— Nawet mnie tak nie strasz — Nastolatka w dramatycznym geście przyłożyła dłoń do piersi i skrzywiła się, wyobraziwszy sobie tę sytuację. Ona, jako ledwo chodząca, pomarszczona staruszka słuchająca, jak Arwar, którego akurat jako starego sobie wyobrazić zbytnio nie potrafiła, recytuje pod jej oknem wiersze, plącząc słowa i rumieniąc się przy tym niemiłosiernie. Najada nie wiedziała, czy się śmiać, czy płakać.

— A wtedy ja będę opowiadała moim dzieciom albo i wnukom — kontynuowała bezlitośnie Darelia, uśmiechając się przy tym szeroko — jak to wujek Arwar przez lata wstydził się zacząć zalecać do cioci Tarii, a gdy w końcu po sześćdziesięciu latach zebrał się na odwagę, ciocia Taria w odpowiedzi wylała na niego beczkę deszczówki.

— Dari! — oburzyła się Taria, co sprawiło tylko, że elfka zaczęła chichotać.

— A potem będę powtarzać: „a mówili, że to ja męża nie znajdę... — zaczęła naśladować skrzekliwy głos starowinki — ja mam nadzieję, wnuki moje, że jasne geny już się u was rozcieńczyły i wy po wujku Arwarze tego nie odziedziczyliście". — Potrząsnęła palcem, by dodać wagi swoim słowom.

Jej przyjaciółka nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.

— Nie ma opcji! Nie pozwolę na to! — wydusiła piskliwym tonem i wzięła kilka głębokich oddechów, chcąc się uspokoić. — Myślisz, że dzisiaj wrócą? — odezwała się poważniej, spoglądając na szarzejące w oddali szczyty gór.

— Mam nadzieję, że tak, ale szczerze w to wątpię — westchnęła Darelia i również skierowała wzrok na rozciągający się przed nimi pejzaż, trudny do dostrzeżenia przez wysokie mury twierdzy. — Prędzej jutro rano. — Skrzywiła się, wyraźnie z tego niezadowolona. Prawdopodobnie wolałaby jechać wraz z resztą, chociaż pobyt w zamku przyniósł jej wiele korzyści.

— Byle nic im się nie stało. — Najada wydawała się nieco zmartwiona tym, że nie wiedziała, co dokładnie działo się z resztą drużyny. Wiedziała, że to całkiem normalna, krótka podróż, w dodatku w gronie doświadczonych mieszkańców tych okolic, ale nie zmniejszyło to jej niepokoju.

— Pojechali tylko sprawdzić trasę... Ale znając ich, to można się obawiać — wypowiedziała jej myśli na głos elfka. Otworzyła usta, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale przerwał jej głośny dźwięk otwieranej bramy. Jednocześnie spojrzały w tamtą stronę, akurat w chwili, w której na plac galopem wpadł Syn Nocy na potężnym, karym rumaku.

Mimo pogody zwierzę było całe pokryte potem, jakby nie miało czasu na odpoczynek i pędziło tak szybko, jak tylko mogło. Jeździec rozejrzał się po dziedzińcu ciemnymi oczyma, ledwo widocznymi spod potarganych włosów, a czarna, obszyta futrem peleryna odsłoniła tunikę, na której wyszyto granatowy herb z parą szarych kluczy. Przybysz wyraźnie drżał, prawdopodobnie zmęczony tak samo, jak jego wierzchowiec, ale głos wciąż miał donośny i silny. Z tyłu dało się dostrzec ślad przykrytych peleryną ciemnych skrzydeł.

— Cere prechan osa ut kraseria! — wykrzyczał po eliońsku całkowicie niezrozumiale dla dziewcząt, jednocześnie zeskakując z siodła i wpychając wodze młodziutkiemu stajennemu. Zatoczył się kilka kroków, zanim odzyskał równowagę i stanął całkowicie prosto, jakby jego wcześniejsza słabość była jedynie przywidzeniem.

Jeden ze stacjonujących przy bramie gwardzistów pokiwał głową na jego słowa i bez dalszej zwłoki pobiegł w stronę zamku, najpewniej po to, by powiadomić o przybyciu nieznanego mężczyzny.

Na pierwszy rzut oka wyglądał na jakiegoś gońca. Szybkim krokiem przemierzył dziedziniec i wszedł do zamku, a dziewczęta spojrzały po sobie.

— Kusi mnie, żeby iść za nim, ale, cholera, nic nie zrozumiem z tej jego gadaniny — szepnęła nerwowym głosem Darelia tak, żeby tylko przyjaciółka ją usłyszała.

Taria pokiwała głową. Całkowicie się z nią zgadzała.

✽✽✽

Całe szczęście, szlak okazał się całkowicie przejezdny, choć w szczelinach między skałami wciąż leżał roztopiony częściowo śnieg, na którym ktoś nieuważny mógłby się łatwo poślizgnąć.

Gorzej, że podróż przebiegała wyjątkowo, nawet jak na nas, wolno i dotarliśmy do interesującej nas przełęczy dopiero późnym popołudniem. Brałem to pod uwagę, ale nie oznaczało to, że byłem z tego powodu szczęśliwy. Wręcz przeciwnie, wolałbym móc jeszcze jedną noc przespać wśród miękkiej, ciepłej pościeli we własnym łóżku, zamiast na twardej skale, odgrodzony od niej jedynie grubym kocem.

Wyciągnąłem przed siebie dłonie, by obliczyć, ile czasu zostało nam do zachodu słońca. Jakieś trzy godziny. Niedobrze, musieliśmy znaleźć miejsce na obóz i zebrać drewno na opał, zanim słońce całkowicie zajdzie.

— Atri, znasz te okolice — odezwałem się do jadącej obok gwardzistki. — Gdzie tutaj jest dobre miejsce na nocleg?

Dziewczyna kliknęła językiem w wyrazie zastanowienia i zmarszczyła nieco brwi, gdy próbowała znaleźć odpowiedź na moje pytanie.

— Jakieś pół godziny drogi stąd jest całkiem przestronna jaskinia, w zeszłym tygodniu była jeszcze pusta, więc wiele się pewnie nie zmieniło — odparła w końcu, kiwając głową na potwierdzenie swych słów.

Jaskinia brzmiała całkiem dobrze, a na pewno lepiej od przypadkowej polany w środku lasu. Ochroniłaby nas przynajmniej częściowo przed wiatrem i możliwym deszczem lub śniegiem, no i ognisko nie zgasłoby z jakiegoś błahego powodu.

Westchnąłem cicho i skierowałem Idlil w stronę wuja oraz towarzyszącego mu porucznika. Oni również zauważyli, że zbliżała się noc i miejsce na nocleg należało do konieczności. Porozmawialiśmy chwilę, po czym zgodnie uznaliśmy, że propozycja Antrawy jest najlepszym, co uda nam się znaleźć. Dlatego pozwoliliśmy dziewczynie wprowadzić nas między drzewa, gdzie panował już częściowy półmrok.

I tak doskonale wyczuwalny zapach igliwia i żywicy zrobił się jeszcze mocniejszy, a rośliny oraz wystające spomiędzy runa wapienne skały zwilgotniały już od wieczornej rosy. Spojrzałem w górę. Powoli barwiące się na pomarańcz słońce kąpało wierzchołki drzew w złocistym blasku, a sokoły, dotychczas krążące wśród chmur, przemknęły między liśćmi i wylądowały na wyciągniętych przedramionach wuja oraz porucznika. Morgatia zaskrzeczała w górze, a ja pokręciłem z rozbawieniem głową, zanim również wyciągnąłem rękę.

— Tę mysz zjesz sama, moja droga — ogłosiłem na powitanie, wywołując tym samym rozbawione prychnięcia u jasnych i Antrawy.

Ptak wydał z siebie dźwięk oburzenia, gdy balansował na rękawicy, jednocześnie trzymając w szponach martwe zwierzątko. Najwyraźniej moja chwilowa podopieczna nie miała najmniejszego zamiaru nie podzielić się zdobyczą.

Cóż, tym razem przynajmniej nie zrzuciła mi jej na głowę. To już był jakiś postęp.

— Jeśli nie przestaniesz, dam ci selera w ramach posiłku — zagroziłem, gdy nadal próbowała wepchnąć mi zakrwawione truchło.

Morgatia przechyliła głowę, jakby rzeczywiście analizowała moje słowa, błysnęła złotym okiem i zaczęła od niechcenia skubać mysz. Co chwilę jednak posyłała mi ukradkowe spojrzenia, najwyraźniej oczekując, że nagle zmienię zdanie. Nie, żeby się tego kiedykolwiek doczekała. Gryzonie naprawdę nie były w moim guście. Ani te wielkie, ani malutkie.

— Jeśli tak bardzo chcesz się z kimś podzielić, daj ją Arwarowi — zaproponowałem usłużnie, gdy po raz kolejny spojrzała na mnie z czymś, co dziwnie przypominało nadzieję.

— Ja nie jem myszy! — oburzył się jadący kilka kroków za mną rycerz i mimowolnie cofnął odrobinę tułów, gdy sokół skierował na niego przenikliwy wzrok.

— Nie? — zapytałem przesadnie zdziwionym tonem. — Ale bobry już tak. Gryzoń to gryzoń, nie przesadzaj. — Wzruszyłem ramionami na tyle, jak bardzo mogłem z ciężkim ptakiem na przedramieniu.

— Może z chlebem byłaby lepsza? — dodał prędko ze swojej strony Mir. Uśmiechnął się do przyjaciela milutko, całkowicie nie przejmując się jego gniewnym spojrzeniem. Wydawało się wręcz, że z trudem powstrzymywał śmiech, głos jego bowiem dziwnie drżał, a barki trzęsły się delikatnie.

— Ronul, zrób coś z nimi, jesteś jedynym poważnym tutaj! — odezwał się Arwar, gdy zrozumiał, że mordowanie zwierzołaka wzrokiem nic mu nie da.

Krasnolud, główny głos rozsądku w grupie, spojrzał po nas w zamyśleniu, pokiwał do siebie głową, po czym odezwał się łagodnym głosem:

— Przyjaciele, nie bawcie się kosztem Arwara. I tak nie mamy soku z cytryny, by nadać jej odpowiedni smak. — Tylko rozbawiony błysk w jego oczach i czający się w kącikach ust uśmieszek zdradził, że żartował.

— Dzieciaki, dotarliśmy już! — przerwał nam wuj, który zeskoczył już z konia i stanął przy wejściu do spowitej mrokiem jaskini.

Poszliśmy jego śladem i przywiązaliśmy nasze wierzchowce do pobliskich drzew. Nawet jeśli Idlil za nic by nie uciekła, uznałem, że raz na jakiś czas mogę to zrobić, chociażby po to, by w środku nocy nie zajęła się dalszym atakowaniem arwarowego Rillena. Po tym wszystkim stanęliśmy przed naszym miejscem noclegu. Spory otwór w jasnej skale, dookoła otoczony trawą, raczej nie zachęcał do wejścia czernią w środku. Dopiero po chwili dostrzegłem w środku zarysy kamiennych ścian. Domyślałem się, że jasna część grupy nie widziała tam praktycznie nic poza nieprzeniknioną ciemnością.

— Wraz z jego lordowską mością pójdziemy po opał na noc, wejdźcie już do środka — ogłosił tymczasem porucznik, grzebiąc jednocześnie w torbie. W końcu wydobył z niej niedużą pochodnię i rozpalił ją kilkoma sprawnymi ruchami.

Podał płonący przedmiot Antrawie i skinął nam głową, zanim wraz z wujem zniknęli między drzewami.

Spojrzeliśmy z resztą po sobie, po czym wzięliśmy nasze rzeczy i weszliśmy do jaskini, prowadzeni przez oświetlającą wnętrze gwardzistkę.

W środku okazała się dość spora, ale niezbyt głęboka. Szorstkie ściany miały żółtawy kolor, z góry zwisały nieliczne, białawe stalaktyty, tworzące swoistą ozdobę pachnącego wilgocią wnętrza. Luźne kamyczki szurały pod obcasami butów, gdy rozglądaliśmy się po grocie.

W końcu rozłożyliśmy koce i usiedliśmy niedaleko wejścia, skąd mieliśmy dobry widok na zewnątrz. Chciałem zauważyć, kiedy wuj i porucznik wrócą, chociaż stawiałem, że potrwa to może około godziny, nie więcej.

Owinąłem się mocniej płaszczem. Zapadła całkowita cisza, wszyscy wpatrywaliśmy się w płomień pochodni, będący chwilowo najjaśniejszym punktem w okolicy.

— Cóż, w takim razie możemy zacieśnić więzi zespołowe — ogłosił w pewnym momencie Arwar aż nazbyt radosnym głosem, jakby częściowo wymuszał w sobie entuzjazm.

Zamrugałem zaskoczony tym nagłym przerwaniem milczenia i przekrzywiłem lekko głowę. O czym on znowu mówił?

Mir prędko pokiwał głową, jakby usłyszał właśnie najdoskonalszy pomysł na świecie.

Ja za to dla odmiany wstałem i zdecydowanym krokiem ruszyłem w głąb jaskini.

— Firmilu, gdzie idziesz?! — zawołała za mną Antrawa z wyraźnym zdziwieniem malującym się na twarzy w kształcie serca.

— Zacieśniać więzi zespołowe. Między mną a moją samotnością — odparłem spokojnie, szukając jakiegoś wygodnego miejsca, w którym mógłbym przycupnąć i uniknąć tego całego zacieśniania więzi. Już samo to określenie nie podobało mi się ani trochę, a to, co mógłby wymyślić mój kuzyn, zapewne wywołałoby u mnie prędzej zawał, niż przyczyniło się do budowania dobrych relacji z resztą zebranych. Nie, dzięki, ja tym razem spasuję. Bez Darelii się na to nie piszę.

— Nie bądź taki! — jęknął Arwar z wyraźnym niezadowoleniem, jakby ani trochę nie pasowała mu moja reakcja na jego pomysł. — Powinniśmy starać się jak najlepiej poznać i pogłębiać nasze relacje! Jesteśmy drużyną!

Reszta, z wyjątkiem mojej przyjaciółki, pokiwała zgodnie głowami, niemo zgadzając się ze słowami dowódcy. W końcu Antri jako jedyna zachowała neutralność, reszta znała się już długo i wiadomo było, że będą się wspierać nawet w dość ryzykownych pomysłach jednego z nich. Poza tym możliwe, że jako jaśni postanowili zwyczajnie trzymać się razem.

— A czy ja wyglądam, jakbym chciał mieć z wami teraz jakiekolwiek relacje? — wycedziłem, wciąż obchodząc nasze schronienie. O, ten kąt wyglądał całkiem przytulnie...

— Możemy pograć w karty! — rzucił nagle Mir wyjątkowo energicznie, jakby już nie mógł się tego doczekać.

To brzmiało dość zachęcająco, lubiłem karty. Jednak nie miałem zamiaru tak łatwo dać się odciągnąć od swego zamiaru.

— Właśnie! — potwierdził w międzyczasie Ronul ze szczerym podekscytowaniem. No tak, w końcu zdawał się uwielbiać tego typu gry.

To sprawiło, że uśmiechnąłem się kpiąco.

— Efik, Runulu. Efik — powiedziałem tylko, a uśmiech krasnoluda natychmiast zbladł. Najwyraźniej zbyt dobrze pamiętał jeszcze gorzki smak porażki podczas naszej ostatniej rozgrywki.

Reszta musiała jednak dostrzec, że nie byłem już aż tak niechętny ich planowi, jak wcześniej, i postanowili kuć żelazo, póki gorące. Pozwoliłem im na to, ciekawy, co jeszcze wymyślą. Zresztą, zawsze mogłem zrezygnować w trakcie, a nie byłem pewien, ile czasu zdołałbym przesiedzieć bezczynnie w drugim końcu groty. Teoretycznie mógłbym zająć się ćwiczeniami związanymi z magią, ale odniosłem wrażenie, że przy ich gadaninie nawet skupienie się na własnych myślach graniczyłoby z cudem, a co dopiero coś tak delikatnego, jak moc.

— No to może zagramy w butelkę? — zaproponowała od niechcenia Antrawa, dotychczas raczej w ciszy obserwująca naszą dyskusję.

— A masz ty w ogóle butelkę, kobieto? — Spojrzałem na nią z powątpiewaniem.

Dziewczyna błysnęła zębami w uśmiechu i sięgnęła do torby tylko po to, by wydobyć z niej ciemną, zakrytą szczelnie korkiem butelkę, prawdopodobnie po winie.

— Jeszcze pełna — ogłosiła z zadowoleniem i pomachała naczyniem z dumą. W świetle pochodni dało się zauważyć, że rzeczywiście wypełnia je jakiś ciemny płyn.

— To doskonale — stwierdził Mir, wciąż bardzo z siebie zadowolony. Usiadł wygodniej na kocu i oparł brodę o dłonie.

— Nie ma opcji — powiedzieliśmy w tym samym czasie z Ronulem, który również zaczął się powoli wycofywać ze swojego miejsca.

— No weźcie! Przecież to doskonała zabawa! — próbował przekonać nas Arwar. Zrobił minę, która do złudzenia przypominała smutnego szczeniaczka i patrzył na nasz szerokimi, błękitnymi oczyma.

Co za szkoda, że nie przepadałem za psami i niewiele on mógł tym skojarzeniem zdziałać. Wiedziałem jednak, że nie chłopak nie odpuści tak łatwo, więc wzruszyłem obojętnie ramionami i podszedłem do grupy.

Krasnolud wydawał się myśleć podobnie, ponieważ jedynie westchnął ciężko, zamknął na chwilę oczy i wrócił na koc.

— Uważaj, bo uwierzę — mruknąłem i usiadłem ze skrzyżowanymi nogami. — Jakie ustalamy zasady? — zapytałem szybko. To była najważniejsza sprawa, a ja naprawdę wolałem uniknąć wyjątkowo dla mnie niewygodnych pytań. Nie nawet takich żenujących historyjek z dzieciństwa, tylko takich spraw, o których sam wolałbym nie myśleć.

— Żadnego całowania! — rzucił natychmiast Arwar tak, jakby bał się, że ktokolwiek kazałby mu to zrobić.

Nie wiedziałem, jak reszta, ale ja naprawdę nie potrzebowałem od niego pocałunku, więc nawet nie brałem pod uwagę tego typu zadań. Spokojnie mogłem bez tego żyć. Antrawa pewnie też, z tego, co wywnioskowałem po jej minie.

— Nawet o tym nie myślałem, wolę ograniczyć się do pytań — odparłem zresztą bez większego zastanowienia. — Ale żadnych bardzo prywatnych! — zastrzegłem sobie od razu przy ogólnej aprobacie.

— Ani nic, o czym wiadomo, że będzie wyjątkowo niewygodne. — Zgodził się rycerz. — W końcu niektórzy z nas prawie w ogóle się nie znają, pozostańmy na w miarę neutralnym gruncie, zamiast sobie w ten sposób nawzajem dopiekać — wyjaśnił, zanim ktokolwiek zdążył się odezwać. Najwyraźniej również sądził, że ta cała gra powinna służyć bliższemu zapoznaniu, a nie od razu opowiadaniu sobie wszystkich tajemnic, jak wśród grupy najbliższych przyjaciół.

— Mnie możecie pytać o wszystko! — ogłosił patetycznym tonem Mir, rozkładając ręce.

Rycerz natychmiast wykorzystał okazję.

— O, to w końcu dowiem się, jak to było z tą Anisią! — krzyknął radośnie z szerokim uśmiechem, który sprawił, że jego przyjaciel od razu zbladł.

— Dobra, cofam to, co powiedziałem — odparł szybko, machając nieskładnie dłońmi —. Pozostańmy przy jakichś nieznaczących pytaniach.

— Szczególnie jeśli wiemy, że coś jest dla danej osoby niewygodne — poparł go Ronul, patrząc na mojego kuzyna znacząco.

Ten wzruszył ramionami z niewinną miną. Można było pomyśleć, że dokładnie o to mu chodziło, gdy odezwał się do zwierzołaka. Tak, jakby chciał mu udowodnić, że każdy ma sprawy, o których zwyczajnie wolałby nie opowiadać.

— Nie ma sprawy — powiedział beztrosko i skinął lekko w stronę Antrawy. — To zaczynaj.

Dziewczyna z gracją pochyliła się ku ziemi i położyła butelkę na cienkim płaszczu między nami. Zakręciła nią energicznym ruchem doświadczonej w tym osoby.

W ciszy wbijaliśmy wzrok w obracający się coraz wolniej przedmiot. Ten w końcu zatrzymał się, skierowany praktycznie wprost na Arwara.

Gwardzistka zamyśliła się na chwilę, zanim w końcu zadała pytanie:

— Jak wyglądał twój pierwszy przegrany pojedynek?

— Hmm. — Arwar zastanowił się głęboko i najpewniej szukał w głowie odpowiedniego wspomnienia. — Darelia sypnęła mi piaskiem w twarz i pobiła swoim drewnianym mieczem — wyznał w końcu. — I nie patrz tak na mnie, miałem wtedy siedem lat! — dodał obronnym tonem, gdy dziewczyna otworzyła szeroko oczy z wyraźnym niedowierzaniem.

Potem sam chwycił butelkę i zakręcił nią odrobinę delikatniej niż jego poprzedniczka.

Z trudem powstrzymałem westchnienie, gdy wypadło na mnie. Niezbyt chciało mi się myśleć nad odpowiedzią na cokolwiek, ale sam zgodziłem się na tę grę.

Rycerz za to zaczął dumać nad tym, o co chce mnie w ogóle zapytać. To była jedna z największych trudności w tej grze, w końcu nie każdy był na tyle pomysłowy, by wymyślić, czego chce się dowiedzieć o danej osobie.

Trwało to na tyle długo, że zacząłem mruczeć pod nosem „tik, tak", żeby jasno dać mu do zrozumienia, co o tym sądzę.

W odpowiedzi otrzymałem trzy rozbawione spojrzenia, jedno zirytowane i w końcu moje pytanie, przez które niemal parsknąłem śmiechem.

— Od kogo nauczyłeś się grać w szachy?

— Oczywiście od babci — odparłem praktycznie od razu. — No i trochę od Rhylisa, często grał z Mertem w wolnych chwilach. — Postanowiłem pominąć, że zazwyczaj kończyło się to rzucaniem w siebie bierkami albo ogłaszaniem, że czyjś skoczek ma moc latania, a goniec potrafi się teleportować i tak, może przywalić z rozbiegu w króla, który stoi na drugim końcu planszy.

Uśmiechnąłem się i przyjąłem przedmiot. Szkło w moich dłoniach zrobiło się już dość ciepłe od dotyku innych osób, przynajmniej jak na panującą temperaturę. Po kilku minutach dowiedziałem się już, że jeden z kowali przypadkiem uciął Antrawie kawałek warkocza, gdy podczas montowania rękojeści w mieczu jakimś cudem ostrze mu wyleciało z rąk, a ona stała całkiem blisko, rozmawiając z drugim. Dziewczyna doszła do wniosku, że pozostało już jej tylko pozbyć się drugiego, żeby jakoś to wyglądało.

Jak się też okazało, Arwar naprawdę nienawidził pająków, Ronul planował w przyszłości zająć się uprawą roślin ogrodowych, a Mir najbardziej lubił blondynki, co akurat nie interesowało chyba nikogo poza Antrawą, która wpadła na to oryginalne pytanie.

Praktycznie nie zauważyliśmy, gdy wuj i porucznik wrócili do jaskini i zaczęli rozpalać ognisko, wymieniwszy między sobą rozbawione spojrzenia.

❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦

Tym razem jeszcze dość lekki rozdział, uznajmy, że każdy potrzebuje odrobiny przerwy...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro