Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Zgodziłaś się na to? – Tiana odłożyła najnowszą bulwarówkę, gdzie na pierwszej stronie widniało zdjęcie Vincenta Toussaint. – I co teraz zrobisz?

V nieświadomie wbiła spojrzenie na fotografię w magazynie, czując napływającą złość. Musiała odmówić kolację z Jacobem, gdyż szef kazał jej nadrobić zaległości w ten weekend. To miała być kara.

– A co mam zrobić? – Uniosła ciemną brew do góry. – Muszę iść, nie chcę, żeby się później nade mną znęcał.

– Nie przesadzasz trochę?

Brunetka podniosła kubek z karmelowym latte do ust, następnie upiła łyk i spojrzała na swoją przyjaciółkę, która co jakiś czas spoglądała na zegarek.

– Idę do pracy, jakbyś nie zauważyła – wymamrotała z niezadowoleniem. – Mamy sobotę.

– No tak – odparła. – W takim razie zrobię ci jeszcze jedną kawę na wynos. Masz ochotę na jabłecznik?

V skinęła głową, po czym odprowadziła Tianę wzrokiem, aż ta weszła za ladę. Westchnęła głośno, spoglądając za okno. Pogoda nie dopisywała dzisiaj miastu. Ciemne chmury wisiały nisko nad wysokimi wieżowcami, zapowiadając mroźny, jesienny deszcz. Dziewczyna wolałaby zakopać się pod pościelą i spędzić większość dnia w łóżku. Wieczorem wzięłaby ciepłą kąpiel i zaczęła stroić się na kolację z Jacobem.

Cholera, naprawdę cieszyła się na spotkanie z mężczyzną. I w oczach Tiany zauważyła błysk zadowolenia, gdy jej o tym powiedziała. Naprawdę chciała się wyrwać, a teraz nie mogła sobie na to pozwolić. W myślach przeklinała Vincenta Toussaint.

– V? – brunetka spojrzała na przyjaciółkę, która podawała jej tekturowy kubek oraz mały kartonik z logiem jej kawiarni. – Chyba powinnaś już iść, nie chcesz się przecież spóźnić.

– Raczej nikt mnie nie będzie kontrolować w sobotę, co? – zaśmiała się cicho, odbierając napój i ciasto od blondynki. – Dziękuję, Tiano.

Do Toussaint Enterprise dotarła po dwudziestu minutach jazdy metrem. W sobotę wagony nie były tak przepełnione, jak w ciągu tygodnia, nie musiała się więc denerwować z powodu braku miejsca siedzącego. Miała jednak takiego pecha, że ponownie trafiła na reklamę firmy, dla której pracowała. Jakby Toussaint śledził każdy jej ruch.

Z westchnieniem wyszła z windy na pięćdziesiątym trzecim piętrze, zwykle tętniące życiem, dzisiaj wydawało się być przerażająco ciche. W jej gabinecie zdjęła błękitny płaszcz i odłożyła torebkę na bok, po czym zabrała się do pracy. Szef kazał jej zająć się badaniem trendów inwestycyjnych, a także organizacją i przechowywaniem dokumentów. Wszystkie umowy, raporty finansowe i dokumenty inwestycyjne sprzed paru miesięcy znajdowały się już na jej biurku. Zobaczywszy ten stos, jęknęła, wiedząc, że spędzi całą sobotę na sortowaniu papierów.

Nie tak wyobrażała sobie zawodową przyszłość. Nie na stanowisku asystentki. Ciągle próbowała wmówić sobie, że była to dobra decyzja, ale nie była już pewna, czy chciała to dalej sobie wmawiać. Ukończyła Stanford z popieprzonym wyróżnieniem, a teraz miała odwalać brudną robotę w sobotę za karę.

Kawa, którą zrobiła dla niej Tiana, zniknęła w przeciągu pierwszych dwudziestu minut w biurze. Potrzebowała czegoś mocniejszego, aby przetrwać dzisiejszy dzień. W kuchni jak na złość ekspres do kawy wymagał serwisu, co spotkało się z falą przekleństw wypowiedzianych przez V. Nic nie szło po jej myśli. Nienawidziła tego. Biła się z myślą, czy wyskoczyć do pobliskiego Starbucksa tuż za rogiem. W końcu zdecydowała się poświęcić te pięć minut.

Filiala ta należała do tych mniejszych, nieco przytulnych. Dzisiejszego dnia nie było tłumów, którzy stali w kolejce, czekając na swoją kolej. V od razu podeszła do uśmiechniętej od ucha do ucha dziewczyny o czerwonych włosach.

– Dzień dobry, co mogę podać?

V spojrzała na kartę, nie potrafiąc się zdecydować między karmelowym macchiato a mokkę o smaku białej czekolady. Dla odmiany wybrała drugi napój, podając dziewczynie swoje przezwisko.

– V?

Odwróciła się, słysząc znany jej głos. Przed jej oczami ukazał się blondyn w czarnym garniturze i krwistoczerwonym krawacie.

– Jacob?

– Myślałem, że dzisiaj pracujesz – powiedział.

– Tak, przyszłam tylko po kawę – mruknęła. – A ty? Co robisz w tej okolicy?

Jacob podszedł bliżej, wtedy poczuła jego ostrą wodę kolońską. Ten zapach nie należał do przyjemnych.

– Chciałem cię odwiedzić – uśmiechnął się. – Skoro nie możemy zjeść dzisiaj kolacji, to postanowiłem kupić ci śniadanie.

– Naprawdę? – zdziwiła się. – Niepotrzebnie się fatygowałeś, zaproponowałabym ci kolację jutro.

– Jestem ci to winien, no wiesz... Za areszt.

V machnęła dłonią, uśmiechając się uroczo. W tym samym momencie baristka podała jej kubek z logiem Starbucksa na wynos. Dziewczyna podziękowała, po czym odwróciła się do mężczyzny.

– Muszę wracać do pracy – powiedziała.

– Odprowadzę cię.

Chciała odmówić, lecz zdecydowała się przyjąć jego propozycję. Jakby nie patrzeć, wybrał się na Wall Street w sobotę, aby kupić jej śniadanie. To urocze, ale jednocześnie dziwne, patrząc na fakt, że praktycznie się nie znali.

– A więc Toussaint Enterprise? – zapytał z zaciekawieniem. – Nie wiedziałem, że musicie pracować w weekendy, gdy rynek akcyjny jest zamknięty.

– Muszę odrobić tylko papierkową robotę – sprostowała.

– Więc jesteś sama?

– Tak – odpowiedziała szybko, aż za szybko. – Powiedzmy, że na to zasłużyłam po tym, jak spóźniłam się o niemal trzy godziny.

Jacob zaśmiał się szczerze, kręcąc głową.

– W takim razie to i moja zasługa – stwierdził, gdy dotarli do wieżowca. Spojrzał na budynek i kiwnął głową z uznaniem. – Kiedyś spotkałem go osobiście.

– Kogo? Vincenta Toussaint?

– Tak, nie wspominam tego spotkania dobrze – przyznał. – Jest naprawdę... sztywnym człowiekiem.

Zaśmiała się, zaskakując tym samą siebie. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem usłyszała ten dźwięk, wydobywający się z jej ust. Jej wzrok przeszedł na osobę, która pojawiła się za plecami Jacoba. Zaprzestała, a na jej twarzy widniało czyste przerażenie.

– Szefie... – zwróciła się do Vincenta. – Nie wiedziałam, że szef pracuje w soboty.

Jacob odwrócił się, natrafiając spojrzeniem na wysokiego mężczyznę o zielonych tęczówkach. W momencie poczuł się niepewnie.

– Hudson – powiedział. W jego głosie nie można było wychwycić ani jednej barwy. – Wracaj do pracy. Już.

Skinęła pospiesznie głową, po czym pożegnała się z Jacobem przepraszającym uśmiechem. Skierowała się do wieżowca, utrzymując bezpieczną odległość do szefa, który szedł przed nią. Gdy stali ramię w ramię przed windą, V rozmyślała, czy nie lepiej byłoby przejść się po schodach. Wizja, że musiałaby pokonać ponad pięćdziesiąt pięter, skutecznie zbyła tę myśl. Miała raczej słabą kondycję.

Gdy winda przybyła, nie ruszyła się nawet o centymetr. Wpatrywała się w mężczyznę, czując mocną potrzebę ucieczki. Naprawdę nie chciała tam wejść. Czekała do momentu, aż złote drzwi powoli się zamykały, lecz powstrzymała je męska dłoń.

– Wejdź.

Cichy jęk wydobył się z jej ust, ale pospiesznie weszła na sam tył windy, chcąc mimo wszystko utrzymać bezpieczną odległość. Vincent odsunął swoją dłoń, przez co drzwi ponownie się zamknęły, a winda ruszyła w górę. Każda sekunda tak blisko mężczyzny zdawała się być dla V minutą, czuła się niezręcznie w cieniu Toussaint. Przyłapał ją poza miejscem pracy z Jacobem. Nie wyglądało to dobrze, wręcz przeciwnie, jakby urwała się z pracy, aby spotkać się z ukochanym.

Cholera, pomyślała.

Przecież poszła tylko po kawę, aby przetrwać ten przeklęty dzień. Po chwili zamyśliła się, przyznając, że dobrze się stało. Jacob wspomniał, iż chciał ją odwiedzić. Nie chciałaby zobaczyć reakcji Vincenta, gdyby trafił na Edwardsa w gabinecie V.

Winda wreszcie dotarła na odpowiednie piętro, wyrywając dziewczynę z zamyślenia. Odczekała, aż jej szef wyjdzie, po czym poszła za nim do gabinetu. Była zadowolona, że zostawił ją w spokoju i nie skomentował sytuacji, na którą trafił. Gdy odłożyła tekturowy kubek na biurko, zauważyła, że Vincent stał przed dwuskrzydłowymi drzwiami, prowadzącymi do jego biura i się w nią wpatrywał.

– Z twoim nastawieniem, nie zajdziesz daleko w tym świecie, Hudson.

Komentarz z jego ust nie zaskoczył V. Oceniał ją po ostatnich zdarzeniach, nie znając jej osoby i charakteru. Mimo że miała swoje problemy, była przekonana, iż zdoła podbić właśnie ten jakże brutalny świat. W odpowiedzi podniosła podbródek wysoko.

– Jestem pewna, że szef się myli.

Uniósł brew wysoko, a kącik jego ust drgnął minimalnie, niemal niezauważalnie.

– Ja się nigdy nie mylę, Hudson – wycedził. – Tylko ciężka praca zaprowadzi cię na szczyt, a ty zdecydowanie od niej uciekasz.

V powstrzymała prychnięcie, które cisnęło jej się na usta. Uciekała od naprawdę wielu problemów, ale zawsze znalazła schron w wirze pracy. Właśnie dlatego była tak pewna, że poradzi sobie z każdym zadaniem. I z Vincentem Toussaint, mającym zbyt duże ego, aby zobaczyć jej potencjał.

– W takim razie mam nadzieję, że szef ustąpi miejsca na szczycie, gdy będę gotowa go zdobyć.

Uśmiechnął się, lecz był to uśmiech zimny, bez krzty wesołości. Bawiła go pewność, z którą wypowiadała kolejne słowa. Sprawdzał ją, chciał takim sposobem poznać jej charakter i wzbudzić ambicję, jaką ukrywała. Nie chciał przyznać, że zwrócił się do niej, gdyż nie spodobał mu się widok Hudson z Edwardsem. Mimo że nie była nią, poczuł ukłucie w sercu.

Wszedł do biura, nie szczycąc jej już ani jednym spojrzeniem. Była taka podobna, a jednak taka inna. Westchnął, gdy drzwi się zamknęły. Zdjął marynarkę, którą zawiesił na fotelu i wyjął brązową teczkę z aktówki. Przez całą noc czytał ukryte pod nią informacje i znał je niemal na pamięć. Jednak nie mógł się powstrzymać, aby kolejny raz je przeczytać.

Violet Hudson, urodziła się dwudziestego drugiego grudnia w San Francisco. I Vincent naprawdę mógł się domyślić, patrząc na fakt, że w pomieszczeniu obok jego gabinetu pracowała kopia jedna do jednego o dwie minuty starszej Blanci Hudson. Violet zakończyła liceum z najlepszymi ocenami, dostała się na Stanford, będąc jedną z najlepszych na roczniku, a potem wyjechała do Nowego Jorku i znalazła się w Toussaint Enterprise. Nic więcej się o niej nie dowiedział.

Od wczorajszego wieczoru miał w głowie mętlik, nad którym nie potrafił zapanować. Był świadomy, że to nie Blanca, którą poznał siedem lat temu. Ale Violet miała te same, czarujące niebieskie oczy jak ona. Uśmiech, który zauważył na jej twarzy, gdy rozmawiała z Jacobem, był identyczny do uśmiechu Blanci, jakim ona darzyła Vincenta w przeszłości. Tylko charakterem różniły się niczym Yin i Yang, i pomimo tej różnicy, dopełniały się nawzajem.

– Kurwa! – przeklął pod nosem.

Jak miał się zachowywać wobec Violet, gdy jej twarz przypominała o najgorszym złamanym sercu, jakie w życiu przeżył? Minęło sześć lat, a jego serce nadal zaciskało się nieprzyjemnie na wzmiankę o dawnej miłości. Widocznie przysłowie „pierwsza miłość zostaje z tobą na całe życie" się sprawdzało.

I, mimo że Vincent naprawdę chciał ją zwolnić, w głębi duszy wiedział, że nie zdoła jej puścić.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro