Rozdział piętnasty: to moje zbawienie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Aluma skradała się cicho korytarzem klasztoru. Musiała niezauważona przedostać się do ogrodu. Nie Przeklętego, lecz zwykłego, zewnętrznego ogródka, a dokładniej stawu, w którym rosły lilie błękitne.

Dotarła bezszelestnie do przedpokoju. Tam w ciszy założyła kalosze i narzuciła na siebie szary płaszcz, wzięła d ręki wiklinowy koszyk, a potem wyszła na zewnątrz.

Noc była chłodna, ale chmury nie zakrywały teraz całego nieba, ledwie jego mały fragment. Aluma podniosła głowę do góry i spojrzała w gwiazdy. Zawsze uwielbiała nocne niebo i była mistrzynią rozpoznawania gwiazdozbiorów. Tym razem dostrzegła Oko, Smoka, Rybaka i Jeźdźca.

Przeniosła wzrok na księżyc, wyjątkowo jasny i idealnie okrągły. To dobrze, że jest pełnia, pomyślała. Będę widziała, co robię.

Kobieta skręciła w lewo, kierując się na tył klasztoru. Za budynkiem znajdował się sporych rozmiarów staw, gęsto porośnięty błękitną lilią. Aluma popatrzyła na rośliny. W świetle księżyca wyglądały niesamowicie, magicznie i tajemniczo, zupełnie tak, jakby w zamkniętych na noc kielichach skrywały jakąś tajemnicę.

A przynajmniej część kwiatów tak wyglądała. Na resztę padał cień muru, sprawiając, że tonęły w mroku. Mur był ogromny, gruby, wysoki, kamienny i gładki jak lustro. Otaczał cały teren klasztoru, broniąc dostępu na teren Zakonu Błękitnej Lilii. Uniemożliwiał zarówno wejście, jak i wyjście. Jedyną drogą, by się przez niego przedostać, była masywna, dębowa brama, do której klucz posiadała jedynie Aluma.

Kobieta westchnęła cicho. Ile to już lat przebywała w tym miejscu, nie wychodząc poza mur ani o krok? Sto lat? Dwieście? Nie miało to znaczenia. Aluma już zapomniała, co to znaczy wolność.

Skup się, upomniała się w myślach. Nie przyszłaś tu dla nostalgicznych rozważań, tylko dla kwiatów. Rusz się i załatw to szybko, zanim ktoś cię zauważy.

Kobieta podciągnęła suknię ponad kolana i weszła do stawu. Zbierała naręcza lilii do koszyka, uważając, by zbytnio nie hałasować. Gdy uzbierała wystarczającą ilość, wyszła z wody i wróciła do klasztoru, przed wejściem starannie wycierając kalosze, aby po jej nocnej eskapadzie nie pozostał żaden ślad.

*

Aluma oprócz sypialni posiadała jeszcze jedną własną komnatę - laboratorium. To tam wieki temu wynalazła lek i przygotowywała jego kolejne dawki. Dokładnej jego lokalizacji nie znał nikt, ale samego istnienia domyślało się wiele członkiń Zakonu.

Błękitnooka rzuciła koszyk z kwiatami na podłużny stół stojący pośrodku pomieszczenia. Przy ścianach laboratorium wisiały blaty, a nad nimi umieszczono szafki pełne tajemniczej zawartości. Z jednej z nich kobieta wyjęła dziwny, zielonkawy proszek, stojak, palnik i metalową miskę. Następnie położyła to wszystko obok koszyka.

Aluma nalała do miski wody z wiadra stojącego w rogu pokoju. Później umieściła miskę na stojaku, a potem uruchomiła palnik i ustawiła go pod nią. W czasie gdy woda się gotowała, kobieta dosypywała do niej porwanych na drobne kawałeczki płatków błękitnej lilii. Gdy zużyła w ten sposób połowę zebranych kwiatów, odłożyła resztę na miejsce I sięgnęła po proszek. Dosypała do miski trzy szczypty i odsunęła się, czekając na efekt.

Substancja błyskawicznie rozpuściła płatki kwiatów. Cały wywar przybrał teraz błękitnawą barwę, która jednak powoli stawała się coraz bardziej przezroczysta. W końcu zawartość miski znów wyglądała jak woda; tylko na dnie wytrącił się niebieski osad w postaci proszku.

Aluma wyłączyła palnik i ostrożnie odsączyła wodę. W ten sposób na dnie miski pozostał jedynie ów osad. Następnie kobieta starannie przeniosła wilgotny proszek do mniejszego pojemnika. Było go całkiem sporo; błękitnooka przygotowała dawkę, która przy obecnym zużyciu starczyłaby całemu Zakonowi na tydzień.

Kobieta odstawiła pojemnik, opłukała miskę i zabrała się za przygotowywanie drugiej porcji leku.

*

Kai obudził się około szóstej rano. Poranek był szary i rześki, zaczął się już wrzesień. Pomimo chłodnej temperatury chłopak zdecydował, że wstanie i obudzi Amanitę. W końcu im wcześniej wyruszą, tym wcześniej dotrą na miejsce. Aluma na pewno się ucieszy.

*

W tym samym czasie Aluma rwała sobie włosy z głowy, modląc się, by Kai się spóźnił. Wprawdzie zdążyła przygotować lek, ale teraz miała przed sobą o wiele trudniejsze zadanie: opanować bunt zakonnic. Nie chciała, by jej brat i jego przyjaciółka musieli uczestniczyć w tej kłótni.

Teraz jednak nie mogła nic zrobić. Przed śniadaniem nie ma szans spotkać się ze wszystkimi członkiniami Zakonu, a śniadanie zaczynało się o 8:00. Teraz była 6:03.

Kobieta parsknęła z frustracji. Zazwyczaj była bardzo cierpliwa i opanowana, jednak teraz, gdy ciążyła na niej presja czasu, zmieniła się nie do poznania. Krążyła nerwowo po pokoju, licząc każdą upływającą sekundę.

Gdy jakieś dziesięć minut później była już na skraju wytrzymałości, nagle rozległo się pukanie do drzwi.

*

Kai musiał bardzo długo przekonywać Amanitę, by ta wypełzła ze swojego barłogu. Gdy wreszcie to zrobiła, popatrzyła na niego z wyrzutem, a potem szybko zabrała się za zwijanie obozowiska. To znaczy, nie do końca szybko. Co chwila musiała robić sobie przerwy, żeby ocierać twarz. Choć temperatura nie przekraczała piętnastu stopni, ona czuła się jak w trzydziestostopniowym upale. Chłopak, widząc co się z nią dzieje powiedział:

- Zostaw to, Ama. Daj, ja to zrobię - i ignorując protesty dziewczyny w mgnieniu oka dokończył zwijanie obozowiska.

*

Aluma wbiła wzrok w drzwi. Zastanawiała się co robić. Z jednej strony, ponieważ jej obecna sytuacja była taka a nie inna, obawiała się kogokolwiek wpuścić o tak wczesnej porze. Z drugiej jednak strony, Moren nie była mistrzynią podstępu i nie lubiła oszust, więc bardzo prawdopodobne było, że to nie ona lub któraś z jej zwolenniczek.

To może być po prostu Caroline, której przyśnił się koszmar, pomyślała Aluma otwierając drzwi.

To nie była ani Moren, ani Caroline. Za drzwiami stała Monica z oczami opuchniętymi od płaczu.

- Co się stało? - zapytała z przerażeniem Aluma.

- To... Caroline... ona... Jej ciało przestało przyjmować lek... - wybuchnęła płaczem.

Aluma poczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg.

*

Po zwinięciu obozowiska Kai i Amanita zjedli szybkie śniadanie złożone z wczorajszych resztek, nakarmili zwierzęta, przepłukali zęby i ruszyli w drogę. Szybko, bez zbędnych rozmów wskoczyli na swoje wierzchowce i pojechali przed siebie.

Rita szła szybko, przeczuwając, że od celu i odpoczynku dzieli ją tylko dzień. Salva dobrze znał tą drogę i wiedział, dokąd podążają. Jego pan nigdy nie zatrzymywał się w Zakonue, dlatego lis nie spodziewał się postoju, ale mimo to szedł raźnym krokiem, bo... po prostu to lubił.

*

Aluma biegła razem z Monicą do dormitorium Caroline. Dziewczynka spała na łóżku obok Flavii, która pierwsza dostrzegła niepokojące objawy. Zaniepokojona, obudziła resztę zakonnic i wkrótce wszyscy wiedzieli, że Caroline znów choruje.

Dziewczynka zawsze była kimś na kształt maskotki Zakonu Błękitnej Lilii. Zakonnice uwielbiały ją i opiekowały się nię na zmianę. Wszystkie darzyły ją ogromną miłością, a na wieść o jej ponownej chorobie były załamane.

Gdy Aluma i Monica dotarły na miejsce, wokół łóżka Caroline zebrał się już spory tłum. Nagle wszystkich przestały obchodzić zamieszki, kłótnie czy Przeklęty Ogród. Liczyło się tylko zdrowie dziewczynki.

Błękitnooka uklękła przy łóżku sześciolatki. Caroline spojrzała na nią z dziecięcą ufnością w swych ślicznych, niebieskich oczkach, które w przeciwieństwie do oczu Alumy wyglądały tak, jak wyglądać powinny.

- Nie martw się, ciociu - powiedziała dziewczynka. - Ja pseciez wiem, ze ty mnie wylecys... Wylecys mnie tak jak ostatnio i znowu wsyscy będą się uśmiechać...

- Tak... wyleczę cię. Obiecuję ci to, Caroline.

- Wiedziałam... - mała uśmiechnęła się i zapadła w sen.

Aluma powoli wstała i odwróciła się w kierunku zebranych.

- Moje drogie... - mówiła z trudem, ledwo panując nad emocjami. - Do tej pory kłóciłyemy się o rzeczy błahe i nieważne, a los srodze nas za to pokarał. Nie mniej jednak, mamy jeszcze szansę ocalić Caroline, a raczej przedłużyć jej życie. Wszystkie wiemy jaką. Zrobiłabym to bez wachania, ale... tylko ja umiem przygotowywać lek, a poza tym... nieważne. A zatem, czy któraś z was jest chętna uratować Caroline?*

Zapadła cisza, którą jednak po chwili przerwał głos, stanowczy jak ostrze miecza.

- Ja.

~~~~~~~~~~~~~~
*jeśli ktoś nie wie o czym one mówią, to niech sobie powtórzy rozdział czwarty

Specjalnie dla _rosellee_ i _Seville_ przedpremierowe wydanie Tiana (kiedyś dostanie twarz, serio).

Wybaczcie jakość, jak skończymy (to znaczy, jak moja rysowniczka skończy [kc śmieciu <3]) będzie lepsza.

Aha, jeszcze jedno: tak jak kiedyś mówiłam, kiedy narysujemy (I mean, kiedy moja rysowniczka narysuje, ja jej tylko pilnuję) wszystkich bohaterów, będzie można zadawać im pytania. A tymczasem... pierwsza osoba, która tu dotrze, może zadać Tianowi jedno pytanie. Odpowiem (to znaczy Tian odpowie) tylko na jedno i tylko na pierwsze. To co, ktoś chętny?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro