Rozdział siedemnasty: wtedy już wiedziałem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kai obudził się zlany potem. Zdążył się już odzwyczaić od koszmarów przypominających mu o śmierci Tiannicka. Jednak teraz sny powróciły ze zdwojoną siłą. Wspominał go wciąż i wciąż, nie mogąc przestać. Gdyby tylko rozegrał to inaczej, gdyby tylko Aluma usłyszała morderców...

Nie. To nie była wina Alumy, jego też nie. Nie mogli temu zapobiec. Nie mogli.

Powtarzał sobie te słowa jak mantrę, bo wiedział, że tylko one powstrzymują go od rzucenia się w otchłań szaleństwa. Westchnął głośno i powoli wysunął się spod derki, którą przykrył się na noc. Nie miał teraz Amanity i jej namiotu, musiał sobie poradzić bez tego.

Chłopak spojrzał w górę, na niebo. Słońce było jeszcze nisko, nie mogła być jeszcze siódmej rano. Kai skupił się... 6:37. Niezły czas, pomyślał zwijając obozowisko.

W kwadrans uporał się z pakowaniem i śniadaniem, a po dwudziestu minutach jechał już przed siebie na grzbiecie Salvy.

*

Amanita obudziła się dokładnie o 7:00, choć przecież nie mogła tego wiedzieć. Czuła się źle. Tęskniła za Kaiem, a ponadto w nocy śniło jej się... nie pamiętała do końca co, ale na pewno nic przyjemnego. Dziewczyna westchnęła cicho i na palcach, tak, by nie obudzić żadnej z zakonnic poszła przebrać się z koszuli nocnej w szarą sukienkę Zakonu Błękitnej Lilii.

Gdy wróciła, spostrzegła, że jedna z członkiń Zakonu już nie śpi. Miała około trzydziestu lat i krótkie, rude włosy. Ama spostrzegła, że kobieta płakała.

- Co się stało? - zapytała szeptem.

- Nie twój interes - burknęła tamta.

- Przepraszam... - powiedziała niepewnie Amanita. - Nie chciałam cię urazić, ale...

- Ale co?

- Ja też mam koszmary.

- Skąd...?

Amanita uśmiechnęła się smutno.

- Jestem Ama, a ty?

- Moren.

*

Kai nudził się. Nudził się po raz pierwszy od setek lat. Do tej pory nigdy mu się to nie zdarzało, wystarzło mu towarzystwo Salvy i swoje własne, jednak teraz było inaczej. Teraz tęsknił za pewną nieco od niego niższą osóbką z dwoma krzywymi rudymi warkoczami. Wiedział, że tak jest, ale jednocześnie tego nie akceptował. Wypierał się tej tęsknoty za Amanitą, bo wiedział, że gdy się do niej przyzna, to zaraz zawróci.

Słońce znalazło się w zenicie, gdy Kai postanowił zrobić krótki postój. Znalazł krystalicznie czyste źródełko, więc mógł uzupełnić zapasy wody i dać Salvie się napić. Zrobiwszy to, położył się w wysokiej trawie i zamyślił się głęboko.

Myślał o Róży.

Już tyle lat szukam leku, mówił sobie w myślach, i wszystko co znalazłem to nowe opowieści. Czy ta Róża w ogóle istnieje? Prawdopodobnie nie, ale muszę szukać dalej. Róża jest jedyną nadzieją dla tego świata.

Przypomniała mu się jedna z legend, ta najpopularniejsza. Mówiła ona, że w dawnych czasach bogowie toczyli nieustanną wojnę, a świat ludzi pogrążył się w chaosie. I wtedy, gdy wydawało się, że ta wojna będzie trwała bez końca, pojawiła się ona: Gulābi, bogini pokoju. W dawnym języku jej imię oznaczało Różę. Gulābi poświęcając swoje życie zakończyła wojnę. Z jej krwi wyrosły kwiaty, które na cześć bogini nazwano Różami. Ponoć były bardzo piękne, a sam ich zapach potrafił uleczyć wszelkie choroby...

Ah, gdybym tylko znalazł taką Różę, rozmarzył się chłopak. Wtedy wszystko byłoby inaczej... Ale ja nie wierzę w bogów i nie wierzę w stare legendy. Wierzę tylko w ziarenko prawdy w nich ukryte, a to konkretne ziarenko to nic innego, jak pamięć o genialnym leku, który kiedyś istniał. Muszę go tylko odnaleźć...

Kai na chwilę zatopił się w rozmyślaniach. Leżał w trawie i patrzył na lazurowe niebo. Choć był już wrzesień, słońce wciąż mocno grzało, wysyłając w stronę Ziemi letnie promienie ciepła.

Po jakimś kwadransie chłopak stwierdził, że dość już odpoczynku. Wstał, otrzepał się, gwizdnął na Salvę, który spokojnie drzemał i nie minęła chwila, a on już galopował przed siebie.

*

Dyżur w ogrodzie był pomysłem Alumy. Przydzieliła go Amanicie z nadzieją, że gdy dziewczyna popracuje chwilę na świeżym powietrzu, to choć na moment zapomni o tęsknocie za Kaiem. Z czasem się przyzwyczai, myślała, obserwując rudowłosą eks-księżniczkę Kallionu pracowicie wyrywającą chwasty.

Razem z Amanitą pracowała Moren. Sama zgłosiła się do tego dyżuru. Aluma zauważyła, że tamte dwie świetnie się ze sobą dogadują. Zastanawiała się, dlaczego tak jest.

Błękitnooka obserwowała, jak Moren mówi coś do Amy, na co ta wybucha śmiechem. Miałam rację, pomyślała. Praca na świeżym powietrzu dobrze jej zrobi.

Aluma westchnęła. Powinna się cieszyć, że Amanita ma się dobrze, a Kai już jej nie nienawidzi, ale nie potrafiła. Zamiast tego liczyła dni. Do wypełnienia się pierwszej części przepowiedni pozostało ich trzynaście, do drugiej - dwadzieścia dwa. Westchnęła ponownie i... roześmiała się. Od kiedy ja wierzę w przepowiednie?, zapytała sama siebie.

Zamiast odpowiedzi usłyszała pukanie do drzwi.

- Wejdź, Monica - powiedziała spokojnie.

- Skąd wiesz, że to ja? - zapytała wyraźnie zaskoczona dziewczyna, gdy już zamknęła za sobą drzwi.

- Masz charakterystyczny sposób pukania, taki... nieśmiały. A z czym przychodzisz?

- Chciałabym... chciałabym porozmawiać o twoim bracie.

- O Kaiu? - zapytała zdziwiona Aluma.

Monica skinęła głową.

- Czemuż to chcesz rozmawiać o Kaiu?

- Ja... ja już go kiedyś spotkałam.

- Wiem o tym. Wyciągnął cię z gruzowiska, sama mi o tym mówiłaś, czyż nie?

- Często to robi?

- Co?

- Przysyła tutaj Zakażone dziewczyny.

- Często. Prędzej czy później zawsze wraca w te okolice i zawsze znajduje kogoś do uratowania. Ma duszę bohatera, choć udaje, że wcale tak nie jest. A czemu pytasz?

- Tak szczerze to... sama nie wiem. Chyba po prostu byłam ciekawa.

- Nie mówisz mi wszystkiego.

- Jak zwykle umiesz mnie przejrzeć... - obie się uśmiechnęły. - Masz rację, nie mówię ci wszystkiego. Alumo... czy on umrze?

- Nie. Monico, Kai jest najlepszym wojownikiem na świecie i nigdy się nie zestarzeje, podobnie jak ja. Nie pokona go ani człowiek, ani owca, ani starość. Kai nie umrze, a przynajmniej nie tak szybko.

Monica uśmiechnęła się lekko, jakby ta informacja ją uszczęśliwiła.

- To dobrze. Przedtem martwiłam się o niego, teraz... teraz już się nie martwię.

- Czemu się o niego martwiłaś?

- Wiem, że to brzmi zupełnie tak, jakbym się w nim zakochała czy coś, ale prawda jest zupełnie inna. Tak naprawdę ja... To o ciebie się martwiłam, Alumo.

- O mnie? A niby czemu?

- Bierzesz na siebie zbyt wielki ciężar. Jego śmierć... to byłoby dla ciebie bardzo trudne, a ja nie chciałabym, żebyś czuła się źle.

Aluma uśmiechnęła się ciepło i niespodziewanie przytuliła Monikę.

- Nie martw się o mnie, kochana... mnie też nie tak łatwo jest zmiażdżyć.

*

Sen był niezwykle realistyczny. Kai mógłby przysiąc, że Tiannick naprawdę stoi przed nim i patrzy się na niego jak na skończonego idiotę, choć przecież wiedział, że to nie dzieje się naprawdę. Mimo to niepewnie zapytał:

- Tian? Czy to ty?

- Nie - uśmiechnął się smutno. - Ja jestem tylko snem, wytworem twojej podświadomości. Przyszedłem tutaj, bo ostatnio zachowujesz się jak kompletny głuptak.

- Co masz na myśli?

- Nie zauważasz czegoś, co masz tuż przed nosem.

- Tian, proszę cię, mów jaśniej!

- Kaiu Caralott, jesteś zakochany w niejakiej Amanicie, byłej księżniczce Kallionu.

- Co? Nie!

- Ależ tak. Czuć możesz od dawna, ona ci to tylko udowodniła. A ty, jak na kompletnego głuptaka przestało, pozwoliłeś jej odejść.

- Ja jej nie... - zaczął, ale nagle przerwał - A niech to szlag trafi. Tian, co ja najlepszego zrobiłem?!

- Też się zastanawiam. Ale hej, jeszcze nie wszystko stracone. Budź się i leć do swojej księżniczki, zanim całkiem o tobie zapomni. No, już!

- Zaczekaj!

- O co chodzi?

- Ja już nigdy więcej cię nie zobaczę, prawda?

- Niestety nie. Przykro mi, że nie dane nam było spędzić ze sobą więcej czasu, ale teraz masz Amanitę. Odzyskaj ją, póki czas.

- Żegnaj, Tian - powiedział Kai, mocno przytulając białowłosego.

- Żegnaj, Kai - Tiannick delikatnie pocałował chłopaka w czoło, a potem na zawsze zniknął.

Kai obudził się zlany potem. Szybkim ruchem otarł łzy (czyżby płakał przez sen?), a potem z nadludzką prędkością zwinął obozowisko. Po zaledwie dwóch minutach pędził już z powrotem, w kierunku Zakonu Błękitnej Lilii.

*

- Myślałaś, że się nie zorientuję? - Na dźwięk głosu Alumy Amanita aż podskoczyła.

- A-aluma? - zapytała zaskoczona.

- Tak, to ja. A ty... - tu zamachała ręką, obejmując tym gestem całą scenerię: mur, nocne niebo i przerażoną rudą osiemnastolatkę kurczowo ściskającą kasztanowego konia za uzdę. - Ty chcesz odejść.

- Wybacz mi, Alumo, ale ja naprawdę muszę. Wolę umrzeć za dwa tygodnie niż siedzieć tutaj przez dwa lata. Nie zrozum mnie źle... - dodała szybko. - Ale ja kocham wolność i źle się czuję w każdej klatce, choćby nawet była ona złota. Tkwiłam uwięziona w Twierdzy przez całe swoje życie, chcę przed śmiercią zaznać szczęścia.

- Zabawne... - mruknęła Aluma.

- Co takiego?

- Mój brat powiedział mi o tobie dokładnie to samo. Powiedział, że nigdy nie zechcesz tu przyjechać, i że nie będziesz tu szczęśliwa. Cóż, jak widać miał rację. Nie będę cię zatrzymywać. Tak właściwie... to mam coś dla ciebie... - uśmiechając się szeroko Aluma podała dziewczynie ciężką, skórzaną torbę. - W środku jest lek. Wystarczy ci go na rok, jeśli będziesz oszczędzać. Szczypta dziennie najzupełniej wystarczy.

- Alumo, ja...

- Nie dziękuj, jestem ci to winna jako przyjaciółce mojego brata. Nie mniej jednak... daję ci bardzo cenny skarb. Nie zmarnuj go, bo drugi raz nie będę w stanie zdobyć dla ciebie ani szczypty. Wystarczająco móc nadwerężyłam moje zapasy.

- Mimo wszystko... dziękuję ci, Alumo - Amanita z namaszczeniem przyjęła od błękitnookiej lekarstwo, a potem mocno ją przytuliła. - Życzę ci, żebyś była szczęśliwa, Alumo. I żebyśmy się jeszcze kiedyś spotkały. Żegnaj, pięknooka.

Po czym wskoczyła na Ritę i ruszyła galopem poprzez noc, a Aluma stała w miejscu jak zamurowana. Jeszcze nikt nigdy nie skomplementował jej oczu.

~~~~~~~~~~~
Wybaczcie, że rozdział jest dzisiaj tak późno. Choć wstałam bardzo wcześnie, to cały ranek uczyłam się do sprawdzianu z chemii, którego ta (tu wstaw najbardziej obraźliwy przymiotnik jaki znasz) baba i tak nie zrobiła. Rozumiecie to?! Sprawdzian był zapowiedziany od DWÓCH TYGODNI, po czym na dzisiejszej lekcji ona mówi: "No, dzisiaj sprawdzianu nie będzie." Uczyłam się do tego cholerstwa cały weekend, a teraz ona mi mówi, że sprawdzian jednak będzie po feriach (czyli za trzy tygodnie). A wiecie, co jest najlepsze? Ona mi mówi, że łaskawie nie zrobi tego sprawdzianu w poniedziałek (moje ferie kończą się idealnie w niedzielę), bo wtedy mamy już sprawdzian z fizyki. Czyli, podsumowując, na po feriach mam zaplanowane już dwa sprawdziany, w tym jeden z tej nieszczęsnej fizy, z której za przeproszeniem gówno rozumiem. A na ferie oczywiście wyjeżdżam i nie będę się miała kiedy nauczyć.

Uffff... Ależ się wkurzyłam, hoho...
Podziwiam cię, jeśli to czytasz.

To tyle
Pozdrowienia spod kamienia, Czytelnicy!

The_Brown_Eye

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro