Rozdział 14

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Szłyśmy szybko wzdłuż drogi. Żadna z nas się nie odzywała. Tak było milej. Zerknęłam na Rudą, i ze zdziwieniem zauważyłam, że szczerzy się od ucha do ucha chichocząc cicho. Mi nie było by do śmiechu po tych wszystkich zdarzeniach.

- Co się śmiejesz? - Zapytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język, albo przynajmniej sformułować to trochę grzeczniej.

- Ja- Zachichotała- Ja jeszcze nigdy nie zerwałam się z lekcji.

- Naprawdę?- Zdziwiłam się, ja wiele razy wagarowałam, głównie przez Paule.

Zamilkłyśmy. Czułam się trochę niezręcznie. Zwłaszcza że po głowie cały czas latały mi słowa Pauli. "Sierota". Może to było tylko takie określenie, przecież sama mówiła o swojej matce ... Nie, wtedy Tosia nie zareagowała by tak gwałtownie. Łzy by nie pojawiły się w jej oczach. I nagle znowu mój niewyparzony język dał o sobie znać.

- Co miała na myśli Paula? - W myślach przywaliłam sobie w twarz. Brawo, normalnie jestem jak ryba z kolcami, ranisz wszystkich dookoła, nawet tych których lubisz - Nie, nie musisz odpowiadać... Ja przepraszam, nie powinnam... - Zająknęłam się, widząc że oczy Tosi zachodzą łzami.

- Spoko- Miała chrapliwy głos, domyśliłam się że od płaczu. Dość szybko zmieniła nastrój... - Możesz wiedzieć, to żadna tajemnica. Paula już na pewno zdążyła rozpowiedzieć to całej szkole.

Zawstydziłam się, widząc bezbrzeżny smutek na jej twarzy. Czułam się źle, że wkręciłam w tą niebezpieczną grę jeszcze jedną osobę. To było wszystko przeze mnie. Teraz naprzeciwko Pauli została postawiona też Tosia, a ja bałam się że to ją zniszczy. Zetrze uśmiech z jej twarzy, i nauczy kulenia się przed ciosem.

- W wieku trzech lat... - Tosia ciągnęła dalej, nagle przyspieszając. Wyciągnęłam nogi chcąc się z nią zrównać. Usłyszałam, jak nabiera powietrza, w urywanym oddechu. - W wieku trzech lat  straciłam matkę. 

- Jjak?- wyjąkałam. Znowu miałam ochotę się walnąć w twarz.

- Nie przerywaj, będzie mi łatwiej - Mówiła tak stanowczo, że natychmiast zamilkłam - Miała wypadek zapadła w śpiączkę, i... i nigdy się nie obudziła. - Wyrzuciła z siebie.

Nic nie odpowiedziałam. Oczami wyobraźni widziałam, jak mała trzy letnia dziewczynka próbuję obudzić matkę z wiecznego snu...

- Kilka lat później odszedł tata. Nie mógł wytrzymać bez mamy...- Teraz już szeptała, jakby bojąc się mojej reakcji. - Potem zaadoptowała mnie Anna. Teraz to ona jest moją mamą.

Nic nie odpowiedziałam, dobrze wiedziałam co to znaczy strata i jakie są jej skutki. Znów przed oczami stanęło mi ciało Fuksji, sztywne, i nieruchome, a potem przypomniałam sobie jaka szczęśliwa, i żywotna była przed wypadkiem, jak z niewyczerpalną energią podchodziła do każdej przeszkody zaskakując mnie swoim optymizmem. Z nią nie liczyło się czy wygram, bo każda chwila  na jej grzbiecie była jak wygrana w loterii losu.

Czasami miałam dość. Moje nogi umierały od zakwasów, głowa pulsowała bólem, po zemście Pauli, ale kiedy muskałam jej różowe chrapy, kiedy czułam pod palcami szorstką fakturę wodzy wszystko znikało, do słownie wszystko, zapominałam, że w domu czekają wściekli rodzice, o tym że Paula obiecała że zamieni moje życie w piekło na ziemi i o stosach zaległych praz domowych. Teraz jej jednak nie było...

Poczułam że gorące łzy spływają mi po warzy, mocząc pozostawiając po sobie mokrą ścieżkę na moich policzkach.  Tak, dobrze wiedziałam jak to jest kogoś stracić.

***

- Łał - wyjąkała Tosia patrząc na budynek - Ale tu jest super!

Stałyśmy na wzgórzu za miastem, domek który wznosił się przed nami był duży, biały, i otoczony wybiegami z siatki dla kotów. Wybiegi były duże, w środku było mnóstwo korzeni, małych drzewek,i specjalnych konstrukcji do wspinania się. 

Jednak żaden kot nie siedział na zewnątrz, bo było na to trochę zbyt zimno. Przecież była zima, a święta Bożego Narodzenia zbliżały się wielkimi krokami. Miałam nadzieję, ze moim rodzice w żaden pokręcony sposób nie dowiedzą się, ze byłam tutaj bez ich zgody.

Powoli, prawie ciągnąc za sobą wniebowziętą Tośkę podeszłam do drzwi, i zapukałam. Prawie od razu otworzyła nam właścicielka kociarni - Pani Irenka. Jak zwykle ubrana w wyświechtane dżinsy, powyciągany sweter na którym było pełno kocich włosów. Z racji swojego wieku opierała się na drewnianej laseczce, a jej krótkie, siwe włosy podkreślały błękit jej tęczówek. To nie były oczy w kolorze wypranego nieba, ale górskiego jeziora w słoneczny dzień.

- O! - Zdziwiła się na mój widok - Dzień dobry Danusiu, dawno cię nie było. Prawie się martwiłam, a moje kotki z pokoju trzeciego usychają z tęsknoty za tobą.

- Dzień dobry - Odpowiedziałam grzecznie - Nie mogłam przychodzić, wie pani szkoła i takie tam...

- Rozumiem, rozumiem, widzę, że przyprowadziłaś koleżankę, jak się nazywasz? Obie przyszłyście do kotków?

- Jestem Tosia, Danka przyprowadziła mnie tu żeby pokazać mi jak jest tu fajnie.

  - Och, jak miło - Powiedziała starsza pani i odwróciła się do mnie - Super że przyprowadziłaś Tosie, w pokoju trzecim pojawił się nowy kot, i przyda się tam kolejny wolontariusz oprócz ciebie.

- Nowe kot? - Ucieszyłam się, to nie zdarzało się często- Kiedy przyjechał?

- Pięć dni temu, ma zaledwie pół roku, i... A właściwie sama zobaczysz... - Powiedziała, i wpuściła nas do środka.

Kociarnia składała się z dwóch pięter, na dolnym były cztery pokoje połączone z wybiegami na zewnątrz, dla kotów zdrowych, a u góry mieścił się pokój dla chorych i niezdolnych do przebywania z innymi kotami, oraz małe, prywatne mieszkanko pani Irenki.

Przychodziłam tu gdy dostawałam od Pauli gdy byłam zła na rodziców, albo gdy coś mi nie wychodziło w szkole, lub na treningach. To miejsce znalazłam w internecie, i gdy wreszcie odważyłam się tu przyjść, pokochałam je, z powodu zarówno kotów, jak i pani Irenki którą bardzo polubiłam, ze względu na jej charakter i miłość do wszystkich stworzeń na tej ziemi.

Doszłyśmy do drzwi zamykających pokój numer trzy. Tosia idąc korytarzem zachwycona oglądała wiszące na ścianach obrazy przedstawiające koty. Ja też je lubiłam, farby olejne, chociaż stare nie wyblakł, i cały czas prezentowały się wspaniale.

Pani Irenka otworzyła drzwi, i pozwoliła nam wejść do środka. Sama została na zewnątrz dobrze wiedząc, że sobie poradzę. Otworzyłam dodatkowe zabezpieczenie, jakim były drugie drzwi, robiące za barierę przeciw ucieczkową i gotując się na bliższe spotkanie z pewnym kotem wkroczyłam do środka.

Tak jak się spodziewałam gdy tylko znalazłam się w środku wielka, czarna kula futra spadła z sufitu. W ostatniej chwili złapałam ją w ramiona śmiejąc się z radości. To właśnie był ten pewny kot. Dokładniej Wigor.

Tak, oczywiście za zgodą pani Irenki, wielkiego, czarnego kocura z długą sierścią i bursztynowymi oczami. Kiedy go nazwałam nie był wielki, ale malutki, a jego sierść raczej przypominała puszek, lecz już po roku wyrósł na takie monstrum. Ale nadal był pełen wigoru, i energii. Czasami miałam wrażenie, jakby nigdy się nie męczył. 

Jednak coś zostało mu z dzieciństwa. Niebezpieczny zwyczaj skakania na ludzi jak tylko tu weszli, bezgranicznie ufając że go złapią w odpowiednim momencie.

Położyłam kocura delikatnie na ziemi, i rozejrzałam się w około szukając nowych kotów. Był to duży pokój, urządzony tak, żeby tym zwierzętom było jak najwygodniej. Drewniane drabinki, mostki, kładki i miękkie hamaki były porozwieszane po kawałkach ścian, i po całym suficie. To właśnie z tamtąd przepuścił na mnie atak Wigor. 

Jedną ścianę zajmowała gigantyczna konstrukcja złożona z domków, drapaków, i sznurków z frędzelkami do zabawy. Po podłodze porozrzucane były zabawki, i miękkie posłania. w rogach stały kuwety, a na różnych wysokościach, na specjalnych postumentach stały miski z wodą, i jedzeniem. W tylnej ścianie była klapka do wychodzenia na dwór, teraz zablokowana, żeby koty się nie przeziębiły.

Tosia stała na środku pokoju jak urzeczona wodząc wzrokiem po ścianach i suficie. Cieszyłam się że jej się spodobało. W moją stronę zmierzały kolejne dwa, dobrze mi znane koty. Dokładniej dwie siostry. Artemida i Atena. 

Artemida była trochę wyższa, ale szczuplejsza niż Atena. Obydwie siostry były pręgowane, i miały szaro- zielone oczy. Tylko Atena, w przeciwieństwie do siostry, nie miała białych łap i brzucha. Kucnęłam, żeby się z nimi przywitać, ale gdy tylko Atena chciała do mnie podejść zazdrosny Wigor wtarabanił mi się na kolana mrucząc jak mały traktor. Uśmiechnęłam się szeroko, czasami, tak jak teraz, myślałam sobie o tym jak to będzie, gdy Wigora ktoś adoptuję. Chyba bym tego nie wytrzymała...

Wyciągnęłam rękę, żeby pogłaskać kotkę, ale od razu Wigor podbił moją dłoń pyskiem domagając się natychmiastowego zajęcia się wielce zajmującym zajęciem, jakim było drapanie go za uchem. Chichocząc spełniłam jego prośbę jednocześnie drugą ręką głaszcząc Artemidę. Rozejrzałam się w poszukiwaniu Ateny, która nagle znikła, i zobaczyłam jak Tosia głaszcze wniebowziętą kotkę po grzbiecie uśmiechając się szeroko. 

Zauważyłam, że pobliskiego domku wychynął mały, rudy pyszczek, i zaraz się schował. Potem zobaczyłam wielkie żółto, zielone oko, ale ono też znikło. Uśmiechnęłam się, sądząc po rozmiarach to musiał być ten pół roczny kociak. 

Cmoknęłam kilka razy, zachęcając go żeby wyszedł. Najpierw pojawiła się jedna łapka, potem dołączyła kolejna, aż w końcu zobaczyłam go całego. Był mały, chudziutki i drobny. Mówiąc "chudziutki" nie miałam na myśli szczupłego jak Artemida ale naprawdę chudego, tak że było można policzyć mu wszystkie kości.

- Ale wychudzony - Wyszeptała Tosia patrząc na malucha.

- Dużo kotów trafia tutaj w o wiele gorszym stanie, ten miał szczęście że trafił tutaj tak szybko. Ludzie są okrutni.

Tosia pokiwała głową.

- Jak się nazywa? - Zapytała próbując zmienić temat.

- Widzisz? Nie ma jeszcze obróżki z imieniem jak wszystkie koty. Myślę, że możesz go nazwać. Pani Irenka na pewno pozwoli. - Z uśmiechem patrzyłam jak Tosia się rozpromienia, i gładzi kotka po grzbiecie.

- Rudy. - Popatrzyła na mnie. - Będzie nazywał się Rudy.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro