Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W końcu ich oczom ukazała się Strehroo – planeta z tej odległości przypominająca soczystozieloną kulę poprzetykaną plamami błękitu. Już wtedy Thornowi przeszło przez myśl, że to miejsce wyglądało na po prostu wspaniałe. Westchnął, podchodząc parę kroków ku iluminatorowi i wyciągnął przed siebie dłoń, zatrzymując ją kilka centymetrów przed szybą. 

Z każdą sekundą zbliżali się do celu. Zieleń zaczynała przyjmować kształt przywodzący na myśl puch czy watę, będący koronami miliardów drzew. Dało się też dostrzec ślady miast. Kilka kontrolek rozbłysło. Gwiezdny Pył wchodził w atmosferę planety. Derla sięgnęła do komunikatora, by podać dane do autoryzacji lądowania w prywatnym porcie zamku. Wysłała je do robota nadzorującego ruch kosmiczny w tej przestrzeni. Poczekali kilka sekund na odpowiedź zwrotną, a kiedy usłyszeli znajomą regułkę kończącą się zdaniem: „pozwolenie na lądowanie udzielone, przydzielony dok 15a”, frachtowiec powoli ruszył przez atmosferę planety. Wkrótce oczom załogi ukazały się piękne, rozciągające się przez wiele kilometrów, zielone doliny, dachy barwnych kamieniczek i inspirowanych ilustracjami fantasy domków, a także, co najważniejsze, sama siedziba księżnej. 

Był to dosłownie pałac, duży, pokryty bielą budynek o kilku piętrach i trzech potężnych skrzydłach tworzących razem kształt podkowy, w której środku krył się pokryty płytami dziedziniec z ociekającym kwieciem klombem na środku i kilkoma obsypanymi różowymi pączkami drzewami z boku, tworzącymi coś na kształt kręgów. Budowla miała chyba ze trzy piętra – z tej odległości Thorn nie mógł tego ocenić, ale widział zarys ciemnych okien i wieńczących budynek, osłaniających dach attyk, których reliefów z góry nie dało się rozpoznać.

Z tyłu, jakieś dwieście metrów od pałacu mieściło się prywatne lądowisko. Kapitanka Reid skierowała Gwiezdny Pył do podanego miejsca i powoli, starannie osadziła na nim statek tak, by nawet milimetr nie wychodził poza wyznaczające dok linie.

Ledwo frachtowiec osiadł na wysuniętych z jego spodu kołach, zablokowanych w bezruchu, wszyscy wstali ze swoich miejsc.

— Dobra, oddajemy stwora, bierzemy kasę i zwijamy się stąd — orzekła Liesle, która chyba świadoma była, że inaczej wpadną w jakieś kłopoty.

— Cooo? — jęknęła Morana, jęcząc ostentacyjnie. — Może przynajmniej dzień na zwiedzanie sobie zrobimy? Zapasy uzupełnimy? — Zrobiła oczy szczeniaka, patrząc na szefową błagalnie. Thorn zresztą zaraz do niej dołączył. Bardzo chciał obejrzeć tę planetę, przynajmniej fragment jej stolicy, tak innej od tego, do czego się przyzwyczaił. Klimat Strehroo zdawał mu się dosłownie magiczny. 

Spiczaste uszy oficerki Seymour zadrżały lekko, gdy spojrzała na kapitankę, unosząc brwi.

Reid nie wytrzymała i westchnęła ostentacyjnie, wznosząc oczy ku sufitowi kokpitu.

— Jeden dzień — rzuciła i wyszła z pomieszczenia, by znaleźć Gerrę i przy okazji gęś. 

— Yeah! — Morana machnęła ręką z geście zwycięstwa, uśmiechnąwszy się szeroko do Thorna. Ten zaśmiał się cicho i wraz z pozostałymi opuścił kokpit.

Zauważył, że jego mentorka ostrożnie oddała ptaka kapitance, która odebrała go i z wielkim skupieniem poniosła ku wyjściu. Wcisnęła przycisk otwierania drzwi. Wrota frachtowca z sykiem zaczęły się powoli otwierać, a do uszu młodszego mechanika doszedł odgłos rozciągającej się rampy. 

Drzwi rozchyliły się tylko po to, by kapitanka cofnęła się o krok, zobaczywszy przed sobą zdyszanego generała Hawkinga. Mężczyzna bez słowa wyrwał jej gęś z rąk i prędko podał jednemu ze swoich asystentów.

— Dzięki — rzucił szybko i wykonał kilka kliknięć na swoim tablecie. — Zapłata poszła na konto — poinformował, pokazując kobiecie wykonany przelew. Przeczesał szybko palcami poprzetykane siwizną, czarne włosy. A potem odwrócił się na pięcie wraz z resztą praktycznie zbiegł z rampy. 

Thorn zaskoczony obserwował wszechobecny chaos. Dziesiątki elegancko ubranych postaci z różnych ras należących do planet Drogi Mlecznej pędziły we wszystkie strony, każdy coś poprawiał, przekładał… Każdy z nich sprawiał wrażenie bardzo przejętego i skupionego na swoim zadaniu.

— Niezły burdel — mruknął Mikael, obserwując to sceptycznym spojrzeniem. — Wracam spać — dodał zaraz potem ostentacyjnie, a większość załogi się z nim zgodziła. Niemal wszyscy byli zmęczeni podróżą i chcieli wypocząć przed zwiedzaniem okolicy.

Thorn bez słowa powlókł się do swojej kajuty i opadł na pryczę, z trudem zdjąwszy buty, gdy nagle dopadło go zmęczenie niemal zwalające z nóg. Ledwo oparł głowę o poduszkę, a już padł.

Kilka godzin później wybudziło go pukanie do drzwi.

— Moment! — krzyknął niewyraźnie. Przetarł oczy wierzchem dłoni i niemarawo wstał, przeczesawszy rude włosy palcami, by nadać im chociaż pozory ładu. Zachwiał się odrobinę, chwycił na sekundę krawędź nocnej szafki, odetchnął głęboko. Potem nareszcie podszedł do wejścia i wbił krótki kod otwierający je. 

Na zewnątrz stała Morana, patrząca na niego z krzywym uśmieszkiem. Jej szare, podkreślone kolorowym, pełnym granatowych fal makijażem oczy uważnie przesunęły się po całej sylwetce młodszego mechanika. Uniosła brwi. Wydawała się w pełni wyspana, a do tego zmieniła stary kombinezon na krótkie ogrodniczki z kwiatowymi haftami i koszulkę z krótkim rękawem, typowe dla jej staromodnego stylu. Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy dostrzegła zaspaną minę Thorna i jego z trudem ukrywane ziewnięcia.

— Rusz się — rzuciła na dzień dobry. — Gwardziści wbili z tekstem, że księżna chce nam podziękować za dostarczenie ptaszora. — Westchnęła, oparłszy się o ścianę naprzeciwko kajuty Thorna.

Ten jęknął cicho i pokiwał głową, wciąż jeszcze na wpół śpiąc. Kiedy jednakże w pełni przetworzył słowa nawigatorki, natychmiast się rozbudził i drgnął gwałtownie. Nie do końca mógł uwierzyć w to, co słyszał. Szybko jednak zamknął drzwi i rzucił się ku swojej niewielkiej skrzyni, w której trzymał ubrania. Zmienił brudny kombinezon na dość elegancką bluzkę z zapięciami i spodnie, które założył w przeciągu kilku sekund. Zapiął klipsy w butach, przetarł je rąbkiem koca i wybiegł ze swojego pokoju. 

— Dobra, już — wydyszał, a Morana pociągnęła go ku wyjściu z frachtowca. 

Po drodze dołączyli do nich Michael i Gerra. Strzelec założył pod swoją charakterystyczną, starą kurtkę koszulę, zmienił też spodnie na nieco bardziej eleganckie. Zrezygnował też z broni, świadomy, że nie będzie mógł wnieść jej do pałacu. Thorn jednak mógł założyć się, że Brunner miał jakieś ostrze ukryte w stroju. Dodatkowo jego ciężkie, wojskowe buty, roztrzepane włosy i pierwszy ślad świeżego zarostu sprawiały, że wyglądał niemal jak przemytnik. Mechaniczka za to wciąż miała na sobie swój kombinezon, tym razem jednak czysty i jakby bardziej elegancki. Nawet te śrubokręty w koku sprawiały wrażenie lśniących, jakby staruszka starannie je wyszorowała. 

Na zewnątrz czekała już na nich ubrana w długą do kostek suknię, pełną tworzących rękawy i gorset pasków materiału oraz kółeczek, Liu-Aerin. W gęstych, brązowych włosach dziewczyny dało się dostrzec delikatne, kryształowe spinki, a jej półmaterialne skrzydła rozłożyły się częściowo, stając się bardziej widoczne. 

Obok strzelczyni stały za to Liesle i Derla, obie w czymś podobnym do mundurów i zaczesanymi do tyłu, spiętymi włosami. Kapitanka sprawiała wrażenie niezadowolonej z tego wszystkiego i nawet nie próbowała ukryć grymasu na twarzy. Z kolei oficerka patrzyła na zebranych z chłodną obojętnością, jakby trochę znudzona. 

Za to dookoła grupy ustawili się równie beznamiętni gwardziści. Wśród nich kilku przypominało Liu-Aerin z ich delikatnymi rysami twarzy i skrzydłami. Jeden miał jasnozieloną skórę i stworzone z liści włosy. Inny za to był pokryty piórami i wypustkami, z cienkimi rękami o wyraźnie widocznych pod skórą kościach oraz pojedynczym żółtym oku na środku czoła, tuż nad nosem. Wszyscy nosili ciemnoniebieskie, przylegające do ciał kombinezony, wysokie buty i elementy plastycznej zbroi, której twardszy od diamentu materiał jednocześnie doskonale dawał się modelować tak, by idealnie przylegać do ciał żołnierzy. Na plecach oraz udach mieli przypięte laserowe karabiny oraz mocne paralizatory. 

W milczeniu cała ta grupa ruszyła ku pałacowi niczym pochód z losowo dobranymi uczestnikami. Gdy zbliżali się ku pałacowi, Thorn mógł dostrzec, że attyki wieńczące budynek mają na sobie wyrzeźbione niezrozumiałe dla niego sceny z najróżniejszymi istotami. Delikatnie zdobione gzymsy dzieliły kolejne piętra, a między oknami dało się zauważyć kolejne reliefy z nieznanymi rasami. Ta budowla, choć naprawdę była zdecydowanie przestarzała, tutaj zdawała się idealnie na miejscu w swej pradawnej elegancji harmonii. 

Weszli tylnymi drzwiami i mijali kolejne osoby, patrzące na nich z ciekawością. Wszyscy zdawali wrażenie wyrafinowanych, zupełnie innych niż idąca przez jasne korytarze załoga. Wnętrza należały do dość prostych, choć wciąż pięknych w swym subtelnym bogactwie. A do tego były naprawdę jasne, pełne dużych okien, przez które wpadały promienie słońca. To sprawiało, że Thorn wpatrywał się we wszystko dookoła z zachwytem. Nigdy nie spodziewał się, że zobaczy tak fascynujące miejsce, wyjątkowe w swej eleganckiej starości. 

Najchętniej zwiedzałby siedzibę księżnej całymi godzinami, zaraz jednak dotarło do niego, że zaraz spotka się z władczynią. To sprawiło, że natychmiast pobladł, a w jego brzuchu coś się ścisnęło. Bał się. Naprawdę się bał, z każdym momentem coraz bardziej zestresowani. Nie miał pojęcia, co się stanie, ale nie spodziewał się tak naprawdę niczego wyjątkowo dobrego. Może i kobieta chciała ich spotkać po to, by podziękować, czy coś w tym stylu, ale z ich szczęściem… niepokoił się, że coś pójdzie nie tak. 

Gwardziści w milczeniu stanęli przed dużymi, złotymi wrotami. Ten z liśćmi podszedł do nich i otworzył skrzydła drzwi za pomocą odcisku palca, po czym wszedł jako pierwszy.

— Wasza Wysokość, najemnicy odpowiedzialni za dostarczenie podarunku przybyli przed oblicze Waszej Łaskawości. — Jego obojętny, wręcz pusty głos rozległ się echem po pomieszczeniu. 

Kolejnych dwóch strażników gestami nakazało załodze wkroczyć do środka. Thorn zaczekał, aż kapitanka Reid i oficerka Seymour ruszą jako pierwsze, mając u boku żołnierzy, a sam potruchtał zaraz za Gerrą, trzymając się jej niczym zagubione dziecko opiekunki. Za nimi wszystkimi weszła kolejna trójka gwardzistów.

Cała grupa znalazła się w środku. 

Pierwszym, co młody mechanik dostrzegł, był monumentalizm. Po prostu. Wszystko było wielkie – okna mające kilka metrów wysokości, wyłożone barwnymi witrażami, które rzucały kolorowe plamy światła na pokrytą gigantycznymi płytami podłogę, rzędy dziesiątek wbudowanych w posadzkę, wysuwanych ław, a nawet tron. 

Na tym siedziała za to księżna Strehroo. 

Załoga poszła za przykładem gwardzistów i wszyscy krótko się ukłonili. To sprawiło, że Thron cieszył się z bycia z tyłu, tam, gdzie nie dało się zbyt dobrze dostrzec tego, jak bardzo nie miał pojęcia, jak się poprawnie skłonić. Młodzieniec patrzył przed siebie ponad ramieniem Gerry, niepewnie posyłając ukradkowe spojrzenia księżnej, niezwykle pięknej i eleganckiej, niemalże eterycznej kobiecie około czterdziestki.

Ta nie rzekła ani słowa, jedynie wpatrywała się w zebranych z chłodną, nieczytelną miną. Postukała palcami o podłokietnik. Wiszące w sali milczenie stawało się coraz bardziej napięte, a jednocześnie wręcz namacalne. Sprawiało przez to, że Thorn z trudem przełknął ślinę, ukradkiem ocierając spocone dłonie o spodnie. 

— Emiletha. — Nieoczekiwanie dla wszystkich to nagle Mikael jako pierwszy przerwał ciszę.

— Porucznik Brunner. — Głos księżnej niósł się po całej sali, nawet bez wzmocnienia w postaci systemu nagłaśniającego. Nie wydawała się zachwycona widokiem strzelca, choć zachowała spokój, gdy patrzyła na niego wszystkimi trzema jasnoróżowymi oczami. Pnącza wyrastające z jej głowy wiły się dookoła posągowej twarzy niczym ciemnofioletowe węże, owijające się wokół ramion i sięgające niemal łokci. — Cóż za niespodzianka — rzekła, poruszywszy się lekko na tronie.

— Niewątpliwie — odparł Mikael, a jego głos skojarzył się Thornowi ze słodką, a jednocześnie śmiertelną pułapką na owady, kuszącą tylko po to, by utopić w sobie niewinne ofiary. On sam miał minę raczej kwaśną, jak wtedy, gdy niechcący wypił wodę z kwaskiem cytrynowym, której ktoś nie wylał z czajnika po prowizorycznej próbie usunięcia zalegającego w nim kamienia, sprzeciwiającego się każdemu obecnemu na rynku specyfikowi. Mimo to zachowywał zaskakujący jak na niego spokój. — Mimo to niezmiernie cieszy mnie widok twej słodkiej tw…

— Wyjątkowa z ciebie kanalia, Brunner — przerwała mu gniewnie księżna, a jej wzrok, gdy wpatrywała się w młodego mężczyznę, był pełen nieskrywanej pogardy. — Miejmy to już za sobą. Czego tu szukasz? 

— Wyobraź sobie, że wyjątkowo niczego — odparł ten, dopasowując swój ton do jej spojrzenia. Z każdą chwilą tracił coraz więcej pozornego szacunku, który okazywał księżnej na początku. — Prezent przywiozłem.

Emiletha zmarszczyła brwi, a jej oczy zajarzyły się gniewnie. Uniosła się na tronie i zacisnęła dłonie na podłokietnikach, pochylając się w stronę załogi.

— Jeśli myślisz, że uda ci się prezentem… — zagrzmiała wściekle, ale Mikael nie dał jej dokończyć.

Thorn mógł się tylko modlić o to, że przeżyją tę nieoczekiwaną konfrontację.

— Nie ode mnie — parsknął strzelec. — Tak się składa, że dostarczaliśmy podarunek, który dawała ci jakaś grupa dyplomatów czy innych osłów. Tę przeklętą gęś, która siedzi tam z tyłu! — Niemalże wrzasnął, wskazując skubiącą spokojnie ziarno Ottę. Gęś uniosła na chwilę łeb, spojrzała na nich czarnym jak węgiel okiem, po czym wróciła do posiłku, obojętna na kłótnię pozostałych zebranych w sali osób.

— Zastanawiam się, czy po prostu cię nie zastrzelić — stwierdziła księżna lekkim tonem, chociaż jej oczy pozostawały ostre i pełne niechęci. 

Thornowi zrobiło się słabo. Jasne, od samego początku martwił się, że pójdzie coś nie tak, nawet zastanawiał się, czy na Strehroo grozi kara śmierci, ale mimo wszystko nie spodziewał się… Usłyszał, jak obok niego kapitanka Reid zaciska pięści z cichym skrzypieniem, a Morana wciąga ze świstem powietrze. Oficerka Saymour wbijała w Emilethę zimne, szorstkie spojrzenie, które nawet na jej pięknej twarzy sprawiało piorunujące wrażenie. Liu-Arein drgały dłonie tak, jakby chciała chwycić za karabin i żałowała, że zostawiła go zgodnie z poleceniem na pokładzie Gwiezdnego Pyłu. Gerra poprawiła ostentacyjnie kok, w którym tkwiły dwa długie śrubokręty, idealne do tego, by wbić je komuś w oko lub tętnicę szyjną. Sam Mikael za to wpatrywał się we władczynię nieoczekiwanie spokojnie, z niechęcią dorównującą tej w jej wzroku. Niemal tak, jakby ta niezbyt subtelna groźba nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia.

— Nie sądzę, by próba pozbawienia życia członka oficjalnej delegacji była dozwolona — rozległ się nagle chłodny, nieco syczący głos, brzmiący tak, jakby jego właściciel nawykł do wydawania rozkazów i przemawiania w środku bitew, wśród zgiełku i huku. Bo nawet jeśli dla kogoś z zewnątrz większość najważniejszych walk odbywała się obecnie w ciszy – wszak w próżni nie było dźwięku – to na statkach dowodzenia zawsze panował hałas. 

Generał Gawin Hawking wkroczył do sali szybkim, twardym krokiem typowego wojskowego, mimo że obecnie należał do Wydziału Transportu Międzygalaktycznego, a nie floty obronnej. Najwyraźniej stare nawyki wpojone przez lata nigdy nie umierały. Teraz Thorn dostrzegł, że na twarzy mężczyzny, wciąż jeszcze stosunkowo młodej, przybyło kilka zmarszczek. Jednak intensywnie pomarańczowe oczy Katirrczyka wciąż pozostawały przeszywające i wymagające, tak jak zawsze, gdy Thorn miał z nim do czynienia.

Za generałem do środka wsunęła się na czterech łapach duża, skrzydlata jaszczurka. Jej lśniące łuski miały głęboki, różowy kolor, doskonale łączący się z dużymi, żółtymi oczami osadzonymi na zgrabnym, rogatym łbie. U boków dało się dostrzec złożone błoniaste skrzydła. Barbie, wierna smoczyca Hawkinga, nie opuszczała go nawet na krok, stojąc za nim niczym wyjątkowo duży i niebezpieczny pies stróżujący – nawet jeśli miała długość myśliwca i wysokość przeciętnego regału na książki. 

— Od kiedy przemytnicy wynajęci do przewozu towaru są częścią oficjalnej wizyty dyplomatycznej? — zapytała księżna chłodno, unosząc przy tym wszystkie trzy brwi i mrużąc odrobinę jasnoróżowe oczy.

— Od chwili, gdy podpisałem umowę z uprawnioną do negocjacji ze mną pierwszą oficerką Gwiezdnego Pyłu, majorką Seymour. 

Thorn nie wiedział, co zdziwiło go bardziej – to, że oficerka miała według wojska rangę majora, czy to, że za ich plecami najwyraźniej podpisała umowę z Hawkingiem o znaczeniu politycznym, zamiast typowej o zlecenie. 

Kobieta uśmiechnęła się półgębkiem, nie ukrywając zadowolenia z zaistniałej sytuacji. Nic dziwnego, bo jakiekolwiek niebezpieczeństwo mogłoby im grozić, zostało natychmiastowo zażegnane. 

— A teraz proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość, sądzę, że nie ma co dłużej trzymać tu naszych kurierów — orzekł Hawking chłodnym głosem. — Jest kilka spraw, które musimy omówić na osobności, nim udasz się na przygotowania do wieczornego przyjęcia. 

Księżna przez chwilę patrzyła to na generała, to na załogę Gwiezdnego Pyłu ze szczerą wściekłością, która płonęła w jej oczach mimo pozornie spokojnej miny. Nie wydawało się, aby miała problem do samego Gawina, tak samo do ogółu drużyny – chodziło jej raczej o Mikaela, którego z jakiegoś powodu zdawała się po prostu nienawidzić. Thorn nie rozumiał, czemu – Brunner może i należał czasem do drani, miewał swoje miłostki i skłonności do oszustw, ale raczej nie robił nic na tyle złego, by podpaść władcom różnych planet, w dodatku w sąsiedniej galaktyce.

— Niech będzie — wycedziła mimo wszystko kobieta i machnęła zamaszyście ręką, wskazując załodze wyjście. — Zejdźcie mi już z oczu.

—  Kapitanko Reid, majorko Saymour. — Hawking skinął im na pożegnanie głową z wyraźnym szacunkiem. Potem wykonał ten sam gest w stosunku do reszty drużyny.

— Żegnam — wycedziła Liesle, nawet nie siląc się na uprzejmość, po czym zamaszystym ruchem odwróciła się i ruszyła ku drzwiom. Thorn praktycznie potruchtał za nią, gdy kobieta pchnęła wrota, niemal przepychając się przez zaskoczonych gwardzistów, a cała drużyna wyszła na zewnątrz.

— Co za suka. To twoja była? — wyrzuciła z siebie kapitanka Reid, ledwo opuścili salę tronową i stanęli w przestronnym korytarzu, z dala od uzbrojonych w karabiny ochroniarzy. Widać było, że kobieta nie zapałała najmniejszą sympatią do księżnej, która tak ich potraktowała. Liesle postukiwała stopą o podłogę, a jej twarz zdradzała, że gdyby tylko mogła, rozerwałaby Emilethę na strzępy.

Mikael jęknął i potarł twarz dłonią. Sprawiał wrażenie kogoś, komu właśnie brutalnie wyssano większość energii. Oparł się o ścianę i przeczesał palcami czarne włosy, przy okazji pociągając kilka z nich, by zakotwiczyć się w rzeczywistym świecie. 

Morana stanęła obok niego i położyła mu dłoń na ramieniu, jakby chciała go pocieszyć. Nie rzuciła nawet nic złośliwego, jak to miała w zwyczaju. Nikt nie wiedział, co ją powstrzymywało, ale najwyraźniej albo wiedziała więcej niż oni, albo miała swoje powody, których nikt. by nie zrozumiał.

— Gorzej — mruknął Brunner zmęczonym, ale jednocześnie zirytowanym tonem. W jego bursztynowych oczach wciąż płonęło wzburzenie, jakby widok księżnej wytrącił go z równowagi.

— Na pewno nie była partnerka z dzieckiem — orzekła Derla, tonem tak poważnym i obojętnym, że raczej nie żartowała, a jedynie stwierdzała fakt. Tym samym zniszczyła pierwszą teorię Thorna. Słusznie, bo czegoś takiego nie dałoby się ukryć. W końcu rodziny królewskie należały do największych celebrytów galaktyk. Gdyby księżna posiadała potomka, każdy znałby już jego imię, wiek, ulubiony kolor i pierwsze wypowiedziane słowo. A już na pewno ojca.

Jako że jednak media nie huczały ani o dziecku Emilethy, ani jej romansie z Brunnerem, dotyczące tego pomysły na źródło ich znajomości – oraz niechęci – trzeba było odrzucić. Nawet jeśli ich potencjał do skandalu i plotek kusił. 

— Była żona? — Młodszy mechanik posłał koledze z załogi nieco nerwowy uśmiech, częściowo żartując. Dobrze wiedział, że to niemal na pewno nie to, sytuacja miała się niemal identycznie, jak w przypadku do dziecka. Ale w takim razie skąd Thorn znał księżną? W końcu był tylko zwyczajnym porucznikiem, i to z zupełnie innej galaktyki. Nie zetknęli się ot tak, w jakimś barze czy na zakupach. Więc skąd? I dlaczego tak bardzo się nie lubili?

Mikael pokręcił głową, po czym wycedził tak, jakby samo wymawianie tych słów bolało niczym jedzenie gwoździ. 

— Macocha. 

— Jak… — zaczęła Liu-Aerin, a mężczyzna westchnął ostentacyjnie. 

— Wiecie, że moi starzy są rozwiedzeni. Mieszkałem z matką — odrzekł, a reszta pokiwała głowami; wszyscy to pamiętali, bo niejednokrotnie pomagali wybierać Mikaelowi prezenty dla kobiety, gdy wracali na Ziemię. — A to obecna żona mojego ojca. Nieźle się ustawił, co? — prychnął gorzko. Nic dziwnego, bo z tego, co orientował się Thorn, ojciec Mikaela po rozstaniu z jego matką przestał w jakikolwiek sposób interesować się utrzymaniem syna. Widzieli się tylko raz czy dwa, zazwyczaj przy sprawach urzędowych. To mama Brunnera pracowała na dwa etaty, by wysłać syna do jednej z najlepszych szkół i dać mu dobrą wyprawkę na start, to Mike zaciągnął się do floty w chwili, gdy tylko osiągnął dozwolony wiek, a praktycznie całą wypłatę wysyłał rodzicielce. Ojciec mężczyzny pojawiał się tylko po to, by raz na kilka lat poprowadzić krótką rozmowę. 

Thorn do tej pory pamiętał, jak raz spotkali przypadkiem tego człowieka na ulicy, gdy wychodził z jednego z ekskluzywnych klubów. Popatrzył wtedy na syna z taką wyższością, że mechanikowi aż zrobiło się słabo, i stwierdził, że po Mikaelu widać, że matka go wychowała, bo jest jednym wielkim nieudacznikiem. W końcu on już w wieku młodego strzelca zakładał drugie kasyno… Z tego, co Throney kojarzył, ojciec Brunnera nie zdołał dokończyć swego wywodu, bo kapitanka Reid „przypadkiem” walnęła go mechaniczną pięścią prosto w bulwiasty nos na chwilę przed tym, jak Morana równie niechcący wylała na niego gorącą herbatę. Derla bez zastanowienia zabrała ich wtedy wszystkich na darmową gorącą czekoladę, uznawszy, że skoro właśnie odebrała wypłatę załogi, mogą sobie na to pozwolić. Prawdopodobnie po prostu próbowała tym samym powstrzymać przed bójką na środku ulicy… lub chciała upewnić się, że sama nie poderżnie rodzicowi swego podwładnego gardła.

Tak, ojciec Mikaela nie należał do najmilszych ludzi. Jakoś Thorn nie mógł pozbyć się wrażenia, że on i księżna idealnie się pod tym względem dobrali.

— Ale dlaczego, na wszystkie gwiazdy, nie ostrzegłeś nas wcześniej?! — ryknęła Liesle, wyglądając tak, jakby tylko uścisk Derli na ramieniu powstrzymywał ją przed chwyceniem Mikaela i potrząśnięciem nim.

— Bo nie wiedziałem — przyznał strzelec całkowicie szczerze. — Widziałem ją tylko na zdjęciach z ojcem i spotkałem raz przelotnie na zakupach, wtedy poznałem jej imię. Wiedziałem, że ma kasę, ale nie zdawałem sobie sprawy, że jest księżną!

Liesle westchnęła i wyjęła z kieszeni papierosa. Rozejrzała się i zapaliła go. Zaciągnęła się dymem, ignorując zupełnie fakt, że we wnętrzu budynków palić po prostu się nie powinno. To sprawiło, że Thorn nieco się skrzywił. Wiedział co prawda, że dzięki setkom lat pracy nad składem ta używka nie była już tak niebezpieczna, jak kiedyś, ale nadal nie pozostawał jej fanem, wręcz przeciwnie. Wydawało mu się, że Derla również nie sprawiała wrażenia zachwyconej.

— Jeszcze jedna sprawa. — Tym razem kapitanka Reid spojrzała na oficerkę Seymour. — Tyle razy mówiłam ci, że nie chcę, żeby Hawking oficjalnie wplątywał nas w te ich sprawy! Musiałaś podpisywać ten dokument? Znaczy nie narzekam na immunitet dylomatyczny, ale… ugh.

— Nie podpisałam go — prychnęła cicho Derla. — Myślisz, że skoro ja potrafię podrobić podpis generała, nie działa to w odwrotnym kierunku? — Uniosła brwi. 

— Dobra, ja się poddaję — mruknęła jej partnerka, uznawszy, że nie ma sensu dyskutować nad tą konkretną sprawą, przynajmniej nie w tej chwili. Zamiast tego spojrzała na załogę. — Nie wiem jak wy, ale skoro już jesteśmy na tak pięknej planecie, mam ochotę się odrobinę zabawić — stwierdziła z przebiegłym uśmiechem. 

Cóż, stolica Strehroo obfitowała we wszelkiego rodzaju kluby i kasyna, w których mogłaby oszukiwać aroganckich bogaczy. A nawet jeśli nie, nic nie stało na przeszkodzie, by po prostu się przeszli i pozwiedzali okolicę.

***

Było około południa, gdy Thorn z Mikaelem i Moraną nareszcie zdołali wyciągnąć Liu-Aerin ze sklepu ze słodyczami. Młodszy mechanik pomyślał z przekąsem, że kapitanka Reid musiała mieć dużą frajdę, gdy oglądała ich próby, bo bez skrępowania śmiała się z członków swojej załogi próbujących pochwycić biegającą między regałami strzelczynię i przekonać ją do opuszczenia budynku. Gerra siedziała tymczasem na ławce i robiła na drutach kolejny szalik. Staruszka opowiadała coś Derli, a oficerka przystanęła obok i słuchała jej z malującym się na twarzy skupieniem oraz zrozumieniem. 

Po tym, jak wyszli z sali tronowej pałacu, cała grupa poszła się przebrać w coś, co nie było ich mundurami, czystymi skafandrami lub po prostu najbardziej eleganckimi, oficjalnymi strojami, a jedynie wygodnymi ubraniami do spacerowania po mieście. Dlatego Liu-Aerin ponownie miała na sobie krótką, rozkloszowaną pudroworóżową sukienkę pełną falbanek, a Thorn z ulgą zmienił odrobinę za sztywną bluzkę na zwyczajną koszulkę. Mikael i Morana ubrali się podobnie do Thorneya, sprawiając wrażenie typowych turystów lub studentów na wymianie międzygalaktycznej, choć dziewczyna nie odpuściła sobie jasnożółtej koszuli z krótkim rękawem i staromodnych, plastikowych kolczyków z kwiatkami z koralików. Liesle niezmiennie dla niej wyglądała jak przemytniczka, ubrana w koszulę, lekką skórzaną kurtkę i z pistoletem przy pasie. Nawet Derla sprawiała wrażenie mniej sztywnej, z rozpuszczonymi platynowymi włosami okalającymi karmelową twarz i miłym wyrazem twarzy, ubrana w przylegający do smukłej talii czarny półgolf z sięgającymi łokci rękawami, wojskowe spodnie i wysokie buty.

Kapitanka Reid uniosła brew z rozbawieniem, gdy Thorn, Mikael, Morana i niezbyt zadowolona Liu-Aerin w końcu wyszli ze sklepu odrobinę zmęczeni. W powietrzu unosił się zapach kwiatów, pochodzący z kwitnących na rynku drzew, wokół których ustawiono stragany przywodzące na myśl ilustrację z jakiejś książki historycznej. Przed drogę przebiegł w kilku długich susach rogaty królik, w górze na jednym z dachów przycupnęły gruchające donośnie gołębie. 

McDabbey rozglądał się dookoła, oczarowany tym, jak niezwykła fuzja średniowiecznego wręcz klimatu, znanego mu tylko z książek i filmów, oraz wszechobecnej w Andromedzie nowoczesności zachodzi na Strehroo. Nigdzie indziej nie widział wcześniej czegoś podobnego i po prostu nie mógł wyjść z zachwytu. Przy domach kwitły prawdziwe kwiaty, mieniące się dziesiątkami odcieni, a nad nimi z cichym brzęczeniem fruwały owady i jakieś miniaturowe ptaszki z długimi, cieniutkimi dziobami. A jednocześnie na środku włożonego kocimi łbami ryneczku dało się dostrzec wyjątkowo barwny hologram jakiejś grupy tanecznej.

Nawet niebo było czyste, niebieskie bardziej, niż Thorn sobie wyobrażał, z widocznymi gdzieniegdzie białymi, żółtawymi i jasnoróżowymi obłokami. Niemal nie potrafił uwierzyć, że to prawdziwa planeta, a nie jakaś symulacja – tak przyzwyczaił się do wszechobecnych zanieczyszczeń, smolistych deszczy, zapachu spalin i brudnych od oparów neonów błyskających wśród spowitych w mroku uliczek.

— Dobra, chodźmy już — rzuciła kapitanka Reid, kręcąc głową z lekkim rozbawieniem. Objęła ręką talię Derli i ruszyła powoli drogą prowadzącą ku prywatnemu lądowisku, na którym zostawili frachtowiec. Planowali wyjechać następnego ranka, na tyle późno, by nikogo dodatkowo nie urazić i móc skorzystać nieco z atrakcji dawanych im przez planetę, a jednocześnie wystarczająco szybko, aby nie podpaść komuś wpływowemu ani nie wpakować się w inne kłopoty. Bo chociaż obecnie chronił immunitet dyplomatyczny, to ten miał swoje granice – a poza atmosferą Strehroo już nikt nie przejmowałby się tego typu ochroną, bardziej fikcyjną niż mającą praktyczne zastosowanie. 

Cała załoga spacerowała przez miasto w stronę portu, gdy nagle dostrzegli, jak w ich stronę biegnie jeden z zastępców Hawkinga. Daren, około trzydziestoletni rahen o nieco ciemniejszej od kapitan Reid cerze i intensywniej fioletowych włosach, dopadł do nich zdyszany, i oparł rękę o latarnię, pochylony łapiąc łapczywie powietrze. 

Kiedy już mógł normalnie mówić, spojrzał na nich przepraszającym wzrokiem i nieoczekiwanie wyrzucił:

— Liesle! Nie chcę cię martwić, ale pewien smok właśnie pożarł skrzydło Gwiezdnego Pyłu!

Na te słowa wszyscy zamarli. Wystarczył jednak ułamek sekundy, by kapitanka Reid przyswoiła to, co usłyszała, i rzuciła się pędem w stronę miejsca, w którym pozostawiła po wylądowaniu ich frachtowiec. Za nią za to pognała reszta załogi z Thornem i Mikaelem na czele. 

Kiedy dotarli na miejsce, stanęli jak wryci. Młody mechanik natychmiast poczuł, jak robi mu się słabo i oparł się dłonią o drzewo, by nie runąć na trawę. 

Wielka, skrzydlata jaszczurka w barwie intensywnego różu przycupnęła obok Pyłu, a z jej pyska zwisały resztki skrzydła statku, z kablami wystającymi niczym makaron spaghetti. 

Barbie z całkowitym spokojem chrupała metal tak, jakby były to dobrej jakości chipsy. 

— Cholera jasna! Czy to… Jak dorwę Hawkinga, to mu nogi z dupy powyrywam! — ryknęła Liesle i pobiegła w stronę smoka, wrzeszcząc, ile sił w gardle, by przegonić gada.

— W takim razie lepiej zacznę wypisywać dokumenty, aby Gavin pokrył koszty naprawy i zapewnił materiały — stwierdziła oficerka Seymour i z zaskakującym spokojem włączyła tablet. — Odnoszę wrażenie, że przez najbliższe trzy tygodnie się stąd nie ruszymy.

Mikael parsknął śmiechem, z ramieniem zarzuconym na bark równie rozbawionej Morany, chociaż oboje pobledli nieco, gdy patrzyli na zjadany powoli frachtowiec. Zaraz jednak znowu zaczęli chichotać dalej, tak samo jak i Liu-Aerin oraz Thorn, kiedy patrzyli, jak kapitanka Reid krzyczy i skacze dookoła Barbie, próbując przekonać smoka do odłożenia Gwiezdnego Pyłu. Jaszczurka niezbyt to do siebie wzięła.

Po chwili jednak niespodziewanie oczy zwierzęcia rozszerzyły się, a pionowe źrenice stały się okrągłe. Smoczyca wpatrywała się w idącą przez port postać, której sylwetka sprawiała wrażenie przepełnionej złością. Posłusznie odłożyła statek na ziemię i wypluła kawałek skrzydła, po czym posłała urażone spojrzenie generałowi Hawkingowi, który stanął obok wściekłej Liesle z opartymi o biodra rękami. Przez chwilę patrzył na pupilkę z dezaprobatą, po czym odwrócił się do kapitanki. Zaczęli o czymś rozmawiać, Reid machała energicznie rękami. Jej twarz stała się granatowa, a oczy błyszczały gniewem. Nawet z daleka załoga widziała, jak kobieta dyszy gniewnie. Jej trudne do zrozumienia przez ich ilość i szybkość krzyki grzmiały w powietrzu i zdawało się, że ta zaraz rzuci się na Gavina.

Generał zachowywał się znacznie spokojniej, chociaż i on emanował irytacją. Nic dziwnego, w końcu jego smok właśnie dotkliwie zniszczył frachtowiec Liesle. Kobieta nie przepadała za współpracą z rządem, a po tym incydencie mogła stać się ku niej jeszcze bardziej niechętna. Tak, zdecydowanie Hawking miał powody do niezadowolenia, szczególnie, że musiał stawić czoła wściekłości kapitan Reid. A ta wyglądała tak, jakby tylko cudem powstrzymywała się przed uderzeniem mężczyzny mechaniczną ręką prosto w twarz.

Thorn spojrzał na resztę grupy. Mikael, Morana i Liu-Aerin wpatrywali się w całą tę scenę niczym zahipnotyzowani, jednocześnie przerażeni tym, co stało się z Gwiezdnym Pyłem, i zachwyceni kłótnią, której świadkami się stali. Nie słyszeli, co prawda, co dokładnie mówili do siebie Reid i Hawking, bo mężczyzna przemawiał cicho, a Liesle wyrzucała z siebie sto słów na sekundę. Jednakże sama ich ledwo widoczna z tej odległości mimika i sposób poruszania starczały, by zrozumieć wszystko. 

Gerra kręciła głową z niezadowoleniem i mruczała o tym, jak bardzo agresywna stała się ostatnio młodzież. 

— Ale się narobimy przy naprawach — rzuciła z irytacją. — Patrz, Thorney, to skrzydło to będziemy chyba z pół miesiąca montować — orzekła, zwracając się do protegowanego. — Idź no sprawdź, na ile części to się rozwaliło. — Machnęła ręką w stronę rozgryzionego frachtowca, który smętnie leżał na swoim pasie w porcie.

Thorn westchnął cicho i pokiwał głową. Serce już go bolało, a w rękach czuł widomowe zakwasy, gdy patrzył na zniszczony statek. Nawet z tej odległości widział, jak wiele było do naprawy, a to dopiero wierzchołek góry lodowej. Posłusznie ruszył w stronę rozwalonego statku oraz swojej szefowej. Zaraz jednak przystanął i odwrócił się zszokowany, gdy do jego uszu dotarł jedyny dźwięk, którego nigdy nie spodziewał się usłyszeć.

To oficerka Derla Seymour się śmiała. Szczerym, dochodzącym wprost z serca śmiechem, w którym radość wydawała się wręcz tryskać na wszystkie strony. Jej oczy zmrużyły się lekko, a na twarzy gościł szeroki uśmiech, który sprawiał, że wyglądała znacznie młodziej. Thornowi przeszło przez myśl, że jeśli w taki sposób uśmiechała się i patrzyła na Liesle, to nic dziwnego, że ta się w niej tak głęboko zakochała. 

— Cóż. — Podeszła do wściekłej kapitanki Reid i położyła jej dłoń na barku. Potem odezwała się głośno do partnerki, ocierając wierzchem dłoni łzy rozbawienia z oczu, których zieleń wydawała się jakby żywsza. — Teraz już przynajmniej nie uciekniemy przed tymi wakacjami, czyż nie?

***

Cóż, dotarliśmy do końca tej krótkiej historii. Pierwszy raz pisałam coś podchodzącego pod sci-fi, dlatego koniecznie dajcie znać, jak wam się podobało!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro