Rozdział 15

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Światło odbijało się od srebrnych liter zdobiących szary nagrobek. Horace rzucił bukiet kwiatów, po czym tysięczny już raz padł na kolana.

   Deszcz padał litrami, tak jak łzy na jego policzkach. Rozpacz rozsadzała jego zbolałe serce, tak jak nigdy. Gdzieś obok siebie słyszał szloch Cassandry - jego żony.  Oboje wyczuwali ten sam ból. Ból po stracie dziecka. Dziecka, które kochali nad życie. Tym razem padło na ich córkę, Madelyn.

   Pogrzeb odbył się wiele godzin wcześniej. I właśnie dlatego teraz siedzieli sami na cmentarzu. Wśród kropel deszczu i ich własnej rozpaczy. Nie potrafili wydobyć z siebie niczego więcej, niż krzyku smutku, bądź cichego szeptu - ,,Madie".

   Błądzili wzrokiem po grobie, jakby liczyli na to, że napis tam widniejący zmieni się i zamiast imienia i nazwiska ,,Madelyn Altman" pojawi się tam zwykły, szary kamień. Nie życzyli śmierci nikomu innemu.

   Rozpacz. Trwała przez pierwsze wiele godzin. Rozpoczęła się, gdy Horace zgasił ogień w pokoju ich miłości i gdy zauważył ją martwą. Z trudem odróżniał ją od wszystkiego innego znajdującego się w pokoju. Ale kiedy wśród popiołów rozróżnił ją, jako jedynego człowieka... Wtedy się zaczęło. I tak doszli do tego momentu, gdy teraz nie potrafili zrobić nic za wyjątkiem wylewania łez.

   Wina. Następnie dołączyło do tego szukanie winnego. Chyba oczywiste było, że oboje odczuwali to samo uczucia - oboje próbowali zwalić na siebie całe te nieszczęście. A przecież nie byli niczemu winni. Aż w końcu Horace - jako jedyny z tej dwójki - znalazł logiczne wyjaśnienie. Może nie logiczne, ale szczere i prawdziwe. Kiedy usłyszał o odwiedzinach Willa w zamku był rad z tego, że może uda mu się porozmawiać z przyjacielem. Nawet nie próbować mu pomóc, a odbyć zwykłą przyjacielską rozmowę. Jednak gdy zobaczył ogień, który tak bardzo kojarzył mu się z innym wydarzeniem, zaniemówił. Zwykłe, okropne przeczucie mówiło mu, że to właśnie jego własny przyjaciel odebrał to co było dla niego najważniejsze. Nie znał powodu, ale ogarnięty szlochem, nawet się nad nim nie zastanawiał.

   Pustka. Cały krajobraz ucichł. Krople deszczu przestały dudnić o kamienie na ziemi i groby, wiatr przestał szumieć. A jego własny szloch ucichł. Nie miał córki, nie miał przyjaciela. I jak wcześniej liczył i wierzył w uzdrowienie Willa tak teraz... Coś takiego jak wiara przestało istnieć. Nie miał nadziei, czy choćby strzępku pokory. Był pusty, jak gdyby to wszystko było mu obce.

   Tęsknota. Aż w końcu zrozumiał, że ta pustka nie zniknie z jego serca. Pozostanie tam na wieki. Tylko... nie wyobrażał sobie, żeby potrafił z nią żyć. To... wydawało się niemożliwe. Nie potrafił się podnieść z miejsca, więc dlaczego niby miałby pogodzić się z tą stratą? Przed oczami widział wszystkie swoje wspomnienia - te związane z Madie. Pamiętał jak zobaczył ją po raz pierwszy. To było szczęście nie do opisania. Później ona uczyła się mówić, chodzić, a w późniejszych latach razem z Haltem ćwiczyła swoją zwinność. Była może rozpieszczona, ale w tej chwili wszystkie jej złe cechy zniknęły. W końcu jego wspomnienia zatrzymały się na dniu, gdy prosił Willa, wraz z Evanlyn, o zostanie ojcem chrzestnym ich dziecka. Pamiętał szczęście i zdziwienie wymalowane na twarzy przyjaciela i idealnie zapamiętał barwę jego głosu, gdy odpowiedział ,,oczywiście", a następnie roześmiał się w głos. I Horace właśnie w tej chwili zrozumiał, po powrocie ze wspomnień, że tego już nie będzie.

   Gniew. Musiała nadejść i ta emocja... Wszystkie siły powróciły bez wahania podniósł się z ziemi i poszedł w kierunku wyjścia z cmentarza. Cassnadra wołała za nim, ale on ją zignorował. Zrozumiał, że całe jego życie legło - legło w gruzach. A co najgorsze stał się to przez jego najlepszego przyjaciela. Willa Treaty. Horace zacisnął z całej siły pięści i warknął do samego siebie. Nagła chęć zabicia przyjaciela pojawiła się w nim tak nagle, że sam się przeraził. Ale to w późniejszym czasie, dopiero kiedy gniew opadł. Ale teraz popadł w szał i nie zamierzał się powstrzymywać. Widział w głowie uśmiechniętą twarz Willa i to budziło w nim większą furię. Ze wszystkich rzeczy na świecie nigdy nie spodziewał się, że pewnego dnia będzie szedł z mieczem w ręku na właśnie tego byłego zwiadowcę. Nawet nie zastanawiał się nad swoimi czynami, kiedy wszedł do chatki, w której jeszcze przez parę godzin miał znajdować się dom jego wroga.

-Will! - ryknął, ale nie dostał żadnej odpowiedzi. Chodził po całym małym domku, po drodze rozwalając każdy napotkany przedmiot, włącznie z stołem i krzesłami. Ale był sam. Nikogo wewnątrz nie było. Nawet ubrania zniknęły z szafy obok małego łóżka - Zapłacisz mi za to - szepnął rycerz - Zapłacisz mi za to...

...

Co ja robię z tymi bohaterami?

Najpierw zrobiłam z Willa psychopatę, który zabija wszystkich wokół.

A teraz Horace stał się jakimś wściekłym rycerzykiem, który chodzi z mieczem na pogrzeb własnej córki. Brawo ja!

Witam! Witam! Wiem, że przez tydzień nie było rozdziału, ale totalnie zapomniałam wam napisać, że mnie nie będzie (znowu), a w Austrii miałam badziewny zasięg. Przepraszam... Nie będę się na ten temat rozpisywać i po prostu - Przepraszam.

Więc tak właściwie możecie obstawiać jak będzie wyglądać zakończenie. Pozostało jeszcze około 5 rozdziałów, ale ja uwielbiam po prostu wasze teorie (choć powinnam dostać jakąś karę za tą nieobecność :) Na pocieszenie powiem wam, że była tam katastrofalna pogoda)

Bo nic nie dzieje się przypadkowo. Pisz, Joel Carter

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro