Rozdział 39

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bardzo się cieszyłam, że zobaczyłam go całego i zdrowego. No, może nie do końca. Miał ranę na czole i był trochę poharatany, ale poza tym było w porządku. Radość ta jednak nie trwała długo.

—Idziemy— powiedział poważnie.

—Y... ale gdzie?—odpowiedziałam.— Wiesz, gdzie jesteśmy?

—Idziemy po... wszystkich.

Poczułam lekkie ciepło w sercu. Po moją mamę też. Już nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie ją ujrzę.

—Halt był ze mną w celi, ale go z tąd zabrali— oznajmiłam. Will potaknął głową. Odpowiedział, że wie, bo go widział, ale szło z nim aż czterech strażników i nie mógł się do niego dostać. Po chwili zmarszczył brwi ( co my mieliśmy z tym nawykiem? Wydawało mi się, że raczej powinniśmy unosić co chwile jedną brew, a tu takie coś...), jakby sobie coś uświadomił.— Co?— zapytałam.

-Ale ja głupi- wymamrotał robiąc face palm.- To pułapka. Idziemy mówię!

Gdy biegliśmy, a za nami słychać było goniących nas, jakbyśmy byli zdobyczami za które wyznaczono milion złotych. Zdołałam wykrztusić do mentora- O co Ci chodzi z tą pułapką?

-Halta prowadziło czworo strażników, tak?- potwierdziłam.- A ciebie jeden, w dodatku... tędy, w prawo... ledwo co uzbrojony. I... ja chciałem ci coś jeszcze powiedzieć, że... yhym... Ojej- powiedział nagle, zakłopotany.- Ślepa uliczka.

Za nami dziesięć osób, w tym kobiet, zatrzymało się. Była to grupka wyglądających na rabusiów, ale nie takich, jakich wspomina się z na przykład filmów: ludzi w maskach z pistoletami kradnącymi pieniądze. Przypominali raczej takich ze średniowiecza. Zdziwiłam się. Will nałożył strzałę na cięciwę.

-To... Ty- powiedział przez zęby do jednego.

Jakiś opryszek uśmiechnął się i pokazał brak zęba.

-Witaj stary wrogu- potwierdził.

-Wrogu?- zwróciłam się do Willa.- Kim on jest, Willu?

-John Buttle- oznajmił, i wycelował w pierś mężczyzny, ale ten zrobił unik.

-Masz nową towarzyszkę?- spytał inny, wyższy i bardziej przystojny.

-Keren- powiedział jeszcze bardziej wściekły Will.- Ty... Wy...

W między czasie zauważyłam kogoś jeszcze innego.

-Hej, Ty. Jak masz na imię?- spytał mnie Keren. To NA SERIO oni? Ci bohaterzy z książki? Ale jak?! Już miałam podać im moje imię, ale się ogarnęłam.

-Nie podaję imienia nieznajomym- odparłam.- A ty, jesteś podłym zdrajcą. Czemu wtedy mnie nie skułeś czy coś?- odparłam do doktora Kadińskiego stojącego dalej. Byłam kompletnie zdezorientowana.

—Wiesz...— zaczął ponownie—jeśli chcesz, to nie musisz umierać, co napewno przytrafi się jemu— wskazał palcem Treaty'ego.—On narobił... jakby to ująć, dużo szkód. Ale ty nie. Ja widzę w tobie potencjał. Chcesz do nas dołączyć, być po lepszej stronie: stronie Morgaratha?

—Nie!—wkurzyłam się.—To znaczy, nie. Ja nie zostawiam moich przyjaciół na pastwę okrutnych ludzi. Nie zadaję cierpienia dla przyjemności, jak Morgarath. I nie przechwalam się byle czym: kto jest lepszy, bo mam swoje zdanie i wiem, że jest ono prawdziwe! A wy albo teraz się wycofacie, albo czeka was zagłada.

Popatrzyli po sobie niepewnie, ale po chwili Buttle ryknął śmiechem a Keren uśmiechnął się pod nosem. Kadiński milczał, tak jak reszta opryszków za nimi.

—Uparta jesteś. Ale nie zostaniesz zwiadowcą, zapewniam cię. Powiedzieć ci jeszcze coś? Że...

—Dosyć! Więc czeka was zagłada, jak to określiła moja uczennica.—Will za plecami podał mi swoje noże. Dyskretnie je przejęłam, bo moje mi zabrali.

—Tak.— To myślenie jest idiotyczne. Ale nie możemy zginąć. Jeszcze nie teraz...

Na całe szczęście wtedy Halt wypuścił strzałę w stronę dwóch sprzymierzeńców Morgaratha, lady Pauline rzuciła się ze swoim sztyletem na innego, a Arald siekł mieczem jeszcze innego. Plan starszego zwiadowcy który obmyśliliśmy, gdy bylismy razem w celi, wypalił, a moi przyjaciele zaatakowali w ten sposób wrogów od tyłu i uratowali nas.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro