II. Jutrzejszego popołudnia będziemy pływać wśród fali burz

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Nie budzi on we mnie żadnego współczucia.

– Jesteś bez serca.

– Nie, to nie tak. – Zastanawiał się przez chwilę. – Ja także miewałem gorsze chwile, mnie też czasami łatwo się nie dawało, wiesz? A jednak spójrz, stoję tu, jako człowiek przeciwstawiający się tyranowi. Nie jako tyran. – Jego ton był stanowczy, spokojny i okuty zimnym lodem, który nie stopniałby za żadne skarby.

Patrzyła na niego bez słowa, a on ciągnął dalej:

 Nie budzi on we mnie litości, bo każdy miewa swoje gorsze dni, miesiące czy nawet lata. Cała sztuka i sens przeszkód polega na tym, żeby je pokonywać, stawiać im czoła, Lia. I większość z nas podołała tym przeszkodom i znów wyrównała na prostą. On się poddał i teraz płacą za to winę inni. Przez to, że on odpuścił dalszej walki. On, nie my, bo my będziemy walczyć i  umierać w walce przeciw mrokowi. – Zamilkł i wyciągnął ku niej dłoń, w dramatycznym geście zjednoczenia. – Stawisz mu czoła razem ze mną i resztą, czy będziesz tępo patrzeć, jak jego podwładni mordują naszych sprzymierzeńców? – zapytał.

Lia skinęła powoli głową, jakby zastanawiając się nad decyzją. Po chwili ujęła dłoń chłopaka i razem pobiegli w głąb ciemnego korytarza.

Typowy jesienny wieczór według pasjonatów książek to czas spędzony pod ciepłym kocem właśnie z nimi. Cassandra przeszukiwała stare pudełka, należące za czasów jeszcze do jej taty, w poszukiwaniu starego rysunku ojca. Dziewczyna grzebała w zbiorach pożółkłych papierów,  gdy do jej pokoju zapukała jedna z pracujących w internacie sprzątaczek.

– Proszę! – zawołała Cassandra, wpierw chowając wszelkie rzeczy, które wyjęła, pod łóżko. Podniosła się, otrzepała skromną, służącą za domową, sukienkę i podeszła otworzyć drzwi. – Witaj, Meg.

– Megan – poprawiła ją kobieta stojąca w wąskim korytarzyku. – Miałam cię poprosić, abyś zeszła jutro do missis Anders. Co się tutaj stało? – zapytała Megan, z niekrytą ciekawością mierząc wzrokiem zabałaganiony pokój dziewczyny. Cassandra spojrzała na nią ze zdenerwowaniem. Nie przepadała za wiecznie dociekliwą kobietą.

– Nic poważnego – zapewniła, gorliwie kiwając głową. – Szukałam czegoś.

Meg raz jeszcze krytycznym spojrzeniem przebiegła pokój dziewczyny. Burknęła coś pod nosem, a Cassie, zbytnio nawet nie zastanawiając się nad swoim czynem, zamknęła drzwi tuż przed nosem sprzątaczki, bojąc się, że tajemnica zadrapanego stołu wyjdzie na jaw. Ciocia Cordelia miała zdecydowanie za dużo problemów na głowie, aby dokładać do tego koszty za niszczone przez Cassandrę przedmioty. Bo w końcu, kto by uwierzył, że to kot wyrył ten jakże niezwykły wzór? Nikt. 

 – Bałagan jak bałagan – mruknęła, jakby sama siebie chcąc zapewnić, że porozrzucane na podłodze pożółkłe papiery, które na swoje nieszczęście nie schowała przed otwarciem drzwi, stanowią normę jej codziennego funkcjonowania.  

Mimo że Cassie przeszukała już wszystkie księgozbiory, a nawet najstarsze rękopisy znajdujące się w bibliotece szkoły, nie znalazła żadnej informacji na temat zegara o czterech strzałkach. W żadnej ze starych baśni ni słowa o czymś takim. Miała jednak wrażenie, że już wcześniej spotkała się z podobnym wzorem, nie mogła sobie jednak przypomnieć, gdzie dokładnie.

Po straconych godzinach, spędzonych nad książkami, Cassandra zaczynała sądzić, że koło tamto nic nie znaczyło, mimo iż w głębi duszy czuła, że tak nie jest. Spojrzała jeszcze raz na zadrapany stół i westchnęła z ulgą, gdy przypomniała sobie o jeszcze jednym pudle, ukrytym we wnętrzu szafy.

Wnet wróciły do niej stare wspomnienia, cząstki opowieści ojca o fantastycznej krainie. Cassie nie potrafiła odrzucić ciepła, które otaczało ją, gdy zagłębiała się w powieści o wyspie, na której jej ojciec poznał podobno swoją pierwszą i jedyną miłość. Jakaś jej cząstka sądziła jednak, że magia to tylko wymysł chorego mężczyzny - halucynacje powojenne. Cassandra nie mogła pojąć, co dokładnie stanowiło gwóźdź w całym i dlaczego, mimo swojego wieku, nadal nie potrafiła porzucić tego wszystkiego. Czuła niezwykłą więź, łączącą ją ze wspomnieniami i ciepło, niezwykłe ciepło, ogarniające ją podczas podróży myślami do fantastycznych lądów.

– Zwariowałam – szepnęła do reszty już zdruzgotana. – Z pewnością postradałam zmysły. Przecież to nic nie może znaczyć. Co kot może wiedzieć o czymkolwiek? – Załamała ręce, czując ogarniające ją mdłości na myśl o tym, co pomyślą ludzie, gdy druga z rodu Jordin postrada zmysły przez wyobrażenia. Problem polegał na tym, że w jej głowie nie czaiły się mroczne wspominki wojny. Ona nie była żołnierzem, który z nadmiaru ponurych wspomnień umarł po wojnie, ona była zwykłą dziewczyną. 

Potrzebowała złapać oddech. Wstała więc i na oścież otworzyła okna, wdychając rześkie, wrześniowe powietrze. "Zbyt tu duszno." – Cassandra naciągnęła na siebie brązowy sweter i z zamiarem wyjścia na balkon zgasiła lampę,  jednak w ostatniej chwili zrezygnowała, ruszając ku schodom. Uważnie ominęła trzeszczące stopnie, aby nie zwracać na siebie zbędnej uwagi.

Ogród jak ostatniego razu, gdy go odwiedzała, był zasypany kolorowymi liśćmi. I choć Cassie nie mogła ujrzeć ich barw, ze względu na późną godzinę i brak lampy w dłoni, wiedziała, który z nich jest czerwony, który żółty, a który pomarańczowy. Dziewczyna zaśmiała się pod nosem i z nagle dopływającą do niej energią poczęła obracać się wokoło. Pewna, że nikt nie będzie w stanie jej ani zobaczyć, ani usłyszeć, zaczęła śmiać się, z ulgą przyjmując chłodne powiewy jesiennego wiatru. Wirowała tak, czując się niemal wolną, przez dobre parę minut, gdy wnet jej uszu dobiegł cichy trzask. Dziewczyna zatrzymała się i zawstydzona rozejrzała się dookoła. 

Niemalże niewidoczny zarys sylwetki wyłonił się zza drzewa.

– Przyjemny dziś mamy wieczór, nieprawda? – Męski głos niemal odbijał się echem wśród wieczornej ciszy. - Aż chce się tańczyć.

Cassandra stała, speszona patrząc w stronę, z której dochodził dźwięk.

– Nie sądzi pan, że nie należy... przyglądać się komuś z ukrycia? - zapytała, na co ten zaśmiał się cicho. – Nie sądzę, aby moja osoba stanowiła powód do śmiechu. Zresztą, nie uważa pan, że nie jest teraz dobra pora na zamiatanie? – zapytała oburzona, z ukosa spoglądając na trzymany przez chłopaka kij, mylnie biorąc go za miotłę.

– Słucham? Dlaczego ktokolwiek miałby w tę porę zamiatać? Kto w ogóle zamiata w ogrodzie? – padło pytanie.

Patrzyła na niego lekko zdezorientowana. Nikt nigdy nie bywał w ogrodzie tak późną porą - oprócz niej samej.

– Proszę mi wybaczyć w takim razie, myślałam, że jest pan pomocnikiem pana Brought'a - odpowiedziała, dumnie unosząc podbródek i umyślnie ignorując drugie z pytań. Po chwili zmieszania Cassandra prędkim krokiem zaczęła iść w stronę wielkiego dębu - swoich czasów jej kącika ciszy. – Pójdę już, nie będę panu przeszkadzała – rzuciła na odchodne. Jej głos obfity był w niezwykle wyczuwalną pogardę, toteż gdyby missis Anders go słyszała, wygłosiłaby jej długie kazanie.

– Nie! Proszę nie iść w tamtą stro... – Słowo przerwał stłumiony krzyk Cassie, która ześlizgnęła się po wilgotnej powierzchni pochyłej ziemi do rowu, przed którym właśnie ostrzegał ją nieznajomy.

Mężczyzna zaklął pod nosem. Podbiegł do miejsca, w którym nastąpił upadek, zatrzymał się tuż przed rowem i schylił, wyciągając przed siebie dłoń, którą zamierzał podać dziewczynie. Ze zdziwieniem ujrzał jednak pustą przestrzeń. Łagodnie spuścił się do rowu, przytrzymując się z lekka grubego pnia drzewa. Jego oczy zamigotały w ciemności, gdy ujrzał kształtem przypominające żłobienie, okrąg. 

Pokryte od czterech stron czterema różnymi wzorami koło miało kształt idealny, jakby ktoś przyłożył do ziemi cyrkiel i starannie odmalował kształt. Mężczyzna dotknął wzorów dłonią i z przejęciem rozejrzał dookoła.

Liście spadały do rowu, cicho szeleszcząc, jak gdyby rozmawiały między sobą szeptem, a żłobienie w ziemi z minuty na minutę stawało się coraz mniej widoczne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro