𝙨𝙬𝙞𝙖𝙩𝙚𝙘𝙯𝙣𝙖 𝙯𝙢𝙞𝙖𝙣𝙖

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Antoni Artur Ziółkowski był chyba jedynym człowiek na świecie, który nienawidził każdego z aspektu Świąt Bożego Narodzenia, ponieważ kojarzył je jedynie z konsumpcjonizmem, ściemami marketów, które podwyższały ceny przed Świętami, a następnie spuszczały je do tych normalnych, opychając naiwnym, jaka to nie jest promocja, oraz ze znienawidzonym stołem wigilijnym, przy którym siedzieli znienawidzeni ludzie i odbywały się krzywdzące kłótnie.

Choć ojciec wydziedziczył go parę lat temu, gdy Antoni wyznał całej rodzine, że jest gejem, to i tak matka dzwoniła co roku, zapraszając go na kolacje wigilijną, mówiąc, że cała rodzina pragnie jego przyjazdu, a mężczyzna, który niegdyś był jego ojcem za nim tęsknił. Wcale nie tęsknił. Zamiast przywitać się z pierworodnym, jedynym dzieckiem, okazując, choć odrobinę miłości, to spoglądał na chłopaka, jakby był jakimś obcym potworem.

Był jedną wielką porażką, która zawiodła rodziciela i zszargała jego reputacje. Nie raz wysłuchiwał, jaki jego kuzyn, Bartek, jest idealny. Został prawnikiem i zaręczył się z jakąś dziewczyną, a młody Ziółkowski, zamiast pójść na jakieś obiecujące studia, poszedł na ASP.

Te Święta miały być inne, zmieniające wszystko. Antoni przygotowywał się do nich od paru miesięcy, planując każdy swój krok i słowo, które miał wypowiedzieć.

Poprawił swoje ciemne włosy, przeglądając się w lustrze. Na tą specjalną okazje ubrał się w swoje ulubione ubrania. Uśmiechnął się niewyraźnie, będąc zadowolony z efektu końcowego.

Ruszył w stronę drzwi, zabierając po drodze czarny plecak. Westchnął cicho, gdy poczuł jego ciężar. Ziółkowski przerzucił go przez ramie, ostatni raz oglądając swoją małą kawalerkę.

Mieszkał w obskurnej kamienicy, w której mieściły się jedynie patologiczne rodziny, starzy ludzie oraz on. Jako wydziedziczony student, pracujący jako kelner, nie miał zbyt wielu środków na życie w Warszawie. To miejsce było najtańsze i najbliższe jego wydziału.

Wychodząc ze swojego mieszkania, słyszał krzyki, dobiegające z mieszkania sąsiadów. Kowalski znów bił żonę. Antoni zacisnął pięści, czując ogromną niemoc. Nie raz dzwonił na policję, jednak oni nic z tym nie robili, a Pani Kowalska wychodziła z coraz nowszymi siniakami. I tym razem student nic nie mógł zrobić, więc odszedł, jak największy tchórz.

Na schodach minął Panią Halinkę, lokalny monitoring. Nie przywitał się z nią, skupiając się na swoim planie. Okrzyczała go. Pokazał jej środkowy palec. Zaczęła krzyczeć głośniej. On odszedł.

Ziółkowski, idąc na metro, rozglądał się po okolicy. Mężczyzna w dresie z Adidasa zaczepiał jakąś młodą dziewczynę. Brunet zacisnął pięść, idąc dalej. Nienawidził tej dzielnicy, tego miasta, tego kraju, tego kontynentu, nienawidził tego świata.

Wsiadł do metra, kierując się w stronę Centrum. Jakiś chłopiec nie chciał ustąpić starszemu, ślepemu panu miejsca. Zacisnął pięść. Nic nie zrobił.

Wysiadł, przepychając się pomiędzy ludźmi. Jakaś staruszka się przewróciła przez osobę, idącą obok niego. Zacisnął pięść. Nic nie zrobił.

W końcu dotarł na Plac Defilad. Wszędzie były świąteczne dekoracje oraz radośni ludzie, którzy się gdzieś śpieszyli, niosąc zakupione prezenty lub dopiero idąc je kupić. Antoni poczuł wtedy w sobie ogromną pustkę, rozumiejąc, że tak naprawdę nigdy nie zaznał magii świąt. Bolał go widok szczęśliwych ludzi, nie wiedzących jaki dramat dzieje się koło nich. Obojętni na krzywdę innych w okresie roku, w którym to o pomoc i solidarność chodziło. W wigilię przygotowywali miejsce dla dodatkowego gościa, a zarazem opluwali bezdomnych, uciekających przed wojną i złem. Opluwali osoby które ciężko pracowały, często w hańbiącej pracy, aby ich rodzina miała co włożyć do garnka. A rząd był z nich wszystkich najgorszy. Właśnie przez rząd, który tak chętnie mówił o szacunku do innych, został wydziedziczony, pobity i codziennie bał się być sobą. Nie mógł publicznie kochać, ani wyrażać siebie. Musiał udawać, wpasować się w tłum ignorantów.

Antoni Artur Ziółkowski postanowił to zmienić, uratować ludzi jego pokroju oraz słabszych. Chciał się w końcu do czegoś przydać i żeby w końcu ktoś był z niego dumny. Żeby w końcu ktoś zauważył jego problem.

Z plecaka wyjął kartki, na których wydrukowany miał swój manifest. Zaczął go wykrzykiwać i rozrzucać na prawo i lewo. Pierwszy raz w życiu krzyczał, tak głośno. Z każdym słowem, czuł coraz większy ból gardła.

Poziom adrenaliny w jego krwi był ogromny.

Czuł się podekscytowany.

Gdy tylko zorientował się, że sporo osób przystało lub zwolniło krok, aby go posłuchać, wyciągnął z plecaka ogromny nóż. Jeszcze wieczór temu go ostrzył, marząc o tej chwili.

Zaszedł za daleko. Już nie było powrotu. Wziął głęboki wdech.

"Jako, że jestem zwykłą, pojedynczą jednostką, nie pochodzącą z bogatej rodziny, nie wyróżniającą się niczym, mój krzyk nie jest słyszalny. Moje cierpienie jest niewidoczne, a łzy ignorowane. Nie mam prawa do marzeń. Mam jedynie płacić podatki, udając, że z naszym krajem jest wszystko dobrze. Że wcale się nie mordujemy, bo ktoś kogoś kocha lub że nie wygląda tak jak my, że nasza służba zdrowia, wcale nie umiera. Krzyczymy na nauczycieli, którzy pracują na parę etatów w ogromnym stresie, za jedną z najniższych krajowych, kształtując przyszłe pokolenie, bo nasze dziecko nie nauczyło się na sprawdzian i dostało słabą ocenę. Zapijamy prawdę alkoholem, kupionym za 500+. Mylimy patriotyzm z terroryzmem, faszyzmem, chowanym pod znakiem Polskiej Walczącej. Jesteśmy zepsutym narodem. Moje słowa, jako zwykłej, pojedynczej jednostki, nie są słyszalne, jednak moja śmierć będzie krzykiem, początkującym zmiany!". Wykrzyczał na jednym tchu, zaciskając pięść. Tym razem mógł coś zrobić, coś zmienić.

Poderżnął sobie gardło na oczach zszokowanych ludzi. Ktoś krzyknął, ktoś inny zakrył dziecku oczu, reszta stała w ogromnym szoku. Myśleli, że ktoś podbiegnie do studenta, aby go odratować, jednak przez te myśl nikt nie przybiegł. Wszystko było zgodne z jego planem.

Antoni myślał, że będzie żałować, jednak upadając na zaśnieżony chodnik, nie żałował. Starał się śmiać, jednak jedyny dźwięk, który z niego wychodził był bulgot. Walczył o każdy oddech, zachłystając się własną krwią. Przez ból i brak oddechu, powoli tracił świadomość.

Śnieg, znajdujący się koło niego stracił swą białą barwę, plamiąc się szkarłatną cieczą.

Wszystko zaczęło się zlewać, a on czuł jedynie chłód i ogromny ból. Był z siebie dumny, zadowolony, a zarazem zły na siebie, że był zmuszony do tak radykalnych środków. Że musiał straumatyzować taką ilość osób.

Gdy karetka jechała w stronę samobójcy, ten już nie żył. Nie było już Antoniego Artura Ziółkowskiego, było tylko lodowate ciało, pamięć ludzi i rzeczy, które zrobił.

Antoni życzył sobie zmiany. Za to życzenie zapłacił najwyższą cenę - stracił życie. Pomimo jego poświęcenia i myśli, ludzie z upływem czasu zaczęli zapominać. Jedynie pamiątkowy ołtarzyk na Placu Defilad oraz artykuły, które pojawiały się co roku, w rocznice jego śmierci, przypominały o istnieniu Ziółkowskiego.

Gdyby tylko wiedział, że jego śmierć nic nie zmieni...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro