Jack Howl || Większość

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

__Ringo__, podano do stołu.

◇ ──────── ◇

Nie mogłaś uwierzyć w swoje szczęście. A raczej w pech, który je poprzedzał.

Ten sam dzień, w którym twoja rodzina miała pojechać w góry, już od początku wydawał się niepomyślny. Budzik nie zadzwonił. Podczas śniadania wylałaś na ulubioną bluzę herbatę. Okazało się, że telefon nie ładował się całą noc.

A teraz jechałaś samochodem, kuląc się na tylnym siedzeniu i w myślach zaklinając walizki, aby nie zgniotły cię, gdy pojazd skręcał. Radosna piosenka sprzed dziesięciu lat leciała w tle, ale zagłuszały ją rozmowy rodziców.

— Nareszcie! — odetchnęłaś z ulgą, gdy razem z paroma torbami przewieszonymi przez ramię wyszłaś z auta. Powietrze było tu o wiele zimniejsze a wiatr ostrzejszy, ale było o wiele bardziej rześko niż w mieście.

W ciągu godziny rozpakowałaś swoje rzeczy i zjadłaś ciepły obiad. I wtedy przyszedł czas na przebranie się w cieplejszy strój i zabranie nart.

— Huff... huff.. — sapnęłaś. Obejrzałaś się za siebie, aby zobaczyć jaki spory kawałek drogi przeszłaś; wynajęty przez was domek wyglądał teraz tak mikroskopijnie, że musiałaś zmrużyć oczy. — Tutaj będzie dobrze...

Przed tobą znajdowało się wzgórze. A właściwie pod tobą - stałaś na szczycie tego zaśnieżonego pagórka. Poza nielicznymi drzewami, wszędzie było pusto i wydawało się gładko.

— Idealnie — mruknęłaś i przycupnęłaś na jakimś ściętym pieńku, aby założyć narty.

Przynajmniej kilka minut zajęło wiązanie tych sznurowadeł - niesamowicie długie i mocne, ale raz wydawały się za ciasno zawiązane, a raz zbyt luźno.

Resztę dnia spędziłaś na zjeżdżaniu i wspinaniu się z powrotem na wzniesienie. Kiedy w końcu doszłaś do wprawy (przynajmniej takiej, jaką ktoś może osiągnąć zjeżdżając przez parę godzin), pech najwyraźniej w końcu cię dopadł. 

Trafiłaś na mały kamień ukryty w zaspach śniegu, o który uderzyła się twoja narta. Z impetem upadłaś na kolana, ale nie zatrzymałaś się. Cała ześlizgnęłaś się na sam dół wzgórza, prawym ramieniem uderzając o drzewo.

Uderzenie o cienkie drzewko przykuło uwagę pewnego gościa.

— Oi! — usłyszałaś nieznajomy głos i dźwięk kroków zapadających się przez śnieg.

Nie podniosłaś się z miejsca. I nie było to jedynie spowodowane bólem w ramieniu - teraz, leżąc tak po paru ciężkich godzinach jazdy w tak zimnych warunkach, czułaś się wykończona. Położenie się na miękkim (ale i zimnym i roztapiającym się) śniegu było czymś naprawdę relaksującym.

Uniosłaś wzrok, aby zobaczyć jak srebrnowłosy chłopak pochyla się nad tobą. Miał uszy i ogon tego samego koloru. Ubrany w ciemny strój, niósł ze sobą deskę do snowboardu.

— Czy... — zmierzył cię wzrokiem od góry do dołu, sprawdzając czy nie ma żadnych ran — większość w porządku? 

— Chyba tak — odpowiedziałaś. Chłopak pomógł ci usiąść a po chwili stałaś na obu nogach. Twój pech chyba nie był na tyle złośliwy, aby skręcić lub złamać ci nogę. — Wszystkie kości są na swoim miejscu.

Mimo wszystko, Howl pomógł ci przejść parędziesiąt metrów, abyś usiadła na dużym kamieniu. Sam później poszedł po twoje narty, co mimo wszystko zajęło trochę. Byłaś mu niezmiernie wdzięczna, ale wiatr, który najwyraźniej próbował cię zamrozić, sprawiał, że twoje myśli ciągle kierowały się ku ciepłemu domkowi.

— Trzęsiesz się — podskoczyłaś z zaskoczenia, kiedy chłopak wrócił i ułożył sprzęt obok ciebie. — Daj mi chwilę, pójdę po herbatę-

— Nie trzeba, dziękuję... — podziękowałaś, ale Jack znajdował się już daleko. 

Wrócił po kilku minutach z dwoma papierowymi kubkami wypełnionymi Earl Grey. Sama gorąca para unosząca się nad kubkami, kazała ci zapomnieć o wszystkich zasadach bezpieczeństwa i nawet nie podejrzewać żadnej trucizny w herbacie.

— Dziękuję bardzo... Jesteś naprawdę miły.

— Uh? — zdziwił się Howl. — T-to przecież jedynie herbata... — zaprotestował, jednak nie miał zamiaru się z tobą kłócić. Nie z poszkodowaną kobietą.

— Hehe~ — zachichotałaś, kiedy chłopak podał ci kubek. Mimo wszystko przypomniał, że napar jest gorący i powinnaś uważać, aby się nie oparzyć. — Herbata, która właśnie ratuje mnie od zamarznięcia na śmierć? Albo może dla ciebie jest to nic wielkiego, bo codziennie ktoś się tutaj rozbija o drzewo?

— Nie. Prawdę mówiąc, mało kto przybywa w te okolice... Bardziej turystyczne miasta znajdują się na południu.

— Naprawdę? — zdziwiłaś się. — Jest tu naprawdę ładnie... — jak na potwierdzenie twoich słów, spojrzeliście na powolnie zachodzące słońce. Śnieg błyszczał; odbijające się od niego promienie słoneczne przypominały teraz pomarańczowe i żółte gwiazdy, ale na szaro-białym niebie.

Później rozmowa sama zaczęła się toczyć, a godziny mijały nieubłaganie szybko. Nim się obejrzeliście, ściemniło się, a wy zostaliście zmuszeni do zaakceptowania istnienia czasu.

— Do widzenia — przytuliłaś chłopaka i nie mogłaś zobaczyć rumieńca malującego się na jego twarzy. 

Nie powiedział nic. Dopiero kiedy przeszłaś już parędziesiąt metrów, ocknął się i wziął głęboki wdech.

— Hej! — krzyknął, a ty szybko się odwróciłaś. Jego ogon chwiał się nieco bardziej energicznie niż gdyby była to jedynie zasługa wiatru. — Jeżeli przyjdziesz tu jutro... mogę cię nauczyć jeździć na nartach. 

◇ ──────── ◇

Mam nadzieję, że herbata smakowała.
Zapraszam ponownie!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro