XIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ja i babcia Ronnie odkąd tylko pamiętam byłyśmy jak sól i ślimak - i to właśnie ona była solą. Ja czaiłam się tylko i uważałam, żeby nie wysypać na siebie miliona zgryźliwych komentarzy. Z pewnością  ona i moja mama miały ze sobą coś wspólnego - Uwielbiały krytykować innych. Czy to zachowanie, wygląd czy światopogląd - nie. Ich zdaniem jest zły, dlatego te dwie kobiety tak bardzo nie lubiły siebie nawzajem. Ani z jedną, ani drugą nie dało się porozmawiać, jeśli było się człowiekiem wrażliwym - z tego też powodu było mi żal ojca, najbardziej uczuciowej osoby jaką znałam w życiu. O ile jeszcze moja mama potrafiła być kochaną (lecz wciąż surową) kobietą, tak babcie zgryźliwość zdawała się przeniknąć do szpiku kości.
Odkąd tylko przekroczyła próg, balonik wypełniony stresem w moim żołądku eksplodował. Co prawda nauczyłam się już nie brać do siebie wszystkiego co wyjdzie z jej niewyparzonych ust, ale nadal wolałam nie psuć sobie humoru jej bezczelnym zachowaniem.

Starsza, szczupła kobieta zasiadła u szczytu stołu. Nie mogłaby wyprzeć się mojej matki w żaden sposób - Były podobne do siebie jak portet tej samej osoby, namalowany w długim odstępie czasowym. Jej obojczyki zdawały się przeciąć za moment opinający chude ciało golf. Mysie włosy upięła w wysoki kok naszpikowany wsuwkami jak jeż. Wydawało mi się, że nie ma prawa odstawać jej ani jeden niesworny kosmyk, a jej włosy same boją się tej kobiety. Ściągnęła swoje wąskie wargi a policzki przecięły dwa wgłębienia, tworzące koryta od nosa do ust - dowód na to, że lata młodości ma za sobą.

Zanim zorientowała się, że bacznie ją obserwuję, spuściłam głowę nad talerzem i wbiłam wzrok w białą porcelanę. Nie musiałam patrzeć na mamę żeby wiedzieć, jak bardzo trzęsą jej się ręce przy nakładaniu lunchu. Lada moment, przed oczami pojawił mi się kawał duszonego mięsa. Wzięłam widelec pamiętając aby był w lewej dłoni i zaczęłam kroić je na mniejsze kawałki. Ciszę przerwał domofon.

- Aleo - Rzuciła moja mama.

Skinęłam głową i odsunęłam się od stołu. Ruszyłam na przedpokój i podniosłam słuchawkę.

- Tak? - Zapytałam miłym tonem.

Dłuższą chwilę odpowiadała mi cisza ze strony osoby która wybrała numer naszego lokalu i szumy wiatru na ulicy. Kiedy już miałam odłożyć słuchawkę, ktoś niemal wypluł do mikrofonu dwa słowa.

- Zejdź. Kurier.

Zdziwiłam się. Nie przypominałam sobie, żebym coś zamawiała. Sądząc, że to jakaś paczka do rodziców, naciągnęłam na nogi swoje półbuty i zarzuciłam na ramiona gruby, wełniany sweter alla szlafrok.

- Zaraz przyjdę - Zawołałam i wyszłam na klatkę schodową.

Zorientowałam się, że telefon zostawiłam na stole, ale nie było sensu wracać po niego, skoro idę tylko po przesyłkę. Zbiegłam po schodach sunąc dłonią po poręczy, bowiem nieraz te buty sprawiły mi koszmarną niespodziankę zwaną podręcznym lodowiskiem.

Otworzyłam drzwi od klatki schodowej. O dziwo - na ulicy nikogo nie było. Zestresowana całym zajściem już chciałam cofnąć się do domu, ale dostrzegłam małą paczuszkę leżącą na metalowej wycieraczce u moich stóp. Rozejrzałam się ponownie. Jedyne żywe dusze na ulicy to starsza kobieta paląca papierosa po drugiej stronie ulicy i wrony ganiające się nieopodal. Schyliłam się i wzięłam małe kartonowe pudełeczko.

***

Babcia Ronnie i ja nie wchodziłyśmy sobie w drogę przez resztę dnia - a raczej to ja nie ważyłam się wchodzić jej. Lunch minął niemal w całkowitej ciszy, co świadczyło o tym, że była w  dobrym humorze. Pomogłam mamie posprzątać po posiłku i zaparzyłam wszystkim herbatę, po czym umknęłam do pokoju pod pretekstem wypełniania raportu i rozliczeń z pracy. Nikt nie wnikał w to, że takie rzeczy robi się wieczorem, przed zamknięciem lokalu.

Tajemniczej przesyłki nie pokazałam nikomu tylko i wyłącznie z jednego powodu - Na kartonie dużymi literami widniało moje imię. Miałam na baczności dziwaczne wydarzenia z ostatnich dni, dlatego podczas otwierania przesyłki starałam się zachować pełnię ostrożności. Rozdarłam karton sklejony starannie kawałeczkiem żółtej taśmy. Moim oczom ukazał się czerwony, ozdobny papier, dokładnie taki, jakiego używa się do pakowania prezentów pod choinkę. Zmarszczyłam brwi. Do świąt jeszcze daleko, urodziny mam w kwietniu, zatem nie było konkretnej okazji ku obdarowaniu mnie czymkolwiek. To napędziło koło podejrzeń i niepokoju.

Wyjęłam zawiniątko z kartonu i obmacałam je delikatnie. Nie musiałam rozrywać papieru by wiedzieć co to jest - nie mogłam uwierzyć. Doskonale rozpoznałam po kształcie to cholerne Walkie Talkie. Zimny pot oblał moje czoło i plecy, warga zaczęła nienaturalnie drgać. Nigdy nie czułam do tego stopnia tak silnego lęku i strachu o własne życie. W mojej głowie plątały się teorie, jak obrzydliwe, długie robaki wiły się wizje mordercy czyhającego na mnie po kątach. To wszystko zaszło o wiele za daleko i nie chciało mi się wierzyć, że ktoś żartował sobie ze mnie w tak bezczelny sposób.

Z zawiniątka rozległ się głuchy trzask. Drgnęłam a serce momentalnie przyspieszyło obroty, dudniąc głucho w klatce piersiowej i uszach. Ręce trzęsły mi się jak marakasy, włosy na karku stanęły dęba, ale nie krzyknęłam. Rzadko krzyczę przez strach.

- Aleo - Usłyszałam.

To był niewątpliwie ten sam, ten sam pieprzony głos który usłyszałam w domofonie. Cisnęłam tym przeklętym urządzeniem w podłogę. Odbiło się z głuchym puknięciem tandetnego plastiku i pokoziołkowało pod biurko. Modliłam się, żeby nie przetrwało takiego zderzenia.

Siedziałam jak wryta na łóżku i wpatrywałam się w czerwoną paczuszkę. W głowie na nowo zaczynały kłębić się myśli i pierwszy raz doświadczyłam bólu skroni ze stresu. Rozsądek podpowiadał mi aby zadzwonić na policję, strach trzymał mnie za ręce i nogi, a tym bardziej za gardło. Cisza przytłaczała mnie, była gęsta i mroczna, a ja wyuczona powiedzenia "cisza przed burzą" czekałam na grzmot rozdzierający sklepienie nieba.

- Aleo - Usłyszałam nagle, po czym nastąpiła seria trzasków - Dzi...j cze...aj... na... nie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro