XIX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozmowa z psychiatrą nie należała do najprzyjemniejszych, bowiem czułam się jak na przesłuchaniu. Każde moje słowo napędzało jego kolejne pytania. Był to mężczyzna o twarzy przypominającej kreta, dziwnie usiłujący wzbudzić moje zaufanie. Włosy na gumę, niczym czarne strąki fasoli opadały mu na mokre czoło. Nie wyglądał na zdenerwowanego - wręcz przeciwnie, spokój i opanowanie tego człowieka nie wzbudzały zaufania, a jednak zdawał się potwornie pocić. Chude dłonie spoczywały w bezruchu na biurku, ze splecionymi palcami. Jaskrawa jak cukierki na jarmarku koszula piła w oczy.
Chciał wiedzieć wszystko - Wniknąć w mój umysł i jak bazyliszek wpatrywał się we mnie, a ja niczym kamień siedziałam przygarbiona w niewygodnym fotelu i markotnie zerkałam raz po raz to na własne stopy, to na biurko. Moje odpowiedzi były całkiem zdawkowe i nie wskazywały na to, że miałam ochotę długo prowadzić tą pogawędkę. Wręcz ochota by wstać i opuścić gabinet była wielka, ale nie większa niż przymus siedzenia tam chociażby dla Taty i nie sprawiania mu więcej problemów. Kochał mamę mimo wszystko i musiał potwornie to przeżywać.

Po praniu mózgu jaki mi zgotował wyszłam z gabinetu na miękkich nogach. U mojego boku natychmiast znalazła się rudowłosa pielęgniarka w kocich okularach. Mogła być po czterdziestce, na co wskazywały zmarszczki wokół oczu i ust, ale trzymała się mimo wszystko bardzo dobrze, a nawet używała ładnego makijażu wydobywającego swego rodzaju urodę. Nieco krępa budowa dodawała jej uroku. Patrzyła mi życzliwie w oczy dłuższą chwilę bez słowa, po czym na jej usta powoli wpłynął uśmiech. Ciepły i serdeczny, bez krzty ironii.

- Jak było? - Zapytała, jednak gdy zauważyła, że nie wywarło to na mnie większych emocji wyraźnie jej ulżyło. Nie oczekiwała odpowiedzi, ja nie zamierzałam jej udzielić - Jestem Marica.

- Aleo - Odparłam krótko.

Ruszyliśmy długim jasnym korytarzem, gdzie na jego końcu znajdowały się szklane drzwi. Kobieta wyjęła z kieszeni czerwoną smycz z przypiętymi kluczami i plastikowymi kartami. Odszukała szybko właściwą, przyłożyła do czytnika i po kilku piknięciach pchnęła je. Weszłam do środka, ale nie zdążyłam się nawet rozejrzeć, bo poczułam silną falę uderzeniową. Ktoś na mnie skoczył. Zaczęłam krzyczeć i bronić się, ale mój oprawca był silniejszy. Czułam jak zatapia paznokcie w moje ramiona. Ogromny ból przeszył mi dłonie i stopy. Po kilku chwilach moich żałosnych jęków i wrzasków, siłowania się i walki, ciężar zabrano ze mnie jak ręką odjął. Nawet nie wiedziałam w którym momencie wylądowałam na podłodze. Spojrzałam do góry. Krzyki wypełniły całe pomieszczenie. Wielki mężczyzna trzymał w rękach małą, rozczochraną dziewczynkę w różowej zakrwawionej piżamie. Na początku nie wiedziałam, że krew należy do mnie. Nie wierzyłam, że tak mały człowiek ma w sobie tyle siły. Miotała się i krzyczała, ale krzyki stawały się coraz bardziej niewyraźne, jak za mgłą. Głowa opadła mi na ramię. Światła zgasły.

***

Trzy pierwsze dni pobytu spędziłam odizolowana, na kozetce w kolorowym pokoju. Ściany zdobiły przeróżne postacie z bajek Disneya, była to maleńka klitka z tylko jednym oknem. Przytłaczająco wymuszone nadanie jej przytulnego klimatu przyprawiało mnie o zawroty głowy i problemy z oddychaniem, mogłabym co więcej powiedzieć, że zaczynałam doznawać klaustrofobicznych lęków. Trzy razy dziennie Marica przychodziła do mnie z jedzeniem i lekami uspokajającymi, zmieniała mi opatrunki, pomagała się wykąpać. Mogłabym nawet powiedzieć, że jej obecność uchroniła mnie przed całkowitym szaleństwem. Zawsze w trakcie kolacji siedziała przy mnie i starała się prowadzić niezobowiązującą rozmowę na temat samopoczucia i wrażeń z pobytu, choć było ich nie wiele. I głównie negatywne. Nie próbowała wyciągać ze mnie niczego na siłę, utrzymywała dystans abym czuła się komfortowo. Jedynie raz pogładziła mnie po zadrapanym ramieniu ukrytym pod warstwą bandażów. Dowiedziałam się, że jest to moja opiekunka. Miałam być pod opieką trzech osób. Pielęgniarki - Mariki, psycholożki Andrei i lekarza z którym rozmawiałam pierwszego dnia.

Po upływie trzech dni ponownie znalazłyśmy się w długim, jasnym korytarzu. Z każdym krokiem bliżej szklanych drzwi mój oddech stawał się płytszy. Gdy pielęgniarka otworzyła drzwi, odskoczyłam do tyłu. Weszła pierwsza, a ja jak na skazanie, wsunęłam się tuż za nią. Dziewczynki nigdzie nie było. Odetchnęłam z ulgą. Każdej nocy od tamtego zdarzenia śniła mi się i powoli zaczynała być fobicznym lękiem. Stałyśmy w wielkiej auli. Po jednej stronie znajdowały się kolejne szklane drzwi dyżurki, zaś po drugiej okienko do wydawania posiłków i stoły ułożone w długim rzędzie z krzesłami po obu stronach. Podłogę wyłożono jasnymi kafelkami, zaś ściany brązowym kamieniem. Za winklem znajdował się kolejny ogromny korytarz, z drzwiami równolegle ustawionymi i ciągnącymi się przez całą jego długość. Na samym jego końcu dostrzegłam jeszcze wielki regał, nim Marica zaprowadziła mnie do dyżurki.
Wraz z inną pielęgniarką kazały rozebrać się do bielizny i obejrzały całe moje ciało. Zrobiłam test ciążowy, narkotykowy i wypełniłam ankietę. Oznajmiły, że przeszukały mi rzeczy, bo zwyczajnie w świecie musiały. Nie miałam przy sobie jednak niczego, co musiałyby skonfiskować. Oddały mi rzeczy i odprowadziły mnie na moją salę. Dopiero tam zobaczyłam innych pacjentów. W małym pomieszczeniu ustawiono cztery łóżka, na trzech siedziały osobno dziewczyny. Jedno stało puste. Było przeznaczone dla mnie.

- Schowaj walizkę pod łóżko - Poprosiła Marica - Za dwadzieścia minut obchód. Nie wychodźcie z sali do tego czasu.

Wyszła. Usiadłam na skraju łóżka. Trzy pary oczu skierowane były prosto na mnie. Pierwsza dziewczyna, o azjatyckiej urodzie i blond włosach miała poparzenia na całej twarzy. Jej usta drgały niespokojnie. Druga, krępa o czarnych włosach zdawała się zupełnie obojętna. Jej blada cera pokryta piegami odbijała światło wpadające przez wielkie, pancerne okno. Trzecia wyglądała jak chuda wersja tej drugiej, ale całe jej ręce i nogi pokrywały cięcia, a policzki przerażająco opadały, ukazując kości.

- Cześć - Rzuciłam nieśmiało.

- Cześć - Odparła druga, zaraz po niej trzecia. Blondynka wciąż siedziała w tej samej pozycji, z tymi samymi tikami nerwowymi. Nie odpowiedziała.

- Jestem Aleo.

- Sue - Druga wskazała na pierwszą - Ja jestem Winnie. A to Billy.

Uśmiechnęłam się ostrożnie. Na ten gest odpowiedziała tylko Winnie.

- Ponoć miałaś starcie z Sally - Zagadnęła - Wszystko okej? Zawsze próbuje uciec. Nikt nie wie jakim cudem udało jej się wydostać z izolatki. W ogóle Aleo brzmi dość egzotycznie... Ciekawe imię, rzadko się z takim spotykałam, może z trzy, cztery razy...

- Ta - Wzdrygnęłam się - Nic mi nie jest.

- Całe szczęście. Zasady tu są proste. Unikaj konfliktów, słuchaj się i jedz. To szybko Cię wypuszczą - Gdy wspomniała o jedzeniu zerknęła wymownie na Billy. Zrozumiałam, że może mieć anoreksję - Dwa razy w tygodniu jest obchód, może trzy... Jemy trzy posiłki dziennie. Przygotuj się na to, że tu przytyjesz bo panuje tu straszliwa nuda. I nie ma co robić więc się je. I plotkuje. Będą strasznie plotkować więc uważaj co komu mówisz i...

- Zamknij się wreszcie - Mruknęła Sue. Wszystkie pary oczu wylądowały na niej. Teraz miała spuszczoną głowę i wpatrywała się w swoje kolana.

Następne kilkanaście minut było katorgą. Żadna z nas nie wypowiedziała ani słowa, do czasu obchodu.

***

Cztery dni na oddziale spędziłam całkiem neutralnie. Poznałam wszystkich pacjentów, ale zapamiętałam kilku. Oglądałam co wieczór film, grałam w szachy, rysowałam i stawiałam do dyżurki po zmianę bandaży. Wszystko byłoby w porządku ale...

Grałam w karty przy stoliku umiejscowionym na wlocie korytarza za winklem wraz z Dinem, ciemnowłosym chłopcem cierpiącym na bulimię, Sue i Winnie. Wiedziałam, że te dwie się nie cierpią, ale mimo wszystko z jakichś przyczyn nie potrafią pojawiać się gdziekolwiek osobno. Możliwe, że nienawiść była jedynie pozorna, lub platoniczna.
Było w porządku. Zbliżała się ósma wieczorem, za niedługo miała być ogłoszona cisza nocna, gdy nagle wielkie, szklane drzwi wejściowe na oddział otworzyły się. Odchyliłam się na krześle i prawie z niego nie zleciałam. W nich stała niejaka Sally - Dziewczynka która mnie zaatakowała, a tuż za nią pielęgniarka i ochroniarz. Zimny pot oblał moje plecy. Zaprowadzono ją prosto do dyżurki.

- Aleo - Dine szturchnął mnie w ramię. Sprawiło to, że ocknęłam się. Wskazał na walkie talkie leżące na blacie, z którym byłam nierozłączna. Szumiało - Jednak działa!

- Ta - Chwyciłam je szybko i wstałam gwałtownie od stolika, co przykuło uwagę innego ochroniarza. Zmierzył mnie wzrokiem, ale szybko uznał, że nie stwarzam zagrożenia i wrócił do przeglądania telefonu - Muszę do toalety.

Niestety żadne drzwi nie były wyposażone w zamek, więc wspięłam się na parapet który częściowo ukrywał się za kabiną prysznicową. Przycisnęłam plecy do zimnych kafelek na ścianie i z całej siły wcisnęłam przycisk odbierający wiadomość. Z urządzenia wydobyło się kilka gwałtownych trzasków i nastała cisza. Jak szaleniec zaczęłam naciskać wszystkie guziki jak popadnie.

- Aleo - Zniekształcony głos wydobył się wreszcie, przerywany szumem, jakby wiatru.

- Toby - Pisnęłam a ręce zaczęły mi drżeć - Wyciągnij mnie stąd Toby, błagam.

- Wyciągnę was.

Nas?

- Toby?

- Bądź uważna. Bez odbioru.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro